Nie ma takiej teorii, która potrafiłaby pogodzić politykę PiS z interesem państwa.
„To dobrze, że opozycja zorganizowała wysłuchanie publiczne w Parlamencie Europejskim na temat zagrożenia demokracji. Jesteśmy w Unii, to jest także nasz parlament” – powiedziała posłanka opozycji. I dodała: „Władza już reaguje na wysłuchanie publiczne. Leci Jaruzelskim, mówiąc, że to bezprzykładny atak na Polskę…”. I kto to mówi? No więc ani żaden lewak Schetyna czy Petru, ani „donosiciel” Cimoszewicz. To słowa posłanki Joanny Lichockiej z Prawa i Sprawiedliwości z 11 grudnia 2014 roku. Nikt bardziej otwarcie swego czasu o reakcję Parlamentu Europejskiego nie zabiegał niż politycy Prawa i Sprawiedliwości.
Gdy PiS potrzebował, to europarlament był dobry. Informowanie międzynarodowej opinii publicznej nie było donoszeniem, a Unia była „nasza”, nawet gdy nie chciała uznać spiskowych teorii dziejów w sprawie Smoleńska czy fałszowania wyborów w Polsce. Żadne wysłuchanie rewelacji PiS nie kończyło się rezolucją. Dziś, gdy PiS został przyłapany na gorącym uczynku, europarlament jest zły, rozmawianie z zachodnimi sojusznikami i dziennikarzami jest zdradą, prawnicy Komisji Weneckiej – lewakami, a opozycja – targowicą. Jarosław Kaczyński jest prawdziwym cudotwórcą, że potrafi pogodzić to wszystko w głowach swoich wyborców.
W styczniu tego roku po wystąpieniu premier Beaty Szydło w Parlamencie Europejskim ta niepokornie patrząca władzy na ręce prasa ogłaszała „sukces Polski w Europie!”. Tamto posiedzenie kończy dzisiejsza rezolucja. I jest to sukces Polski, ale porażka polskiego rządu.
Wstyd, że w imię polskich interesów polski rząd przywoływać do porządku muszą nie tylko wszystkie instytucje prawnicze w Polsce, ale także wszystkie instytucje unijne.
Jeśli się o to rząd sam prosi swoimi działaniami, to dostaje. A że się wprost prosił, to żeby nie wiem jak się teraz minister Waszczykowski nagimnastykował, nie wymaże nam z pamięci, że sam wnioskował o decyzję Komisji Weneckiej, od której swoje postępowanie uzależniła Komisja Europejska, administracja amerykańska, a także Parlament Europejski.
Rezolucja jest bardzo konkretna. Czytamy w niej, że parlament „wzywa polski rząd do uszanowania, opublikowania i pełnego wprowadzenia w życie wyroku Trybunału Konstytucyjnego z 9 marca 2016 bez dalszych opóźnień, a także do wprowadzenia w życie wyroków z 3 i 9 grudnia 2015”. Tak, jak Komisja Wenecka i Komisja Europejska, europarlament nie owija w bawełnę. Rezolucja mówi o „praktycznym paraliżu” Trybunału Konstytucyjnego, co stwarza „zagrożenie dla demokracji, praw człowieka i praworządności”. Co zabrzmiałoby gorzej? Jak PiS chce teraz zignorować „nasz parlament”? Zdaje się, że zrobi to bez problemu. Tak samo jak Komisję Wenecką. Wskazuje na to wczorajsza prezentacja kolejnego sędziego do Trybunału Konstytucyjnego, prof. Zbigniewa Jędrzejewskego. Wówczas już znany był projekt rezolucji i wiadomo było, że przejdzie ogromną większością głosów.
Gdy Zachód czeka na wycofanie się z paraliżowania Trybunału Konstytucyjnego, PiS idzie na kurs kolizyjny.
Nie ma takiej teorii w podręczniku polityki zagranicznej albo w teorii stosunków międzynarodowych, która potrafiłaby pogodzić taką politykę z interesem państwa.
Naprawdę nie trzeba nikomu donosić. Politycy i dziennikarze zagraniczni sami doskonale widzą, co się u nas dzieje. I tracą wiarę w możliwość porozumienia się z obozem władzy w Polsce. Nawet konserwatysta z Europejskiej Partii Ludowej, eurodeputowany z Niemiec Elmar Brok mówi wprost: „Muszę powiedzieć, że nie jestem wielkim optymistą. Pan Kaczyński to fundamentalista. Stoi na stanowisku, że trzeba zmienić całe państwo, nie rozumiejąc pluralizmu w liberalnej demokracji”. Teraz sprawa wraca do Komisji Europejskiej, a ta niechybnie zdecyduje o uruchomieniu drugiego etapu kontroli praworządności w Polsce, który oznacza powtórzenie już przez najważniejszą instytucję Unii Europejskiej wytycznych Komisji Weneckiej. Dalej jest już otwarta konfrontacja z Waszyngtonem i Brukselą.
Przy okazji okaże się, jak ważni jesteśmy w Unii. Węgry można było zostawić samym sobie, tym bardziej, że Orban miał mandat na zmienianie konstytucji i nie wypisał się z głównego nurtu polityki w Unii – wybrał największą frakcję w europarlamencie, a nie sojusz z antyunijnymi torysami w minifrakcji, w której jest dzisiaj PiS. Czy można pozwolić szóstemu największemu państwu w Unii Europejskiej na lekceważenie jej podstawowych zasad? To by oznaczało z kolei porażkę samej Brukseli.
Przypomnijmy, że pojawiły się także trzy inne projekty rezolucji. Wszystkie pokazują, jak beznadziejna jest pozycja w Unii rządzącej nami partii. Projekt PiS jak skarżypyta w przedszkolu zwala winę na kolegów z poprzedniej ławki rządowej. Drugi i trzeci projekt jest autorstwa francuskiej i angielskiej skrajnej prawicy, dążących do zniszczenia Unii. Szydło w Parlamencie oklaskiwali najbardziej prorosyjscy i kompromitujący nas politycy, którzy są dziś głównymi sojusznikami Prawa i Sprawiedliwości. Rządzący wrogów sobie zrobili za to z pięciu największych frakcji, które razem mają 577 głosów w parlamencie na 751 wszystkich. To jest efekt „asertywnej polityki zagranicznej” ogłoszonej przez Waszczykowskiego. Politycy PiS stoją dziś w szeregu między jednym proklemowskim politykiem a drugim. Przeciwko sobie mają cały główny nurt polityki europejskiej i nadal twierdzą, że wzmacniamy pozycję Polski na Zachodzie.
Jak to się mieści w głowach wyborców PiS, dziennikarzy niepokornych, profesorów Zybertowicza i Glińskiego i wicepremiera ds. rozwoju Morawieckiego, który większość pieniędzy ze swojego biliona złotych zaplanował sobie z Unii Europejskiej? Dowiemy się wkrótce. Pytanie tylko: z Warszawy, czy z Brukseli i Waszyngtonu?
**Dziennik Opinii nr 105/2016 (1255)