Ciała zmartwychwstanie, dziady i Trygław.
***
Jerzy Sosnowski, Co Bóg zrobił szympansom?, Wielka litera 2015
Ateizm w porównaniu z wiarą jest nudny, ma Nic w miejscu, gdzie ludzie wierzący mają Coś. Przynajmniej tak by się mogło wydawać. Może jednak ta granica nie jest aż tak ostra? Wszyscy żyjemy w tej samej sytuacji egzystencjalnej – nasze małe, śmiertelne ja stoi wobec ogromu wszechświata. Wszyscy posługujemy się językiem, w który można tworzyć słowa bez desygnatów, metafory, mity i symbole. I korzystamy z zasobów znanej nam kultury. Kiedy Jerzy Sosnowski we wstępie do swojego zbioru esejów zwraca się do niewierzącego czytelnika i proponuje mu, żeby zrozumiał jego punkt widzenia – chrześcijanina i członka Kościoła katolickiego, nie musimy zakładać aż tak dużej nieprzystawalności naszych doświadczeń.
Czytam te eseje z przyjemnością, bo lubię sposób, w jaki Sosnowski pisze, i w zasadzie rozumiem – rozumiem potrzeby duchowe, które trzeba czymś nakarmić. Poszukiwania, wątpienie, potrzebę zaufania i podania się czemuś większemu. Nawet potrzebę przynależności do wspólnoty Kościoła, mimo że często trudno jest autorowi ten Kościół w jego obecnym, polskim kształcie zaakceptować. Zgadzam się z nim, że etyka chrześcijańska wyrasta ponad etykę szympansa i jest dosyć niesamowitym wyzwaniem dla świata pragmatycznych działań i prostej sprawiedliwości – oko za oko, ząb za ząb. Mówi on jednak o jej podstawowej ewangelicznej postaci – miłuj bliźniego, zmniejsz swoje ego… Pytanie, czy potrzebna jest tej etyce sankcja metafizyczna? I czy przypadkiem bliżej do niej nie jest dziś etykom świeckim, ruchom lewicowym, wrażliwym ateistom niż nauce zinstytucjonalizowanego Kościoła katolickiego – pełnej faryzeizmu, drobiazgowych przepisów, braku empatii, mizoginii, homofobii?
To, że życie duchowe musi odwoływać też do jakichś metafor, znaleźć oparcie w jakieś opowieści może być zrozumiałe dla ateistki. Również to, że przynajmniej część opowieści o Chrystusie, np. ta, że był wysokim blondynem, jest pociągająca – też rozumiem. Nie rozumiem jednak i tego mi autor nie tłumaczy, jak to się robi, że miłuje się Boga, który złożył krwawą ofiarę z własnego syna? Jak uwierzyć w Trójcę, transsubstancjację, ale tak naprawdę, świętych obcowanie, ciała zmartwychwstanie, nieomylność papieża i całą kościelną dogmatykę?
Na ten temat znajdujemy w książce Sosnowskiego właściwie tylko jedno zdanie i to przy okazji innego problemu, kiedy pisze, że jeśli nie akceptuje się dogmatów Kościoła i Credo, to należy dokonać apostazji.
Jak wskazują socjologiczne badania religijności Polaków większość wiernych to potencjalni apostaci.
A ci, którzy w to wszystko wierzą?
Tu dochodzimy do tego nieprzekraczalnej różnicy. Ja po prostu nie mogę uwierzyć, że ktoś w to wierzy. I tego właśnie nie mogę zrozumieć.
Na tym polega problem z takimi otwartymi katolikami. Mówią nam to, co chcemy usłyszeć i potrafimy zrozumieć. Przeżycia egzystencjalne, napięcia związane z etyką, życie duchowe i metafory, za pomocą których ludzie sobie z nim radzą, nie są przecież obce ateistom. Do niektórych możemy być przywiązani i nawet reagować na nie emocjonalnie. Podobnie jak na rytuały pozwalające na doświadczenie uniesień zbiorowych. Kiedy jednak kończą się metafory i byty abstrakcyjne, a dochodzimy do szczegółów, to nawet agnostycyzm nie wystarczy. Może jest jakiś bóg, a może nie ma, ale jak to jest wierzyć w ciał zmartwychwstanie. Naprawdę?
***
Emmanuel Carrere, Królestwo, Wydawnictwo Literackie 2016
Już łatwiej mi uwierzyć w Youngowską synchroniczność. Przez przypadek obejrzałam francuski serial Les Revenants, Powracający, i zaraz potem, właściwie też przypadkiem, sięgnęłam po Królestwo. I co? Zaczyna się od tego, że autor był pomysłodawcą i współscenarzystą serialu. A serial jest o tym, jak zmarli (niektórzy) wracają do świata żywych, do swoich rodzin, partnerów, którzy już zdążyli ułożyć sobie życie.
Pomysł ten miał coś wspólnego z religijnym doświadczeniem Carreresa, o którym opowiada on w swojej książce. Jak się nawrócił, przez trzy lata wierzył – modlił się, chodził do kościoła, codziennie medytował nad jednym wersem ewangelii św. Jana – a potem przestał wierzyć. Jego opowieść jest podobna do tej Sosnowskiego, choć jest mniej konserwatywny, np. kiedy do rozważań o przedstawieniach Matki Boskiej służy mu ulubiony filmik pornograficzny, którym zresztą dzieli się ze swoją żoną.
A najbliżej powrotu do wiary – co pewno wyda się czytelnikom sympatyczne – jest wtedy, kiedy odwiedza wspólnotę Jeana Vaniera, obmywa bliźnim nogi i tańczy z dziewczyną z zespołem Dawna do wtóru kiczowatej religijnej piosenki. Łatwo jego wiarę załatwić argumentami psychologicznymi – uwierzył, kiedy miał depresje i żył w nieszczęśliwym małżeństwie, a teraz, jak sam przyznaje, utrudnia mu ją to, że jest sławny, bogaty i szczęśliwy.
Jednak naprawdę ciekawie robi się, kiedy zaczyna opisywać historyczne początki chrześcijaństwa, skupiając się na postaciach św. Pawła i Łukasza ewangelisty. Jak bez pieniędzy i FB, zaczynając od małych grupek wyznawców, którzy nie zawsze wiedzieli w co właściwie wierzą i padali ofiarą prześladowań, udało się stworzyć ruch religijny, który przetrwał w postaci zinstytucjonalizowanej do dzisiaj? Może rzeczywiście należy wziąć pod uwagę hipotezę, że zostali wsparci przez Ducha Świętego?
Albo uważnie przeczytać Dzieje Apostolskie, bo może znajduje się tam recepta na sukces lewicy.
***
Małgorzata Saramonowicz, Xsięgi Nefasa. Trygław władca losu, Znak 2016
Początek cyklu historycznego fantasy. Czasy Bolesława Krzywoustego. Narratorem jest kronikarz, który pisze oficjalną kronikę-apologię, a potem opowiada, jak było naprawdę. Oficjalnie Bóg i Król, i Ojczyzna, nieoficjalnie przemoc, zdrady, walka o władzę, seks i romans. A na bieg wydarzeń wpływa pogański bóg Trygław – taki rodzaj Trójcy?, ale jego działania są bardziej konkretne, a kult konkretniej, a nie tylko metaforycznie, krwawy.
To sprawnie skonstruowana, dość schematyczna powieść, która nie porywa – spodziewałam się czegoś więcej po autorce Siostry. Ale może miłośnicy gatunku będą zadowoleni.
Wszytko to dziś służy rozrywce, nic w tym religijnego nie ma. Trygław czy chrześcijaństwo to tylko gadżety z kuferka kultury, i oczywiście pogański kult jest narracyjnie atrakcyjniejszy.
***
Paweł Goźliński, Dziady, Czarne 2015
To może chociaż jakieś duchy ukażą się nam w noc współczesnych dziadów? Jakaś interesująca rozgrywka z romantyzmem? Romantyzm w Dziadach Goźlinskiego is dead, więc też niewiele z tych asocjacji wynika. Król Duch to po prostu kapitalista, a jego słudzy to żadne tam upiory, tylko polskie głupki. Na jakąś poważniejszą satyrę społeczną czy polityczną to trochę mało.
Ten niby-kryminał to właściwie zabawa literacka dla nieco bardziej wyrobionej i snobistycznej publiki. Wykorzystująca to, że dziś raczej sprzedaje się autorów jako celebrytów niż poważnie traktuje książki.
Ofiarami morderczych działań padają tu bowiem znani polscy pisarze i pisarki (m.in. Głowacki, Pilch, Tokarczuk) oraz Zbigniew Mikołejko. Porwany zostaje J.M. Rymkiewicz. I widać, jak bardzo to bawi autora. A czytelnika? Różnie z tym bywa. Mnie bawił przez chwilę sam pomysł i Mikołejko – jako postać. Ale może nie mam poczucia humoru. Autor przypominał mi jednak trochę gościa na przyjęciu, który opowiada dowcipy, niektóre nawet dobre, ale zawsze sam najgłośniej z nich się śmieje i nie wie, kiedy przestać. W Dziadach wszystko, każdy akapit, ba, każde zdanie, musi być błyskotliwe i w pewnym momencie robi się to nieznośne.
Na pewno potencjał miała postać fikcyjnego pisarza, znajdującego się na progu śmierci, którego duch wciela się w transseksualną Drag Queen i włącza się do śledztwa. Ale w ogólnym zamęcie i kolejnych komplikacjach, ekscytujących zwrotach akcji, nawet ten najlepszy duch się rozmywa. A pastisz kryminału zamienia się w parodię.
W sumie szkoda, bo można było z tego zrobić całkiem fajną literacką grę.
Jazda bez trzymanki? Może czasem warto się przytrzymać.
**Dziennik Opinii nr 65/2016 (1215)