Natalia i Stefan przyszli do Kancelarii w dwa tygodnie po naszym ślubie. Od miesiąca mieszkali w samochodzie wraz ze swoją ośmioletnią córeczką Małgosią.
Oni siedzieli całą noc na przednich siedzeniach, a dziewczynka spała z tyłu. Przez cały ten czas nie opuściła ani jednej godziny lekcyjnej. Jednak pomoc społeczna już zaczęła kombinować, jak im odebrać prawa rodzicielskie. Nie jak im załatwić jakiś kąt, lecz jak rozdzielić kochających się ludzi. Kilka nocy Natalia spędziła z dzieckiem w przytułkach dla kobiet, ofiar przemocy (choć mąż jej nigdy nie uderzył), ponieważ nie istnieją w Warszawie miejsca, gdzie bezdomna rodzina może przebywać pod jednym dachem. Stefan spał w samochodzie pod schroniskiem. Żeby być jak najbliżej.
Wychodzimy z Agatką na podwórze. Krótka narada. Oczywiście bierzemy. Zamieszkali u nas. Trzy pokoje, 60 metrów kwadratowych i osiem osób. Najstarszy syn Paweł bez słowa przeprowadził się do młodszego rodzeństwa, średniego Karola i najmłodszej Karolinki i zaczął spać na materacu. I tak prawie cztery lata. W końcu wyprowadzili się. Ich nowe, mieszkanie na Szmulkach jest ładne i wygodne. Czynsz niewysoki. Okolica hałaśliwa i specyficzna. Pytany o sąsiadów Stefan pokazuje charakterystycznym dla Warszawiaków gestem ręki, że są równi. Kiedy wjeżdżamy na podwórze studnię z manelami, wita nas starsza pani pytaniem do nowego sąsiada: „Macie łazienkę?”. Stefan potwierdził. „A ja nie mam” – stwierdziła. „Tu mieszka rodzina z czwórką dzieci w pokoju o powierzchni 17 metrów i też bez łazienki”. Czuję, że słowa skierowane są do mnie. Już zdążyła mnie powitać jako „obrońcę wszystkich lokatorów”. Znów będzie robota.
Nie ma ich. Wyprowadzili się. Czekaliśmy na to, jak na zbawienie. A teraz zamiast spodziewanej ulgi, jakoś pusto. I łyso nam.
A najbardziej dziewczynkom. Nasza dziewięcioletnia Karolinka wciąż wisi na telefonie. Piszą do siebie na Facebooku. One są z Małgosią jak siostry. Obie przyszły na marsz antywojenny. Bo to kolejna okazja, żeby pobyć razem.
Nasze mieszkanie. To znaczy nie nasze, tylko wynajmowane za ciężkie pieniądze na wolnym rynku, to trzy pokoje w amfiladzie. Wciąż mijaliśmy się w wąskim korytarzu – jak w łodzi podwodnej. Stefan, facet z Pragi, po pięćdziesiątce pali oszczędnie, po połówce i zawsze w kuchni. Nigdy w pokoiku, w którym śpi na materacu obok swoich pań, które śpią na łóżku Pawła. Mówi w charakterystyczny sposób dla starej warszawskiej Pragi. Większość rzeczowników zdrabnia. Jego żywioł to handel uliczny. W każdy weekend rozstawiają się z Natalią w parku koło zoo i sprzedają ozdoby, które ona, Rosjanka z Kaliningradu wytwarza.
Regularnie odwiedza nas pani z pomocy społecznej. Rozgłos, jakiego nabrała sprawa naszych sublokatorów, sprawił, że nasi goście są zaopiekowani. Dostają regularnie jakieś zapomogi. Niemal każdy grosz idzie na Małgosię. Natalia ma na jej punkcie bzika. Stefan ją wielbi. Dbając o jej potrzeby, a nawet zaspokajając kaprysy, próbują jej zrekompensować to, że nie ma już miejsca, które może nazwać swoim domem. Żeby nie czuła się gorsza. I faktycznie trauma szybko ustępuje. A Małgosia snuje plany, jak będzie zapraszać Karolinkę do swojego przyszłego domu.
Początkowo gotowaliśmy wspólnie i razem siadaliśmy do stołu. Ale przecież jesteśmy różni i każdy ma swoje obyczaje. My często jadamy późnym wieczorem, bo jesteśmy zabiegani. Malczykowie w porze obiadowej. Agata posępnieje, kiedy chce coś pichcić, a Stefan właśnie smaży „boczuś”. Natalia kładzie garnki i inne kuchenne utensylia nie tam, gdzie powinny być. Bo każdy ma inne wyobrażenie o tym, gdzie co położyć. W końcu jesteśmy jak szczury w klatce.
Ale przez cały ten czas były tylko dwie porządne awantury. Za każdym razem Stefan unosił się honorem i zaczynał pakowanie. Zachowywał się, jak kapitan kierujący swoją załogą. Prawdziwa głowa rodziny. Ale to w końcu Natalia, która wiedziała, że nie ma dokąd pójść, stawiała na swoim. I zostawali. Zresztą równie ważny był płacz naszych córek, które za nic nie chciały się rozstawać.
Pewnego dnia rano w dzień urodzin Stefana przyszli po niego. Dostał dwa lata za nie rozliczenie się z zaliczki za remont sprzed dziesięciu lat.
Niewielkie sumy, idiotyczna sprawa. Głupie zaniedbanie. Gdyby korespondencja dochodziła, wystarczyło coś tam spłacić i nie byłoby sprawy. Ale Stefan nie ma adresu zameldowania, więc korespondencja nie dochodziła I teraz idzie siedzieć. Kiedy wychodził skuty do tyłu i zrezygnowany, zdążył jeszcze poprosić, żebym skombinował jakiś rower, bo obiecał Małgosi na urodziny.
Zawieźli go do Włodawy. Matka i córka jeździły 250 kilometrów w jedną stronę, żeby go odwiedzać. To był dla nich duży wydatek. Nagle telefon. Stefan wylądował w bloku szpitalnym. Ma zapalenie trzustki. Po kilku dniach wraca do celi, gdzie jest leczony paralekami dostępnymi w aptece bez recepty. Więzienny lekarz ma ksywę „Pawulon” i leczy ludzi chorych na raka apapem. Dzwonimy po lekarzach. Nie jest dobrze. Jak tak dalej pójdzie, trzustka Stefana sama siebie strawi i człowiek nie przeżyje. Natalia szaleje.
Dzwonimy do Rzecznika Praw Obywatelskich, do posłów, do mediów. Zaczyna się wielka akcja ratunkowa. Listy, interwencje. Pod koniec akcji kilkudziesięciu naszych działaczy i przyjaciół dzwoni co chwila do dyrektora więzienia z pytaniem „Jak się czuje Stefan?”.Ten nie wytrzymuje i wpada do celi i pyta „Panie, kim pan jest?” A Stefan jest człowiekiem i z powodu niewielkiego wyroku i barbarzyńskiego traktowania nie powinien wykitować. Udało się. Zaczęli go znowu leczyć. Choć gdyby nie upór Natalii i nasze interwencje różnie mogło się to skończyć. Po ponad roku wyszedł na warunkowe. Wrócił wychudzony. Dopiero na wolności doczekał się na operację woreczka żółciowego.
Kiedy zaczęliśmy starania o mieszkanie socjalne dla naszych podopiecznych w dzielnicy Praga Północ, dowiedzieliśmy się, że nic się nie da zrobić, bo teraz mieszkają na Pradze Południe. Zapytałem więc, czy mają zamieszkać w namiocie pod urzędem dzielnicy, żeby zechciano ich wpisać na listę. Pomogło, ale dalej byliśmy zwodzeni. Obiecano nam, że przed świętami Malczykowie przeprowadzą się do swojego mieszkania. Nie wiedzieliśmy wtedy, że będziemy wspólnie obchodzić święta jeszcze cztery razy. Udzieliliśmy bezdomnej rodzinie, dziś już naszym serdecznym przyjaciołom, schronienia, choć taki obowiązek spoczywa na samorządzie.
Sądziliśmy, ze burmistrz, urzędnicy, radni wezmą sobie za punkt honoru jak najszybsze rozwiązanie problemu. Okazało się, że oni honoru nie mają.
Ani przez chwilę nie żałowaliśmy. Choć kiedy podejmowaliśmy decyzję na podwórku przed Kancelarią, nie mieliśmy pojęcia, że to potrwa tak długo. Często na blokadach eksmisji przedstawiciele miasta, którzy nadzorowali eksmitowanie jakiejś rodziny, kąśliwie nam proponowali: „Niech pan Ikonowicz, jak jest taki dobry, weźmie tych ludzi do siebie”. Już tak nie mówią.
Nasze dzieci odebrały wspaniałą lekcję wychowania obywatelskiego. Dla nich dzielenie się z innymi, to nie tylko symboliczne puste nakrycie przy wigilijnym stole. Zresztą w Kancelarii i Ruch Sprawiedliwości Społecznej to nie jedyny taki przypadek. Kiedyś przyszła na nasze zebranie pani po eksmisji, która tego dnia nie miała już gdzie spać. Zapytałem, kto ją przenocuje. Podniósł się las rąk. Kilkoro naszych działaczy przygarniało na jakiś czas osoby po eksmisjach, jakiegoś oszukanego przez pracodawcę Ukraińca spotkanego na dworcu. O takich przypadkach dowiadujemy się przypadkiem. Ludzie robiąc to, wcale się nie chwalą. To taki zwykły ludzki odruch. Normalne.
Bezdomność byłaby mniejsza, gdybyśmy byli bardziej zżyci, jako społeczeństwo. W końcu większość z nas ma, jeśli nie wolne łóżko, to kawałek podłogi, na którym można rozłożyć materac i pościelić.
**Dziennik Opinii nr 212/2016 (1412)