Do radykalnych ideologii podchodził z dystansem, ale bez antyutopijnej i antykomunistycznej histerii, która bywała udziałem wielu nawróconych z komunizmu.
W Krakowie zmarł profesor Jerzy Pomianowski. Człowiek, który w ciągu 95 lat swojego życia zobaczył i dowiedział się o świecie bardzo wiele – inna sprawa, że trudno mu było (źródeł) tej wiedzy zazdrościć. Zwłaszcza Rosję i ZSRR poznał od dołu do góry, tzn. od chodnika kopalni węgla w Donbasie przez studia medyczne w Stalinabadzie (dzisiejsze Duszanbe) aż po wyżyny klasycznej i dysydenckiej literatury (od Czechowa przez Babla po Sołżenicyna), którą kongenialnie tłumaczył. Na emigracji, publikując u Giedroycia robił to pod pseudonimem Michał Kaniowski, zaczerpniętym z legendarnych Płomieni Brzozowskiego – ta inspiracja dużo zresztą mówi o ideowych inklinacjach zasymilowanego inteligenta żydowskiego pochodzenia, przedwojennego seminarzysty Kotarbińskiego na warszawskiej filozofii.
Choć najbardziej zapamiętano go z kontekstów rosyjsko-sowieckich, Pomianowski naprawdę dobrze znał Zachód, na który wyemigrował po marcowych czystkach. Włochom, u których wykładał polską literaturę, pokazywał, że nad Wisłą jest jakaś cywilizacja – a przy okazji doświadczał tamtejszego fermentu intelektualno-politycznego. Z właściwym sobie ironicznym rozbawieniem, podszytym sentymentem za czasami swej drugiej (trzeciej? czwartej?), bo sześćdziesięcioletniej wówczas młodości żalił się kiedyś, że swego włoskiego przyjaciela, lidera ruchu Lotta Continua Adriano Sofriego tak dawno nie widział: „Ostatni raz… to było chyba na rok przedtem, zanim skazano go za zlecenie zabójstwa Calabresiego”.
Do radykalnych ideologii podchodził z dystansem, ale bez antyutopijnej i antykomunistycznej histerii, która bywała udziałem wielu nawróconych z komunizmu – złożoność ludzkich motywacji i tragedii historii rozumiał dzięki lekturom swego ukochanego Babla, ale też spotykaniu wielkich ludzi przez historię złamanych – to on musiał stwierdzić zgon zatrutego gazem świetlnym we własnej kuchni Tadeusza Borowskiego.
Historia koleżeństwa ze skazanym za polityczny terroryzm (notabene niesłusznie) włoskim intelektualistą to tylko jedna z dygresji i anegdot, którymi uraczył mnie w krakowskim mieszkaniu ponad sześć lat temu – moja jedyna z nim dłuższa rozmowa, z racji piętrowych dygresji i przerażającej erudycji profesora na wywiad nie nadawała się zupełnie (był planowany jako materiał do numeru „Krytyki Politycznej” pt. Na wschód od Edenu), ale za to pozostawiła mi osobiste i przez to bezcenne doświadczenie. Pozwoliła mi spotkać człowieka formacji, której XIX-wieczne jeszcze korzenie dawały nadzieję, że procesy modernizacyjne – z całym ich tragizmem – mają jakiś sens i że warto, jak mawia Maria Janion, pchać ten kamień Syzyfa pod górę.