O wielkiej karierze samozwańczych „mediów alternatywnych” i grup z nimi związanych.
To powie wam na Słowacji każdy postępowy lewicowiec, związkowiec, działacz na rzecz praw człowieka czy choćby ekolog – największym wyzwaniem w pracy ze społeczeństwem nie jest „stary” establishment, tradycyjnie prawicowe mainstreamowe media ani nawet powszechna ignorancja, lecz nowy prawicowy ekstremizm w postaci samozwańczych „mediów alternatywnych” i grup z nimi związanych.
Rok 2012 zaczął się od wielkich nadziei. W trakcie jednego z największych protestów w historii Słowacji na ulice wyszły tłumy antyrządowych demonstrantów. Manifestację, nazwaną Protest Gorila, zwołano po tym, jak ujawniono treść tajnego dokumentu zawierającego szczegółowe informacje o korupcji w gronie słowackich prawicowych polityków, sprawujących rządy od przeszło dziesięciu lat. Byli to ci sami politycy, którzy przeczołgali kraj po ścieżce zdrowia dotkliwych reform ekonomicznych, prywatyzując znaczne obszary majątku państwa z korzyścią dla niewielkiej grupy potentatów. Jak na ironię owi potentaci rekrutowali się nierzadko z niedawnej wierchuszki „komunistów”, co dawało im dobrą pozycję wyjściową do przystosowania się do nowej rzeczywistości ekonomicznej, jaka zapanowała po aksamitnej rewolucji 1989 roku.
Protesty miały przełożenie na wynik wyborów 2012, przyspieszając powolną śmierć SDKÚ-DS (prawicowej partii premiera Dziurindy) i zmuszając parlament do przeprowadzenia tyleż potrzebnych od lat, ile stosunkowo skromnych reform (takich jak pozbawienie deputowanych immunitetu). Mimo to demonstracje nie przyniosły żadnej istotnej zmiany. Ani jednej spośród osób figurujących w dokumencie Gorila nie postawiono zarzutów.
W efekcie większość ludzi, którzy w ciągu dwóch tygodni masowych demonstracji doświadczyli autentycznego zjednoczenia, z nadejściem wiosny zdążyło popaść w defetyzm i apatię, wynosząc do władzy jednopartyjny rząd. Niemniej demonstracje Gorila zradykalizowały niewielką część słowackiego społeczeństwa, w tym protestujących i część organizatorów. Początkowo wydawało się, że aktywizm na Słowacji zyskał na jakiś czas nowy impet. Postępowe lewicowe pomysły, takie jak demokracja uczestnicząca i własność kolektywna, uważane dotąd za hermetyczne i marginesowe, stały się ponownie przedmiotem dyskusji.
Odrodzenie się lewicowych idei nie miało jednak trwać długo. Zapotrzebowania na kontrnarrację nie zaspokoiła postępowa lewica, lecz skrajna prawica.
Na przestrzeni 2013 roku obserwowaliśmy gwałtowny rozkwit tak zwanych „mediów alternatywnych”, początkowo publikujących treści w sieci, z czasem coraz liczniej w wersji papierowej. Media te często współpracują z „tradycyjnymi” skrajnie prawicowymi stronami i organizacjami, obecnymi na scenie politycznej od lat dziewięćdziesiątych. Z pozornie nieszkodliwych teorii spiskowych zrobiły platformę szerzenia mowy nienawiści, ekstremizmu i antysemityzmu. Po absurdalnej „teorii wydrążonej Ziemi”, utrzymującej, jakoby wnętrze planety zajmowała kwatera dowodzenia kosmicznej rasy, a wejście do niej znajdowało się w miejscu, w którym spotykają się granice słowacka, węgierska i austriacka, przyszła kolej na „światowy spisek syjonistyczny” albo obwinianie Romów za sytuację gospodarczą Słowacji czy demonizowanie osób LGBT. Nie minęło wiele czasu, a osoby działające na rzecz praw człowieka i organizacje pozarządowe zaczęto obrzydzać ludziom jako „agentów Ameryki” czy oczerniać na jeszcze gorsze sposoby. Do 2014 roku te tak zwane alternatywne media zdążyły przeniknąć do mainstreamowego dyskursu na swój własny, specyficzny sposób.
Choć nadal nazywane „kontrowersyjnymi”, były regularnie cytowane w prasie głównego nurtu.
Rok wcześniej byłoby to czymś niesłychanym. Prym wiedzie tu tak zwany Slobodný vysielač (Wolna rozgłośnia), stacja radiowa i strona w internecie, brukające dobre imię antyfaszystowskiej rozgłośni nadającej krótko w sierpniu 1944 r., w czasie słowackiego powstania narodowego, uznawanego za godzinę chwały Słowaków. Medium to w znacznej mierze pomogło w zwycięstwie w wyborach na przewodniczącego kraju bańskobystrzyckiego otwarcie neonazistowskiemu kandydatowi, Mariánowi Kotlebie, rzekomo alternatywnemu wobec obecnego „establishmentu i państwa”, tym samym legitymizując neonazistowskich przywódców. Neonaziści i faszyści często goszczą na falach eteru, gdzie przedstawia się ich jako ekspertów od „kwestii romskich”, spraw zagranicznych, praw człowieka, a nawet nauki.
Inny przykład stanowi redagowany przez notorycznego autora teorii spiskowych i antysemitę, Tibora Rostasa, magazyn „Zem&Vek” (Ziemia i Wiek), który odniósł niesamowity sukces, w ciągu trzech pierwszych miesięcy na rynku zwiększając początkową sprzedaż o 500 procent. Za przykład tego, co uważa się tutaj za „alternatywne”, niech posłuży numer upamiętniający rocznicę wspomnianego już słowackiego powstania, z liczącą wiele stron prezentacją reprintów nazistowskiej propagandy wypuszczanej przez marionetkowy rząd w trakcie zrywu. W praktyce jest to legalne, dzięki luce prawnej (można się zastanawiać, na ile przypadkowej) w kwestii „państwa słowackiego” z okresu drugiej wojny światowej, ale nie to stanowi zasadniczy problem. Magazyn oczernia antyfaszystowski ruch oporu i relatywizuje fakty historyczne, łącznie ze zbrodniami faszyzmu, ponieważ przedstawia siebie jako historycznie rzetelne „słowackie źródło” na temat powstania.
Największym „sukcesem” i prawdziwym powodem do niepokoju jest to, jak sprawnie przebiera się radykalny przekaz w elegancki strój, czyniąc go trudniejszym do wychwycenia na pierwszy rzut oka. W ten sposób publikacje te docierają do szerszych kręgów społeczeństwa. W rezultacie jakość dyskursu publicznego znacząco się obniżyła. Można zaryzykować stwierdzenie, że to w dużej mierze za ich sprawą nastroje antyimigranckie na Słowacji dorównują intensywnością tym na Węgrzech, mimo iż żaden uchodźca nie zjawił się tu dobrowolnie, część zaś relokowanych na mocy porozumienia z rządem Austrii zdążyła uciec.
Sytuacja się pogarsza. Praktycznie każdy alternatywny wobec mediów głównego nurtu ośrodek promuje idee faszystowskie. Nie jest niczym niespotykanym, że działacze lewicowi czy choćby tylko ekologiczni pojawiają się w studio obok neonazistowskich watażków czy udzielają wywiadów tym samym gazetom. W dodatku coraz więcej postaci z kręgów establishmentu, takich jak prawicowi deputowani do parlamentu, zaczyna akceptować „media alternatywne” jako wentyle mainstreamu, a ich produkty uznaje za dziennikarstwo, nie za prowokacyjne tezy niepoparte faktami, lekceważące standardy profesji czy etykę.
Postawa wydawców to ledwie maskowane przekonanie o własnej słuszności. Często się usprawiedliwiają, szermując wolnością wypowiedzi, utrzymując, że są otwarci na wszystkich i wszystko, czy wręcz oskarżając tych, którzy odmawiają udziału w ich „talk-showach”, o stosowanie cenzury. Prowadzi to do wypaczenia pojęcia wolności wypowiedzi u odbiorców, którym wmawia się, że największym problemem kraju jest „cenzurowanie” faszyzmu i innych skrajnych ideologii przez media i zapisy prawa.
Trudno uznać za zaskakujące, że od czasu rosyjskiej aneksji Krymu „media alternatywne” stały się de facto tubami propagandowymi reżimu Putina, przedstawiającymi go jako właśnie alternatywny wybór wobec establishmentowej orientacji prozachodniej – Unii Europejskiej, NATO i Stanów Zjednoczonych.
Wielokrotnie sugerowano nawet, że pieniądze na finansowanie tych mediów pochodzą ze wschodu. Jest to teza wiarygodna, ale do tej pory nie znaleziono na nią dowodów. Nie znaczy to jednak, że kwestia finansowania pozostaje nieistotna. Przy pogarszającej się sytuacji gospodarczej, w której coraz więcej ludzi doświadcza biedy, zanika klasa średnia, a działające od wielu lat organizacje pozarządowe o sporych dokonaniach mówią o trudnościach finansowych, „alternatywne” ośrodki medialne twierdzą, że ich jedynym źródłem dochodu jest crowdsourcing. Do pewnego stopnia mogą zresztą mówić prawdę – nie czerpią zysków z publikacji reklam, ponieważ nie zamieszczają u siebie treści komercyjnych. W każdym razie trudno zrozumieć, jak można prowadzić radio on-line, a nawet kanał telewizyjny posiadający własne pomieszczenia i najnowocześniejszy sprzęt, a także wydawać gruby magazyn na błyszczącym papierze, opłacać liczny personel, a przy tym wszystkim odnotowywać zysk, o czym świadczą zeznania podatkowe.
Być może, zgodnie z najlepszymi tradycjami naszych partii parlamentarnych, jakiś hojny, a przy tym anonimowy darczyńca podrzucił im w nocy na próg torbę pełną pieniędzy albo emeryt bez środków przesłał im z raju podatkowego parę milionów, by następnie, pytany przez dziennikarzy i policję, nic takiego sobie nie przypominał. Ale to nie bawi nikogo, kto myśli o Słowacji poważnie. Dla tych, którzy chcą budować tolerancyjne, inkluzywne i sprawiedliwe społeczeństwo, jak i dla tych, którzy po prostu chcą tu mieszkać, pracować i wychowywać dzieci, kurs, na którym dzisiaj znajduje się Słowacja, może oznaczać katastrofę. Kiedy pojawia się przyzwolenie na łatwą dostępność populistycznego, ksenofobicznego, homofobicznego czy antysemickiego bełkotu on-line, co miałoby powstrzymać mainstreamowe media, drżące o odpływ odbiorców (oraz źródła dochodu), przed emitowaniem i publikowaniem takich treści?
Gdzie szukać rozwiązania? Cóż, jest już o wiele za późno na otwartą walkę z samozwańczymi alternatywnymi mediami. Nie byłaby ona zresztą możliwa w sytuacji, w której ani postępowa lewica, ani liberalna prawica nie mają środków potrzebnych do stworzenia skutecznej kontrnarracji. Nawet gdyby się udało na drodze prawnej doprowadzić do zamknięcia któregoś z radykalnych spiskowych „alternatywnych” mediów, pozostałe natychmiast rozdysponowałyby pomiędzy siebie jego odbiorców. Moim zdaniem, a mówię to z perspektywy kogoś, kto kilka lat życia poświęcił edukacji medialnej, jedynym sposobem, by ruszyć z miejsca, jest nauczanie.
Nigdy nie uwolnimy się od ekstremizmu, dziennikarzy, których standardy etyczne są zbyt niskie lub potrzeby finansowe zbyt wysokie.
Tym, od czego możemy się uwolnić, jest powszechna ignorancja na temat sposobu funkcjonowania mediów i tego, jak starają się wpływać na poglądy i zachowanie swoich odbiorców.
Ten rodzaj edukacji odniesie skutek tylko pod warunkiem wdrażania go w odpowiedni sposób i bez zadęcia. Kształcenie odbiorców niesie ze sobą dużą wartość dodaną, podobnie jak metody, którymi posługuje się edukacja medialna przy analizie i ocenie mediów oraz upowszechnianych przez nie treści. Ten, kto posiadł zdolność świadomego odbioru mediów, zdobył szczepionkę na wszelkiego rodzaju medialne manipulacje, czy to ze strony prawicowych radykałów, fundamentalistów religijnych, czy też czysto komercyjnych, popularnych stacji telewizyjnych agresywnie promujących nieograniczony konsumpcjonizm, zachęcających nas do kupowania rzeczy, których nie potrzebujemy, za pieniądze, których nie mamy.
***
Peter Weisenbacher jest dyrektorem Human Rights Institute od 2011 roku. Wcześniej przez dwa lata szefował słowackiej LGBT Pride; był przez pięć lat członkiem zarządu Amnesty International Slovakia, a także, przez dwa lata, członkiem Komitetu ds. Praw Człowieka i Mniejszości w Biurze Rządu Słowacji. Jako dziennikarz-freelancer pisze głównie na temat praw człowieka. Jest doktorem informatologii. Wykładał na Uniwersytecie Komeńsiego w Bratysławie i Uniwersytecie Masaryka w Brnie.
**Dziennik Opinii nr 59/2016 (1209)