Jak powinna wyglądać obrona modernizmu, nowoczesności, oświecenia w Polsce XXI wieku?
Kiedy czytałem Wojnę Zachodu z Zachodem Sławomira Sierakowskiego, chodziło mi po głowie jedno obsesyjne pytanie: czy taki tekst napisałby Stanisław Brzozowski, a jeśli nie, to jaki? Czy to jest najwłaściwsza obrona modernizmu, nowoczesności, oświecenia w Polsce, wraz z ich dialektyką, o której po XX wieku wiemy już więcej, niż wiedział Brzozowski? A jeśli nie, to jak taka obrona powinna wyglądać?
Co pisałby Brzozowski tu i teraz, w Polsce znowu upadającej w gówno peryferyjnego resentymentu udającego godność peryferiów (może sam by upadł – nie używamy przecież w Krytyce Politycznej „Stacha” jako obiektu kultu, idola, ale jako kumpla, który w chwili próby nas może zdradzić i którego możemy zdradzić i my)? Co napisałby, jakby się zachował w Polsce rządzonej przez najbardziej zdziczałą prawicę (PiS, Kościół ojca Rydzyka i większości biskupów, narodowców, kukizowe męty łażące pomiędzy Palikotem i piwowarem obrażającym „pedałów”, bo sami nie wiedzą, gdzie lezą), do której próbują się podłączać najgłupsi albo najbardziej oportunistyczni lewicowi radykałowie zawodzący dzisiaj chóralnie: „Ach, czemu i my nie wychyliliśmy we właściwym czasie Graala populizmu?!”, albo pogrobowcy ruchów miejskich (jak Piotr Guział i Jan Śpiewak), którzy obiektywnie pracują dla najsilniejszej dziś na rynku prawicy.
Jak taka obrona, a jednocześnie krytyka Zachodu i Polski wyglądałaby w wykonaniu Stanisława Brzozowskiego w tym konkretnym momencie?
Spór o realizm
Podobnie jak Sierakowski, Brzozowski na pewno zapytałby: gdzie po lewicowej, po liberalnej, po konserwatywnej stronie jest w tej godzinie próby prawdziwy mesjanizm, pracujący realistycznie nad przebudową historii, a gdzie łatwiutka roszczeniowość à la carte – książka zażaleń i życzeń pisana z perspektywy sympatycznych knajp dla hipsterskiej lewicy albo hipsterskiej prawicy w Central Parku, na rive gauche albo przy kensingtońskich ogrodach, czyli wszędzie tam, gdzie można radykalizować krytykę nowoczesności albo roszczenia pod jej adresem, bo się już tę nowoczesność wypracowało i przepracowało, podczas gdy my tutaj – nawet jeśli na grantach, na tygodniówkach rodziców, na międzynarodowych artystycznych „prodżektach”, nawet jeśli poprzebierani i upozowani na robotników i chłopów (papieros, przekrzywiony kaszkiet, fryzura z Peaky Blinders i patetyczna minka proletariusza na studiach doktoranckich) – siedzimy jednak na kupie swojskiego, polskiego gówna (patrz Tetmajer/Tymański), z której to sympatycznej, swojskiej i ujutnej kupy zaledwie 25 lat temu (a może dopiero 12 lat temu, kiedy weszliśmy do Unii) zaczęły wyrastać zręby autostrad między największymi miastami, dróg utwardzonych i asfaltowych po wsiach, liberalnych wolności i praw, emancypacyjnych, równościowych wartości i norm.
Gdzie jest zatem na lewicy (prawicy, w liberalnym centrum) imitacyjna roszczeniowość à la carte, a gdzie jest realizm, który prawdziwy mesjanizm – zamiast gównianego apokaliptycznego optymizmu lub katastrofizmu – czyni pracą w historii? Tym bardziej, że łatwiejszym adresatem lewicowych roszczeń była Platforma Obywatelska, która tylko w 80 procentach puszczała te roszczenia mimo uszu, a przy tym zawsze próbowała się przed „pięknymi duszami” tłumaczyć, usprawiedliwiać ze swojego „minimalizmu”. Zupełnie inaczej niż chłopcy z prawicy, którzy lewicowe „piękne dusze” mają po prostu gdzieś, więc i „piękne dusze” przestały wobec nich zgłaszać nadmiarowe roszczenia.
Niektóre „piękne dusze” się nawet do godnościowej rewolucji prawicy przyłączyły, żeby dożynać wstrętny polski liberalizm, nawet za cenę faszyzmu. Taka to i nauka realizmu.
W dyskusji po tekście Sierakowskiego o „realizm” zapytał Bartłomiej Sienkiewicz. To pytanie o realizm i siłę stało się już u niego manierą, rodzajem stylistycznego „podpisu” we wszystkich wywiadach i tekstach. A jednak, tak jak każdy z nas – pytających o realizm i siłę polskich inteligentów – także Sienkiewicz ma kłopot z praktykowaniem cnót, które tak pięknie potrafi nazywać. Stał się bowiem symbolem słabości obozu, którego lojalnie bronił i nadal lojalnie broni, za co chwała mu w kraju ciamajdowatych oportunistów spowiadających się w obwoźnym konfesjonale Grzegorza Sroczyńskiego z grzechów popełnionych i niepopełnionych. Bartłomiej Sienkiewicz znalazł w tekście Sierakowskiego wątpliwości na temat realizmu lewicy, a także na temat realizmu wszystkich roszczeniowych i słabych oikofobicznych zachodnich krytyków Zachodu. W tych wymiarach wsparł Sierakowskiego. Zobaczył też jednak własne Sierakowskiego problemy z realizmem w jego tekście i te wypunktował.
Spór o kapitalizm
Kinga Dunin, mimo że „tylko pyta”, zajęła, a właściwie powtórzyła swoje dość wyraziste stanowisko w sporze nie tylko z Sierakowskim. Jest to bowiem najważniejszy spór o przyczyny kryzysu liberalnego Zachodu. Czy winne tego kryzysu są sprzeczności „bazy”, wolnorynkowego kapitalizmu, który dał energię zachodniej wolności i innym wartościom, ale lubi się też od swoich fundamentów wartości uwalniać, wybierając – być może fatalistycznie lub na mocy systemowego determinizmu, co by jednak oznaczało jego i naszą zagładę – zasadę maksymalizacji krótkoterminowego zysku. Czy też może winna kryzysu jest dialektyka radykalizujących się obyczajowych roszczeń, „chytrość”, „zachłanność”, „permisywizm”. Bez nich – jak twierdzą nasi „katoliccy” (używam cudzysłowu, bo oni nawet chrześcijanami nie są) prawicowcy – „moglibyśmy zarabiać kasę, brać od Kaczyńskiego stanowiska w spółkach skarbu państwa i mediach, a jednocześnie zachowywać świętość”. Nie byłoby już problemu z „łatwiej wielbłądowi przejść przez ucho igielne, niż bogaczowi wejść do królestwa niebieskiego” i innymi tego typu „bolszewicko-ewangelicznymi pieprzeniami”.
Kinga Dunin stoi na stanowisku, że oświecenie bardziej niszczy dialektyka kapitalizmu niż dialektyka kulturowej, obyczajowej, cywilizacyjnej postmoderny – będącej wytworem czasami najbardziej zmęczonego, a czasami po prostu pragnącego zachować jak największą poznawczą i etyczną precyzję zachodniego modernizmu.
Kinga Dunin ma sporo racji. Sierakowski poszedł w swoim tekście tropem sporów „Stacha” z „feldmanowszyczną”. Tropem prowadzonej przez Brzozowskiego bardzo konsekwentnie krytyki zbyt łatwej sekularyzacji i permisywizmu. Po raz kolejny podetknął przy tym pod nos lewicowcom (i prawicowcom) papieża Franciszka. U Brzozowskiego „feldmanowszyzna” oznacza peryferyjne niezrozumienie ciężkiej pracy i samodyscypliny Zachodu, które tak naprawdę stoją za późniejszą pozorną „wolnością od konieczności natury”. Innymi słowy, za tym, co widzi polski turysta, dajmy na to pan Połaniecki, przechadzając się ulicami Paryża czy Londynu. Albo słuchając o „bezeceństwach wyprawianych przez paryskich artystów”, przez polskich księży piętnowanych z ambon, a przez „feldmanowszyznę” uznanych za istotę zachodniego postępu.
Brzozowski zarzucał „feldmanowszczyźnie” peryferyjne niezrozumienie Zachodu. Sierakowski przesuwa ciężar oskarżenia. On o „feldmanowszczyznę”, o zapoznanie własnych fundamentów opartych na samodyscyplinie i pracy oskarża sam dzisiejszy Zachód, samo „centrum”. Jest to zrozumiałe w czasach Brexitu i Trumpa, nawet jeśli liberalna Europa Zachodnia widziana realnie nie przypomina apokaliptycznego obrazu samej siebie w polskich mediach oportunistycznie podążających w prawicową przepaść. A jednak nawet ja sam – wieczny optymista – przeżyłem Brexit trochę tak, jak liberałowie-zapadnicy z Warszawy czy Bukaresztu przeżyli upadek Paryża w 1940 roku. Jako koniec mitu o racjonalnym i silnym centrum, które przyjdzie z odsieczą, kiedy peryferyjne demony rzucają się nam do gardeł.
Ja jednak – to znów zbliża mnie do wątpliwości Kingi Dunin – widziałem w Brexicie nie tylko grzechy „feldmanowszczyzny” (choć widziałem je także), nie tylko „roszczenia”, „zepsucie”, demoralizację i najgłupszy, najbardziej krótkowzroczny egoizm Farage’a, Murdocha, Johnsona i Corbyna (ten „socjalista”, tak jak wielu jemu podobnych, wolałby mieć „nordycką socjaldemokrację z lat 70.” zamkniętą na globalizację w granicach starego dobrego państwa narodowego, ale nawet narodowy socjalizm jest dziś tylko farsą). Poza całym tym zepsuciem i całą tą krótkowzroczną głupotą Brexit to także konsekwencja zniszczenia społeczeństwa brytyjskiego przez źle politycznie zarządzane konsekwencje rynkowej globalizacji. Począwszy od czasów Margaret Thatcher, która przecież globalizacji sobie nie wymyśliła, ale powszechnie uważana jest za liderkę, pod której władzą Wielka Brytania stała się pierwszym imperium globalizacji (w rzeczywistości zaczęła być pierwszym społecznym śmietnikiem globalizacji).
Tyle że w kolejce do serc „ludu rzymskiego” (głosującego, ale bez pracy; na zasiłkach wypracowywanych przez imigrantów, którzy w konsekwencji Brexitu przez „lud rzymski” przegłosowanego będą na „lud rzymski” pracować dalej, tyle że już bez żadnych osłon i gwarancji socjalnych) ustawia się dziś zarówno Jeremy Corbyn (lewicowy?), jak i Borys Johnson (konserwatywny?). A więc jednak zarządzanie przy użyciu łatwizny, kłamstwa i roszczeń. Czyli coś, w co „moralizatorstwo” (cyt. za Bartłomiej Sienkiewicz) Sierakowskiego słusznie uderza.
Obrona Karmazynowa
A co ja o tym sądzę? Od kiedy widzę łatwość, z jaką słaby polski liberalizm staje się łownym zwierzęciem dla antyliberalnych moralistów radykalnej lewicy i zdziczałej prawicy, nieustannie przypominam sobie Biesy Fiodora Dostojewskiego, jego najbardziej polityczną powieść. Ostatnio Biesy znów przyszły mi do głowy – jako opis pewnego peryferyjnego fatum – kiedy rozmawiałem (kłóciłem się) z Rafałem Matyją, czego wątłe ślady trafiły do Krytyki Politycznej. Matyję uważam za jednego z najciekawszych rozmówców od zawsze, a przychodziło nam rozmawiać w różnych ideowych konfiguracjach, zaczynał jako konserwatywny endek. To nie jest pamfletowa zbitka pod piórem przedstawiciela „liberalnego salonu”, ale precyzyjny opis ideowego stanowiska. Matyja, jako bardzo jeszcze młody człowiek faktycznie łączył endecką fascynację narodem jako pewną społeczną i polityczną realnością z konserwatyzmem (ale także chrześcijaństwem) jako zasadą uniwersalną – cywilizacji, instytucji, prawa powszechnego i powszechnych norm. Nie będzie dla nikogo zaskoczeniem, że on też czytał Brzozowskiego, z którego wziął nawet swoje młodzieńcze „nawrócenie”.
Wtedy miał problemy z zaakceptowaniem polskiego liberalnego centrum (lub choćby z nabraniem dla niego szacunku) i ma te same problemy do dzisiaj. Od KOD-u, już nie mówiąc o Platformie Obywatelskiej, bardziej ciekawi go Kukiz (dopóki nie zdziczał, czy raczej od kiedy także dla Rafała Matyi stało się jasne, że Kukiz to dzicz) i Partia Razem. Wielu polskich inteligentów wędruje pomiędzy bardziej radykalną prawicą i bardziej radykalną lewicą, cały czas zachowując niechęć do liberalnego centrum, szczególnie z racji jego imitacyjnych skłonności, małego realizmu, niewielkich ambicji (choć może to właśnie ambicje reformistów są na peryferiach najbardziej ambitne, może zbyt ambitne), ewentualnie pewnego „zepsucia obyczajów” (choć z tego ostatniego łatwego zarzutu już się Rafał Matyja wyleczył, bo dobrze zna obyczaje katolickiej prawicy, gdzie z głębią „zepsucia obyczajów” mogą się ścigać wyłącznie przepastne wyżyny hipokryzji).
Dostojewski (podobnie jak wielu innych rosyjskich inteligentów) wędrował z radykalnej lewicy na radykalną prawicę, cały czas nienawidząc rzeczywistych prób modernizacji Rosji – liberalnych, „imitacyjnych”, próbujących zainstalować na Świętej Rusi tak pogardzany przez niego Kryształowy Pałac. W Biesach sam autor reprezentuje perspektywę skrajnie konserwatywną, ale z tej perspektywy szanuje skrajnie radykalną (radykalnie lewicową?) ekipę Pietii Wierchowieńskiego. Może nie samego lidera, ale na pewno Stawrogina, Kiriłowa, Szatowa… wszystkich tych radykalnych idealistów. Są dla Dostojewskiego w Biesach tylko dwa naprawdę czarne charaktery. Zabija swoją pogardą i śmiechem pisarza Karmazynowa i starego Wierchowieńskiego – postacie reprezentujące reformistów, liberałów, umiarkowanych rosyjskich heglistów (rzadkie to były zwierzęta w oceanie słowiańskiego radykalizmu, ale jednak istniały). Inaczej mówiąc, w swoim poszukiwaniu własnej rosyjskiej tradycji, radykalnej idei, radykalnej czystości najbardziej pogardza tym, co było dla Rosji jedyną szansą. Tym, co wydało później z siebie Konstytucyjnych Demokratów, mienszewików, eserów… politycznych reformistów, którzy mogli uratować Rosję przed faktyczną zagładą bolszewickiego puczu z października 1917 („puczu”, bo jedyna rosyjska rewolucja, jaka się w roku 1917 zdarzyła, była w lutym).
I teraz moje pytanie: czy krytyka Sierakowskiego uderza w polskie peryferyjne Biesy wciąż zafascynowane czystością (lewicową, prawicową), wciąż gardzące „realistami”, imitatorami, ludźmi „zepsutymi”, Karmazynowem i starym Wierchowieńskim; zdolne zepchnąć Polskę w peryferyjne gówno tak, jak rosyjskie peryferyjne Biesy zepchnęły w peryferyjne gówno modernizującą się Rosję i zabiły szansę, jaką była rewolucja lutowa? Czy też może sam Sierakowski jest uczniem Dostojewskiego, uwiedzionym radykalną frazą i pogardzającym „zepsuciem Zachodu” i „słabością jego polskich imitatorów”?
To jest dla mnie pytanie najważniejsze, jedyne mnie interesujące. Na pewno bardziej, niż to, czy autor jest prawowiernym lewicowcem, liberałem, czy jeszcze kimś innym. Jeśli po przeczytaniu tekstu Wojna Zachodu z Zachodem wciąż to pytanie stawiam, to albo ja jestem mało kumaty (możliwe), albo Sławomir Sierakowski w swoim tekście – a może nawet samemu sobie – jeszcze na powyższe pytanie wystarczająco precyzyjnie nie odpowiedział.
Czytaj także
Bartłomiej Sienkiewicz, Między kazalnicą a polityką
Sławomir Sierakowski, Wojna Zachodu z Zachodem
Kinga Dunin, Ja tylko pytam
**Dziennik Opinii nr 243/2016 (1443)