Dzielnica, w której mieszkał Adam Mickiewicz, to miejsce wykluczonych, ludzi „gorszego sortu”, tak jak ponad sto pięćdziesiąt lat temu.
„Karaköy!” – obwieszcza nazwę przystanku głos w tramwaju, a ten dźwięk zapadł mi tak głęboko w podświadomość, że kiedy wspominam Stambuł, to wciąż słyszę nazwy dzielnic podawane w środkach komunikacji. Wysiadających z tramwaju lub schodzących z mostu Galata wita intensywny zapach, żeby nie powiedzieć: smród ryb ze straganów i knajp na wybrzeżu. Działają od wieków, niezależnie od tego, czy rządzi sułtan, armia czy Recep Tayyip Erdoğan. Od morskich woni można uciec (od polityki i historii już trudniej), idąc do góry, w stronę ulicy Bankierów i jeszcze wyżej schodami Camondo, ufundowanymi przez członków tego rodu, chcących skrócić sobie drogę z domu do pracy. Można udawać, że teraźniejszość nie istnieje, i zagłębić się w zaułki Pery, która w XIX wieku była zamożną europejską dzielnicą stolicy Imperium Osmańskiego.
W 1855 roku polskiego romantycznego uchodźcę nie było stać na wynajęcie luksusowych pokoi w tej okolicy. Adam Mickiewicz wynajął mieszkanko „wilgotne i ciemne”, położone, jak donoszą archiwalne opisy, „w jednej z najbrudniejszych i najniezdrowszych części miasta, w dole, gdzie zbiegają się wszystkie rynsztoki, gdzie gnoje leżą na ulicach i obok ulic, napełniając powietrze zgniłymi wyziewami”. Dlatego dziś jego muzeum (w miejscu domu, gdzie zamieszkał) znajduje się w dzielnicy Tarlabaşı, a wokół mieszkają Romowie, Kurdowie, emigranci z Afryki oraz od paru lat uchodźcy z Syrii, zasiedlający pustostany i ruiny. To dzielnica wykluczonych, ludzi „gorszego sortu”, tak jak ponad sto pięćdziesiąt lat temu. Stąd właśnie autor Pana Tadeusza przed śmiercią rozsyłał listy w sprawie utworzenia Legionu Żydowskiego, który miał się włączyć się po stronie tureckiej w toczoną z Rosją wojnę krymską z nadzieją na wyzwolenie Polski. Tutaj także dzień przed śmiercią uczył się z zapałem lokalnego języka.
Przypomniałem sobie postawę Mickiewicza nad Bosforem, czytając list Marii Janion wygłoszony na otwarciu Kongresu Kultury, na który spieszyłem, kończąc felieton dwa tygodnie temu. „Dziś obserwujemy oczywisty, centralnie planowany zwrot ku kulturze upadłego, epigońskiego romantyzmu – kanon stereotypów bogoojczyźnianych”. Epigon nie tylko jest „biernym naśladowcą wielkich poprzedników lub kontynuatorem nieaktualnych idei” (PWN), ale w dodatku, co pokazuje współczesność, żywi przekonanie, że to właśnie on lepiej rozumie „mistrzów” niż oni sami. Już w 2013 roku, kiedy prawicy wydawało się, że rząd PO wykreślił Pana Tadeusza z listy lektur, Tomasz Terlikowski grzmiał: „Właśnie o to chodzi, by uformować w szkołach ludzi pozbawionych korzeni, zdepolonizowanych”, a Jacek Karnowski perorował o „kulturowej kastracji całych pokoleń”.
Nie ma wątpliwości co do tego, że rząd Tuska zapomniał o historii, ale czy pretorianie „dobrej zmiany” naprawdę ją znają?
Gdyby ją studiowali, to wiedzieliby, że Wielką Emigrację XIX wieku tworzyli polscy uchodźcy – odmienni kulturowo, całkowicie obcy dla przerażonych (choć też momentami zakochanych) narodów Zachodniej Europy, która – przypomnijmy – np. rękami rządu francuskiego zamykała ich w obozach. Gdybyśmy nie wycierali sobie ciągle gęby „patriotyzmem” (jak ten spotkany wczoraj w tramwaju chłopak w kurtce „Wielka Polska”, który słowa „kurwa” używał częściej niż ja w stanie upojenia alkoholowego) i pochylili się nad losami Mickiewicza nad Bosforem, wtedy z pewnością badania nad stosunkiem Polaków do innych nacji nie pokazywałyby, że Turków już nie lubimy.
Maria Janion pisała też do uczestników Kongresu Kultury: „Wspaniała książka Polski węgiel, wydana przez Krytykę Polityczną, dała mi wiele inspiracji do myślenia o aktualności holistycznej wizji «kuźni natury», stworzonej przez niemieckich romantyków. Polski romantyzm: antropocentryczny, narodowy i chrystianistyczny skupiał się na czym innym. A szkoda”. Największa specjalistka od naszej literatury (ciekawe ile tak naprawdę – ze zrozumieniem – przeczytali pisowscy „niepokorni”?) przypomina znów o epigonach, nie o oryginałach, takich jak Mickiewicz, Słowacki, Norwid czy nawet Krasiński. Na koniec pisze o kluczowych (dla OJCZYZNY – dodaję od siebie) sprawach, takich jak „praca z dziećmi, z młodymi ludźmi, jaka musi się odbyć i się odbędzie w tych najbliższych, trudnych latach”. Pan Tadeusz wciąż jest omawiany w szkołach, ale niestety w wersji Gombrowiczowskiego Pimki. Znajoma uczennica, lat dziesięć, piąta klasa publicznej szkoły podstawowej, miała niedawno „kartkówkę z Mickiewicza”. Dostała tróję, ponieważ nie pamiętała, w którym roku się urodził, źle zapisała nazwę „Uniwersytet Wileński” i za mało konkretnie zdefiniowała „epopeję narodową”.
Jak mam jej wyjaśnić (wróciwszy z zajęć z profesorem Krzysztofem Rutkowskim, autorem między innymi książki Stos dla Adama albo kacerze i kapłani. Studium w czternastu odsłonach o sporze zmartwychwstańców z towiańczykami), że „widzę i opisuję” to nie jest tylko zakurzona tęsknota za „Litwą, ojczyzną moją”? Sam fakt, że ojczyzną jest Litwa, a nie Polska, a Wieszcz nigdy nie był w Warszawie, niespecjalnie interesuje dziecko z komórką w kieszeni. Mogę natomiast przeczytać fragment z księgi dziesiątej, z opisu burzy:
„Krowa coraz ku niebu wznosi wielkie oko,
Usta z dziwu otwiera i wzdycha głęboko;
A wieprz marudzi w tyle, dąsa się i zgrzyta,
I snopy zboża kradnie i na zapas chwyta”.
Nie wytłumaczę, że prawicowi czytelnicy Pana Tadeusza są jak ta krowa, nie rozumiejąc, że to nie sielanka żadna, tylko nawiązanie do greckiej i rzymskiej klasyki. Nie wytłumaczę znajomej uczennicy, czym są łany zbóż na kształt „sypilijskiej Nijoby” (sam ledwo rozumiem, oderwany od antycznej kultury, ale nie z winy lewackiego postmodernizmu, lecz właśnie z winy epigonów romantyzmu). Czy wieprz, który „dąsa się i zgrzyta” oraz „snopy zboża kradnie i na zapas chwyta”, trafi do fanów Harry’ego Pottera?
Czy skumają, że Misiewicze i inne pisiorki są właśnie jak ten warchlak, bynajmniej nie sielankowy, lecz przerażająco aktualny? W dodatku aktualny był też, niestety, wcześniej.
„Działać będzie jeszcze po śmierci” – tak pisał o Adamie jego sekretarz, Armand Lévy, który wraz z drugim totumfackim Henrykiem Służalskim pilnował przez wiele dni trumny Wieszcza w Stambule. Nie zadziałał niestety w kinowej wersji Pana Tadeusza świętej pamięci Andrzeja Wajdy – każdemu mistrzowi zdarzają się wpadki, Mickiewiczowi również się zresztą zdarzały. Maria Janion w swym liście wspominała też o tym, że Smoleńsk jako nowy mesjanistyczny mit ma „scalać i koić skrzywdzonych i poniżonych przez poprzednią władzę. Jakże niewydolny i szkodliwy jest dominujący w Polsce wzorzec martyrologiczny! Powiem wprost – mesjanizm, a już zwłaszcza państwowo-klerykalna jego wersja, jest przekleństwem, zgubą dla Polski. Szczerze nienawidzę naszego mesjanizmu”. Mickiewicz jest co najmniej jego współautorem, choć już w swojej epoce został wyklęty – także za kacerstwo, odstępstwo i herezję. Metaforyczny „stos”, jak pisał Rutkowski, był już dla niego przygotowany, ale poeta, chcąc ratować ojczyznę, umknął jej samej. Mickiewicz nie był bowiem epigonem samego siebie, jak „dobra zmiana” wraz z wielbicielami „Wielkiej Polski” to naśladowcy patriotyzmu, nie rozumiejący, o czym mówią. Przypominają mi rycerzy Okrągłego Stołu z Monty Pythona, którzy szukając świętego Grala, uderzają w kokosowe łupiny udając, że jadą na koniach.
**Dziennik Opinii nr 296/2016 (1496)