Opowieści o „wojnie z policją” są dość pokrętne. Przemoc wobec policjantów jest dziś mniejsza, a nie większa niż w czasach prezydenta George'a W. Busha
Ta noc w Dallas musiała wstrząsnąć Ameryką. Prezydent Barack Obama ogłosił konferencję prasową od razu po wylądowaniu w Warszawie, dokąd przyleciał na szczyt NATO. Kilka godzin wcześniej od kul karabinu snajpera zginęło trzech policjantów, a przynajmniej dziewięciu zostało rannych, dwaj kolejni zmarli w szpitalu. Snajper potrafił posługiwać się bronią, motywy miał polityczne, a w mediach społecznościowych deklarował poparcie dla ekstremistycznych środowisk i postulatów – wpisywał się zatem w profil tzw. rodzimego terrorysty (o problemie domestic terrorism w USA pisaliśmy w „Dzienniku Opinii” zaledwie na kilka dni przed fatalnym piątkiem). A zatem typowy amerykański „samotny wilk”? Tak, z jedną różnicą. Morderca z Dallas był bowiem czarny, a na moment zbrodni wybrał sobie marsz przeciwko przemocy i braku odpowiedzialności ze strony policji – Black Lives Matter.
Protest w Dallas miał nagłośnić niedawne policyjne interwencje policji ze skutkiem śmiertelnym (albo wprost „zabójstwa”, jeśli ktoś nie lubi eufemizmów). W ciągu zaledwie kilkudziesięciu godzin życie z rąk policjantów stracili 37-letni Alton Sterling w stanie Luizjana i 32-letni Philando Castile (a także, jak podaje strona www.killedbypolice.net, a potwierdza „Guardian”, aż pięciu innych mężczyzn). Śmierć Castile wywołała szczególne poruszenie, bo Ameryka mogła obejrzeć ją właściwie „na żywo” – partnerka zatrzymanego przez patrol drogowy Castile’a opublikowała rejestrowany przez siebie telefonem komórkowym przebieg zajścia na Facebook’u. Castile miał powiedzieć policjantom, że ma broń – na noszenie której ma pozwolenie – a ci otworzyli ogień. Castile zginął siedząc obok swojej przerażonej partnerki, której krzyki i błagania zostały zarejestrowane na filmie.
W amerykańskich miastach, w tym Dallas, rozpoczęły się pokojowe protesty z hasłem wznoszonym bezowocnie już kolejny rok – Black Lives Matter, czarne życie się liczy. Od czasu Ferguson każdorazowo, gdy ginie w kontakcie z policją młody czarny mężczyzna, obiecywane jest śledztwo i poprawa standardów – nierzadko zresztą te śledztwa w komisariatach i lokalnych wydziałach policji przynoszą rezultaty dość wstrząsające . Właśnie bowiem w Ferguson raport Departamentu Sprawiedliwości ujawnił systemowy i codzienny rasizm niszczący resztki miejskiej wspólnoty. Miasto łata bowiem budżet grzywnami i mandatami nakładanymi na najbiedniejszych, czarnych mieszkańców i mieszkanki, bo ci nie mogą pozwolić sobie na adwokata i dla świętego spokoju je płacą.
Policjanci nieraz uczestniczą w tym systemie świadomie i z pewną dozą perwersyjnej przyjemności – w ujawnionych mailach jeden z nich pisze, że przestępczość i tak zwalczą tylko aborcje. Tzn. te dokonywane przez czarne mieszkanki biednego Ferguson.
Za każdym razem jednak, kiedy wydaje się, że Ameryka jest już bliżej pewnego konsensusu, a debata o policji przybiera minimalnie obiecujący kształt – następuje backlash, czyli odwrót. Dosłownie backlash oznacza też, jakże tragicznie adekwatnie w tym kontekście, odrzut przy strzale z broni palnej. Pokojowy marsz pokojowego ruchu, z postulatami zakończenia przemocy przerwały strzały ukrytego snajpera – coś bliźniaczo podobnego już miało raz miejsce. Gdzie? Właśnie w Ferguson.
Najnowsza odsłona odrzutu – po strzałach w Dallas – nazywa się „wojną z policją”. Zaczęło się od Heather McDonald i jej analizy na łamach „Wall Street Journal”. Artykuł o „nowej, ogólnonarodowej fali przestępczości” doskonale trafił w zapotrzebowanie konserwatywnej części opinii publicznej na jakąś hipotezę, która pozwoli na nowy problem nałożyć znane i uspokajające kategorie. McDonald stwierdziła, że problemem są przede wszystkim protestujący. Linia argumentacji przedstawia się w skrócie następująco: policja zabija (niedobrze) – zaczynają się protesty (niedobrze) – policja przestaje wykonywać swoją pracę ze strachu (bardzo niedobrze) –przestępczość wśród najbiedniejszych rośnie (bardzo bardzo niedobrze). Artykuł szybko zamienił się w cały cykl, a cykl w książkę, która stała się na prawicy hitem. Co więcej, „ta książka ratuje życie” głosi okładka.
Na podparcie swojej tezy McDonald przestawiła w Wojnie z policją – bo tak się dzieło nazywa –wykresy pokazujące wzrost przestępczości w miejscach, gdzie wcześniej dochodziło do demonstracji. Wyciągane z tego wnioski to kwintesencja obaw amerykańskich białych konserwatystów przynajmniej od lat 60.: oto wyemancypowane i rozpieszczone elity (w tym wypadku aktywiści Black Lives Matter, a niegdyś ruchy studenckie, nowa lewica, etc…) sieją zamęt tam, gdzie dotąd z pomocą państwowego monopolu na przemoc (i kilku innych czynników) gwarantowano minimum porządku.
Za ich wyczyny zapłaci prosty lud, który tamci podburzą, a potem zostawią na lodzie. Kwestii tego, na ile to same ofiary „porządku” się tutaj buntują, McDonald nie rozstrzyga, jak i tego, co właściwie mają zrobić ludzie, których brata, ojca czy syna zastrzelili policjanci. Oczywiście, nie obyło się bez dyskusji – kryminolodzy, socjolożki i badacze miasta do dziś mają odmienne interpretacje tego, co McDonald nazwała, a jakże, „efektem Ferguson”. Jeśli kogoś ten obszerny spór interesuje, warto przeczytać wszystkie wykluczające się interpretacje – a jest ich wiele. O tym, by nie dać się uwieść „pozornym korelacjom” uczy się w USA na pierwszym semestrze zajęć z metodologii badań politycznych – przynajmniej mnie jeszcze kilka lat temu uczono. Na przykład jednoczesne odnotowanie w niektórych miastach większej liczby przestępstw po protestach Black Lives Matter może prowadzić do radykalnie odmiennych wniosków – od takiego, że przez protesty policja się boi działać i nic nie robi po taki, że policja w związku z tym, że patrzy się jej na ręce, robi właśnie więcej i stąd zwyżka w statystykach. Korelacja może być też chwilowa albo niezwiązana z samymi protestami – kilkumiesięczny wzrost brutalnych przestępstw notowanych w wybranych metropoliach na pewno nie jest powodem do radości, ale doszukiwanie się w tym samym trendzie ogólnokrajowej fali przestępczości jest dość pochopne.
Nieważne jednak od tego, czy uznajemy „efekt Ferguson” za naukowo udowodniony czy nie, ważne, jakie polityczne wnioski i kto z tego „efektu” wyciąga.
A te niestety – wszystkie opowieści o „wojnie z policją” – są, mówiąc szczerze, dość pokrętne. Konserwatywna prasa, przoduje w tym „National Review”, pisze, że winne są upadek wartości i obyczajów (znów na myśl przychodzą lata 60!) – a najgorszą wichrzycielką jest Hillary Clinton. Te pełne uniesień pamflety nie wyjaśniają jednak, jak ewentualna porażka Hillary – prawicowy establishment Trumpa naprawdę sobie nie życzy – ma pomóc. Powrót do tradycyjnych amerykańskich wartości i pogonienie zgniłych liberałów to pewnie świetna odpowiedź na wszystkie wyzwania (na pewno dla „National Review”), ale jak ma to pomóc na rozliczne problemy z policją? Rodzajów policji jest w USA niemało (stanowa, uczelniana, transportowa…), odpowiadają finansowo i administracyjnie przed różnymi organami, różnią się w swoich uprawnieniach – każda władza, której zależy na reformie będzie musiała pokonać opór i inercję. Tylko czy rzeczywiście o reformę chodzi publicystom i krytyczkom z prawej strony chodzi?
Póki co są przede wszystkim zajęci wskazywaniem winnych – ruch Black Lives Matter jest aktualnie, szczególnie po Dallas, traktowany jako wróg policji numer jeden. Tyle że, jak wielokrotnie przypominano po Dallas, przemoc wobec policjantów jest dziś mniejsza, a nie większa niż przed Obamą (jego też oskarża się o nienawiść do mundurowych), w czasach prezydenta George’a W. Busha. Wtedy, tak jak i dziś, jej sprawcami byli przeważnie biali mężczyźni. Zarówno w Ferguson rok temu, jak i teraz w Dallas zabijali snajperzy, którzy swoje zamachy przygotowywali (wybór miejsca, zamaskowanie się, uzbrojenie…), więc nie można ich powiązać z bezpośrednimi uczestnikami protestów. Zdjęcia osób osłaniających własnymi ciałami wózek z dzieckiem w trakcie, gdy padały strzały, nie zdradzają morderczych intencji ani spiskowego tła zamachu – gdyby ktoś naprawdę liczył na starcie z policją, nie zabierałby w środek tłumu niemowlaka. Można – i to jest zarzut, o którym warto dyskutować – winić „atmosferę”. Ale jednostronne przyjęcie, że ludzie zwariowali z powodu mediów społecznościowych i przez to nie dają żyć policjantom, przy jednoczesnym pominięciu realnego rasizmu i notorycznych zaniedbań ze strony policji – to intelektualna nieuczciwość.
Wiele społeczności ma długoletnie pretensje do policji i zarzuty o zbyt małą aktywność w biednych dzielnicach – niechęć do policji wywołała więc nie tyle jej nadgorliwość, lecz przeciwnie, brak obecności wtedy, gdy jest potrzebna.
To jedna z konkluzji wyśmienitej książki reporterskiej o pracy policji w gettach Los Angeles, Ghettoside autorstwa Jill Leovy, dziennikarki i specjalistki od spraw przestępczości.
Czy mamy zatem „wojnę z policją”? To chwytliwe hasło i spełnia doskonale jedną rolę: pozwala odbić zarzuty i przekierować rozmowę na inne tory. Republikanie nie mają wątpliwości: winna jest Hillary i „upadek amerykańskiej kultury” oraz „judeochrześcijańśkich wartości”. Nie wiem, czy mówi nam to cokolwiek o społecznych problemach z policją – na pewno sporo o tym, dokąd znów powróciliśmy w debacie. Typowy backlash.
**Dziennik Opinii nr 195/2016 (1395)