Segregacja romskich dzieci w szkołach, eksmisje, nadużycia ze strony policji to nie są oderwane od siebie problemy.
Czerwone drzwi do mieszkania w piątej dzielnicy Pragi otwiera mi Pooya. W drodze od przedsionka do kuchni udaje mi się dowiedzieć, że jest z Iranu, a właściwie to z Australii. Chociaż najważniejsza informacja to ta, że jest Romem z Kełderaszy i partnerem Ivanki, na którą właśnie czekamy, siedząc przy stole.
– Jakiej herbaty się napijesz? Zielonej, czarnej, ziołowej, jaśminowej? – pyta Pooya, ale nie czekając na odpowiedź, wraca do opowieści o swoich korzeniach – W zasadzie to jestem z Zargarów, ale to prawie tak jak z Kełderaszy. I mam jeszcze rosyjskie korzenie.
– Uważaj na niego! On jest niebezpieczny, jak każdy Kełderasz. Mafia, gangsterka, wiesz, te sprawy – żartuje Ivanka, która właśnie wpada roześmiana do kuchni prosto z łazienki, z mokrymi jeszcze włosami. – Mam lepszą herbatę. Kupiłam wczoraj w Brukseli, w jednym z tych marokańskich sklepów. Zjesz z nami śniadanie, prawda?
***
Dawid Krawczyk: A więc byłaś wczoraj w Brukseli.
Ivanka Čonková: Tak, na spotkaniu European Roma Grassroots Organisation (ERGO) – oni zrzeszają różne oddolne romskie grupy z całej Europy. Specjalnie podkreślam to słowo „oddolne”, żeby oddzielić nas trochę od organizacji pozarządowych.
Dlaczego to takie ważne?
Bo nie mam najlepszego zdania o tym, jak działają w Czechach NGOsy. Kiedy neofaszyści maszerowali przez romskie dzielnice, jakoś nie widziałam po stronie Romów ludzi z organizacji pozarządowych. Mimo że na swoich stronach piszą, że częścią ich misji jest walka o prawa człowieka, to w rzeczywistości zajmują się bardzo małym wycinkiem problemów – segregacją w szkołach, dodatkową edukacją Romów. I robią dużo świetnej roboty, ale brakuje im szerszej perspektywy.
A co robiłaś w Brukseli?
Tym razem mieliśmy umówione spotkania z europarlamentarzystami. ERGO z jednej strony zrzesza naprawdę krytyczne grupy, które mają ambicje być silnymi organizacjami watchdogowymi, ale z drugiej zależy nam na tym, żeby ściśle współpracować na przykład z Komisją Europejską. Chcemy być tym ciałem, do którego KE będzie musiało zwrócić się, zanim przygotuje rekomendacje dla krajów członkowskich. Więc jesteśmy jednocześnie europejskim forum oddolnych inicjatyw i czymś na kształt romskiego lobby w strukturach Unii Europejskiej.
Do czego chciałabyś przekonać europejskich decydentów?
Oczekiwałabym zdecydowanych działań. Dlaczego nie grozi się krajom członkowskim sankcjami, kiedy na ich terenie łamana są prawa Romów? Przydałoby się zdecydowanie więcej wsparcia dla tego, co robią organizacje pozarządowe. I dobrze byłoby gdyby europejscy decydenci przyjęli do wiadomości, że istnieje coś takiego jak antycyganizm.
Chyba o tym wiedzą, tylko nie bardzo mają ochotę z nim walczyć.
Chodzi mi o to, że musimy uświadomić sobie, że segregacja romskich dzieci w szkołach na Słowacji, eksmisje Romów we Włoszech, Bułgarii, Francji, nadużycia ze strony policji to nie są oderwane od siebie problemy, one wszystkie mają rasistowskie podłoże, wynikają z antycyganizmu właśnie. Programy integracji Romów poniosły porażkę, bo ich autorzy skupiali się na każdym problemie z osobna i nie mieli odwagi przyznać, że politycy przyjaźnią się z antycyganizmem. Wyobraź sobie, że antycyganizm to nie zjawisko, tylko twój kolega. Każdy z nas ma takiego kolegę, nawet nie wiedząc o tym. Rzecz w tym, żeby nie był on doradcą ludzi podejmujących kluczowe decyzje.
Nie obawiasz się, że rola romskiego lobby w istocie może być ograniczająca?
Ale w jakim sensie ograniczająca? Nie boję się, że nagle zaczną nas wykluczać z jakichś procesów podejmowania decyzji z racji tego, że reprezentujemy tylko jedną grupę etniczną. Nie mam obaw, bo trudno mi sobie wyobrazić, żeby mieli nas jeszcze bardziej wykluczyć niż dotychczas.
W ciągu ostatnich kilku lat UE organizowała wiele spotkań poświęconych kwestii Romów w Europie. Niestety, rzadko kiedy pojawiali się tam sami Romowie.
Więc teraz mamy szansę to zmienić. Skoro istnieje osobny budżet wydzielony na sprawy Romów, to może my sami – Romowie – powinniśmy mieć prawo decydować o tych pieniądzach. To chyba zrozumiałe, nie?
Jasne, rozumiem. Moje wątpliwości wynikają z tego, co widziałem w Polsce. Dużo łatwiej uzyskać pieniądze z unijnych środków na kolejny festiwal kultury romskiej niż na zapewnienie romskim imigrantom ubezpieczenia zdrowotnego.
Pooya Hemmati: Wiem, że to jest wasz wywiad, ale nie mogę się nie wtrącić. Rzeczywiście, kiedy pieniądze „dla Romów” idą tylko i wyłącznie na wydarzenia kulturalne, to później ludzie postrzegają nas jedynie jako tancerzy i muzyków. I w efekcie stereotypy na temat Romów tylko się pogłębiają. Trzeba o tym pamiętać.
Ivanka: Zupełnie się z tym nie zgodzam.
Pooya: Bo jesteś tancerką [śmiech]. Żartuję. Wiesz przecież, że nie mam nic przeciwko tańcowi.
Ivanka: Nie zgadzam się po pierwsze z tym, że tak łatwo otrzymać pieniądze na promowanie kultury romskiej. Nasza kultura dosłownie umiera. Chciałabym rozmawiać płynnie w Romani, chciałabym pójść do sklepu i móc kupić książkę w naszym języku. Tylko to po prostu nie jest możliwe, bo nikt ich nie wydaje. Po drugie, festiwale są naprawdę ważne, zwłaszcza, kiedy wychowujesz się w ciągłym poczuciu opresji. To często jedyna forma celebracji życia. Ale najważniejsza rzecz, z którą się nie zgadzam, dotyczy tego lęku przed stereotypami. To nie moja wina, że ktoś kiedyś wymyślił sobie ten romantyczny obraz tańczącego i śpiewającego Roma, bo wygodnie było wpisać nas w jakieś ramy. Czy to ma znaczyć, że ja nie mogę teraz być roztańczona i rozśpiewana? Nie ma mowy. To ja decyduję o tym, jak będę się zachowywać, a nie ktoś, kto wymyślił ten „stereotyp”.
Kiedy umawialiśmy się na spotkanie, powiedziałaś, że aktywizm to dla ciebie w sumie nowe doświadczenie. Wcześniej zajmowałaś się sztuką i tańcem.
Byłam nauczycielką tańca. Później przez chwilę dziennikarką.
A dlaczego zaangażowałaś się w walkę o prawa Romów?
Dobra, zacznę w takim razie od prologu. Wracałam z wakacji, znad morza. Nie było mnie w Pradze przez całe lato. Po powrocie zobaczyłam w telewizji reportaż o tym, że neofaszyści zamierzają po raz kolejny przejść przez Varnsdorf, miasto w Czechach, gdzie mieszka sporo Romów. Tak mnie to przygnębiło, że nie wiedziałam, co zrobić. Może oni tak maszerują, bo zżera ich frustracja i wystarczyłoby ich wysłać nad morze, żeby sobie odpoczęli. No, ale na to nie miałam pieniędzy, więc musiałam wymyślić coś innego. Pomyślałam, że spróbuję zmienić atmosferę w tym mieście.
W tym czasie miałam sporo znajomych ze środowiska teatralnego, artystów. Zadzwoniłam do swojej bardzo dobrej przyjaciółki, która akurat wtedy mieszkała w Varnsdorfie i postanowiłyśmy zrobić tam jednodniowy festiwal. Dwa tygodnie się do tego przygotowywaliśmy, ale było warto, bo neofaszyści w końcu odwołali swój marsz.
Rozmyślili się pod wpływem waszego festiwalu?
Poniekąd. To miał być chyba ich siódmy marsz w Varnsdorfie. Więc wszyscy, włącznie z faszystami, byli już trochę zmęczeni. Nasz festiwal zupełnie zmienił narrację o tym, co dzieje się w tym mieście. Nie bez znaczenia była też praca ludzi z grupy aktywistycznej Konexe, którzy wspierali Romów w tym mieście jeszcze zanim my przyjechaliśmy z naszymi akcjami. Tego dnia, kiedy odbywał się festiwal ludzie świetnie się bawili. Wyobraź sobie, że do naszej akcji włączyły się też lokalne fryzjerki. Na fotelach przed salonem strzygły romskie dzieciaki. Ostatecznie nasz festiwal wsparł również urząd miasta – zobaczyli w tym szansę na zmianę swojej reputacji. A faszyści zorientowali się, że nie uda im się znowu tak szybko wzbudzić nienawiści pomiędzy mieszkańcami.
Ale wtedy jeszcze nie myślałaś, że spędzisz następne kilka lat na demonstracjach.
Wtedy jeszcze nie, ale dwa tygodnie później już tak. Pracowałam wówczas jako dziennikarka w programie radiowym „O Roma vakeren” i wysłali mnie, żebym relacjonowała próbę eksmisji romskiej rodziny z hostelu w Krásné Březno, w Uściu nad Łabą. Na miejscu okazało się, że jestem jedyną Romką poza rodziną zagrożoną eksmisją. Więc jakoś tak wyszło, że jej członkowie zaczęli ze mną rozmawiać bardziej otwarcie niż z aktywistami, którzy siedzieli tam od trzech dni. Po kilku godzinach mimowolnie zostałam liderką tej siedemdziesięcioosobowej blokady. Nie wracałem do domu przez kilka dni. Z radia zadzwonili z informacją, że już nie mogę dłużej dla nich pracować, bo moja relacja nie będzie obiektywna. Pamiętam, że wtedy bardziej mnie interesowało, czy nam odetną prąd, a nie czy mam jeszcze pracę. W końcu odcięli. Stałam na kablu, ale znaleźli inne miejsce.
Bardzo zżyłam się wtedy z tą rodziną. Spałam w łóżku z dzieciakami. Wstałam w nocy, bo chciało mi się siku. I taki mały chłopczyk, miał może z cztery lata, wstał razem ze mną, żeby zapalić świeczkę i rozświetlić mi tą ciemną drogę do toalety.
Jak skończyła się ta próba eksmisji?
Otworzyliśmy konto dla tej rodziny. Z hostelu musieli się wyprowadzić, ale uzbieraliśmy pieniądze, za które udało się wynająć dla nich mieszkanie. Ważniejsze jednak moim zdaniem jest to, jak to wszystko się zaczęło. Ta rodzina mieszkała w romskim getcie w Uściu nad Łabą, w budynkach zapomnianych przez wszystkich, nieremontowanych przez długie lata. Jeden z takich właśnie budynków w końcu się zawalił, a w gruzach zginęła kobieta. Zrobiła się afera, a władzom przypomniało się o tych budynkach, więc przyszli i zaczęli eksmitować ludzi po kolei. Z dnia na dzień, nie pozwalając im nic zabrać. Rodzina, o której mówiłam, wylądowała w hostelu. Miało to być rzekomo tymczasowe rozwiązanie. Ale jak zobaczyli mieszkanie, do którego mieliby się przenieść, to powiedzieli, że nigdzie się nie ruszają. To były jakieś rudery, zawalone śmieciami. A jak odmówili, to urzędnicy powiedzieli im, że ich rozdzielą – mężczyźni mogą szukać szczęścia na ulicy, a kobiety w przytułku.
I teraz skupiasz się głównie na problemach mieszkaniowych Romów w Czechach?
Nie, nie tylko. W sumie to staram się zajmować wszystkim. Po powrocie z Brukseli muszę przygotować jakieś podsumowanie tego, co tam się działo. Nie zapominam też o sprawie chlewni w Letach.
Co ma chlewnia w wiosce pod Pragą wspólnego z prawami Romów?
Niestety bardzo wiele. W czasie wojny doszło w Letach do ludobójstwa na Romach. Bestialsko zamordowano tam ponad 300 osób. Kilkuletnie dzieci najpierw duszono smyczami dla psów, a później topiono w jeziorze. Skrajne okrucieństwo. Barbarzyństwo po prostu. A w 1971 komuniści, jak gdyby nigdy nic, postawili w tym miejscu chlewnie.
Nie wiedzieli, że doszło tam do ludobójstwa?
Wiedzieli bardzo dobrze, ale oficjalnie zaprzeczali, że doszło w ogóle do romskiego Holokaustu. Po części pewnie dlatego, że to czescy oficerowie stali za tym mordem, a nie Niemcy. W 1990 kiedy komunizm upadł, chlewnie sprzedano prywatnemu przedsiębiorcy i świnie pasą się na tej zbiorowej mogile do dziś.
A jak wygląda stosunek Czechów do sprawy tej chlewni?
Politycy na pewno dobrze wiedzą, że doszło tam do ludobójstwa. Od 1993 roku już nie mogą robić żadnych uników, bo Unia Europejska wielokrotnie wzywała ich do zrobienia porządku z tą sprawą – pisząc, że obecna sytuacja jest obrzydliwa, nie do zaakceptowania i stanowi upokorzenie dla godności Romów. Dlatego w 1995 roku nasz wspaniały prezydent Václav Havel doprowadził do postawienia kamienia z tabliczką upamiętniającą tę zbrodnię. Ale stoi on gdzieś w polu obok chlewni. Nikt nie przeprowadził nigdy żadnych wykopalisk archeologicznych w tym miejscu, a ja dotarłam do map, które jasno wskazują, że w miejscu, w którym trzyma się dzisiaj świnie, kiedyś trzymano Romów w barakach obozowych.
Co w związku z tym zrobiłaś?
Do szału doprowadzało mnie to, że wszyscy mówili: „Daj spokój. Ta chlewnia już tyle tam stoi. Nie warto”. Dlatego dwa lata temu skrzyknęłam kilkoro znajomych z Konexe i pojechaliśmy tam. Rozbiliśmy namioty i zablokowaliśmy wjazd do chlewni. Nie wiem, jaki masz stosunek do spraw duchowych, ale dla mnie to było strasznie ciężkie przeżycie – jakbym czuła wszystkie dusze tych, którzy zmarli w tym miejscu. Nie mogłam spać.
Dzięki pomocy udało nam się umówić na spotkanie z właścicielem fabryki. Zgodziliśmy się opuścić teren w zamian za obietnice, że rozpoczną się rozmowy na temat usunięcia chlewni, z udziałem władz lokalnych, Romów, przedstawicieli rządu i właścicielem fabryki.
I od kogo oczekujesz działania?
Głównie to chyba od rządu. On ma prawo wywłaszczyć prywatne przedsiębiorstwo z własności w wyjątkowych sytuacjach. Na razie ludzie z rządu mówią, że nie chcą rozgniewać tego przedsiębiorcy. A co my mamy powiedzieć? Tu chodzi o ludobójstwo! Staramy się też stworzyć presję międzynarodową.
Pooya: Może mógłbyś wysłać zapytanie do polskiego rządu z pytaniem, co sądzi o tym, że ich sąsiad, kraj członkowski Unii Europejskiej, tak podchodzi do pamięci o romskim holokauście?
Nie wiem, czy śledzisz, co dzieje się teraz w polskiej polityce, ale szczerze mówiąc, to nie sądzę, żeby naszemu obecnemu rządowi to przeszkadzało.
Ivanka: Masz rację, wasz rząd pewnie nic z tym nie zrobi. Ale mam inny pomysł. Na tym spotkaniu w Brukseli byli ludzie z Dyrekcji Generalnej Rolnictwa i Rozwoju Obszarów Wiejskich. To jest jedna z instytucji Komisji Europejskiej. Dowiedziałam się, że właściciel chlewni w Letach otrzymuje unijne dofinansowanie na swoją działalność. Postanowiłam, że napiszę do nich z pytaniem, czy uważają za etyczne wspieranie przedsiębiorstwa działającego na miejscu ludobójstwa na Romach. Na stronie tej dyrekcji, jest ich adres. Też możesz ich o to zapytać.
***
Ivanka Mariposa Čonková – niezależna romska aktywistka, pedagożka, reżyserka i artystka. Organizowała demonstracje w obronie Romów podczas przemarszów rasistowskich bojówek w różnych miejscowościach w Czechach. Jest częścią romskiej grupy doradczej przy Komisji Europejskiej. W ostatnim czasie pracowała nad filmem dokumentalnym dla czeskiej telewizji o sytuacji mieszkaniowej w kraju. Jest założycielką inicjatywy Free Lety.
***
Artykuł powstał w ramach projektu współfinansowanego przez Fundację im. Róży Luksemburg
**Dziennik Opinii nr 48/2016 (1198)