Niemiecka kanclerz jest osłabiona, a politycy jej partii w sprawie uchodźców działają na własną rękę. Czy żelazna kanclerz upadnie?
„Najbardziej błędne zdanie tych dni brzmi: «Po Paryżu wszystko jest już inne». Po Paryżu nic nie może być inne, dalej jesteśmy za otwartym społeczeństwem”. Słowa te powiedział trzy dni po zamachu w Paryżu wicekanclerz Niemiec Sigmar Gabriel. Jego szefowa, kanclerka Angela Merkel, stwierdziła podczas szczytu państw G-20 w Turcji: „Jesteśmy silniejsi od terroryzmu” – i dodała, że Francja może liczyć na niemieckie wsparcie, aczkolwiek niekoniecznie militarne. Gabriel i Merkel chcieli wspólnie zobaczyć w ubiegły wtorek mecz towarzyski reprezentacji Niemiec i Holandii w Hanowerze, bo, jak mówił Gabriel, to ważne, aby zaznaczyć w tych dniach swoją obecność. Nie doszło jednak do tego: mecz został odwołany krótko przed rozpoczęciem, bo pojawiły się informacje o próbie zamachu. Okazały się fałszywe.
Ale były tez inne reakcje niemieckich polityków. Markus Söder, minister finansów w Bawarii z ramienia CSU, uznał krwawe zamachy w Paryżu za początek zwrotu w niemieckiej polityce wobec uchodźców. „Paryż wszystko zmienia. Byłoby dobrze, gdyby Angela Merkel uznała, że czasowo nieograniczone otwarcie granic było błędem. Chcieliśmy pomóc i pomogliśmy, ale teraz także i my jesteśmy przeciążeni”, powiedział. Rząd Niemiec w pierwszej linii musi myśleć o własnych obywatelach, dlatego należy ustalić górną granicę dla liczby migrantów, zażądał Söder. Choć jego szef, wpływowy premier Bawarii Horst Seehofer, ostro skrytykował Södera za wykorzystanie zamachów do krytyki Merkel, zgadza się z nim co do sedna sprawy – należy natychmiast zaostrzyć kontrole na granicach.
„Letnia bajka” – jeszcze kilka miesięcy temu tak mówiono w Niemczech o liberalnej polityce wobec uchodźców. Faktycznie, to były niezwykłe miesiące solidarności z uchodźcami. Kanclerz Merkel w sierpniu de facto otworzyła granice Niemiec, zawieszając unijne ustalenia Dublin III. „To nam się uda”, mówiła wówczas, a zdanie to stało się równie popularne jak określenie „mama Merkel”, którego wobec szefowej niemieckiego rządu używali uchodźcy. Wielu społeczników zaangażowało się (i angażuje do dziś) w organizację pomocy. Większość społeczeństwa wyrażała przychylność wobec uchodźców – podobnie jak główny nurt mediów, w tym nawet konserwatywni komentatorzy.
Teraz trzeba powiedzieć: to koniec bajki, nadchodzi zima – i to nie tylko z perspektywy uchodźców, których godne (i ciepłe) ulokowanie staje się dla niemieckiej administracji coraz większym wyzwaniem.
Tylko w pierwszych dziesięciu miesiącach 2015 roku ponad 350 tys. osób złożyło w Niemczech wniosek o azyl; w szczytowym pod tym względem październiku doliczono się 55 tys. wniosków. Jednak faktyczna liczba uchodźców na terenie Niemiec jest jeszcze większa. Sam rząd oczekuje w sumie około 800 tys. ludzi, eksperci jeszcze więcej. To głównie Syryjczycy, ale też Albańczycy, Irakijczycy i Afgańczycy. Są problemy z rejestracją tych ludzi, gminy rozpaczliwie szukają kolejnych miejsc do ich ulokowania, a protesty przeciwko nowym ośrodkom nie ustają. Rządowa koalicja – CDU i SPD – spiera się o kolejne pomysły, w tym m.in. centra tranzytowe na granicach państwa.
Ta zima będzie w dotychczasowej karierze Merkel najostrzejsza – i być może trudna do przetrwania. CSU, siostrzana partia chadeckiej CDU, współrządząca w Berlinie, w sprawie uchodźców już od miesięcy jest w kontrze do kanclerz. I to nie tylko ze względu na to, że Bawaria jest fizycznie pierwszym miejscem, do którego docierają uchodźcy wędrujący przez Bałkany i Austrię. CSU zawsze reprezentowała prawe skrzydło chadecji; na prawo od niej „ma być już tylko ściana”, jak mawiał Franz-Josef Strauss, ikona tej partii.
Söder, Seehofer i inni dolewają co rusz kolejne kubły brudnej wody do rzeki niechęci wobec Merkel, a wznosząca fala zalewa już CDU. „Musimy wreszcie zacząć odsyłać uchodźców już na samych granicach. Jeśli nam się to nie uda, obywatele stracą zaufanie do Merkel”, powiedział w niedzielę po zamachach paryskich Klaus-Peter Willsch, członek Bundestagu z ramienia CDU. Willsch nie mówił o upadku rządu. Mówił wyłącznie o możliwym upadku Merkel. Według Willscha „w klubie parlamentarnym panuje rozpacz”, bo rząd nie słucha tego, co przekazują mu doły partii. Czy żelazna kanclerz – najbardziej wpływowa polityczka Europy, o której przez lata mówiono, że nawet największe problemy spływają po niej niczym po teflonowej patelni – może naprawdę upaść?
Thomas de Maizière już długo przed obecnym kryzysem uchodził za jednego z kilku możliwych następców Merkel. Ten nieco niepozorny minister spraw wewnętrznych, a niegdyś szef obrony narodowej, to dziś najściślej współpracujący z kanclerz członek jej gabinetu. To on głównie odpowiada za organizację ogromnego przedsięwzięcia, jakim jest rosnąca z dnia na dzień liczba uchodźców. 61-letni polityk od dawna nie kryje, że nie do końca jest mu po drodze z liberalnym kursem Merkel. Ale po zamachach w Paryżu nie połączył ich z kwestią uchodźców, tak jak zrobił to Söder.
Nigdy też nie zrobił niczego wbrew woli Merkel. Nigdy – aż do połowy października, gdy ograniczył Syryjczykom możliwość otrzymania azylu. Zrobił to, nie informując o tym kanclerz. Podobnie postąpił 21 października, gdy na powrót wprowadził zasady Dublin III, w ramach których kraje UE, które jako pierwsze rejestrują uchodźców na swym terenie, są za nich odpowiedzialne. Z ograniczeń azylowych dla Syryjczyków de Maizière się co prawda wycofał; sprawa ta wyszła na jaw dopiero na początku listopada. Jednak w kwestii powrotu do systemu Dublin III, znacznie bardziej kontrowersyjnego, Merkel ustąpiła. Za dużo było poparcie dla ministra w prezydium i zarządzie chadecji. Na dodatek w ubiegłym tygodniu rząd przedstawił kolejny pakiet ustaw, które zaostrzają warunki potrzebne do otrzymania azylu i przyśpieszają procedury – to ustawa napisana w ministerstwie de Maizière’a.
Obecna niemiecka polityka wobec uchodźców wygląda tak, że Merkel mówi jedno, a robi drugie – pod presją wydarzeń i polityków własnego ugrupowania.
„Być może Merkel nadal wierzy w swoje «to nam się uda», ale jest z tym już tak osamotniona, że dawno inni za nią rządzą. Na to wskazuje samowolne działanie ministra spraw wewnętrznych”, komentuje tygodnik „Die Zeit”. Politycy opozycji mówią nawet o swoistym „puczu”. „Merkel straciła kontrolę nad czarno-czerwonym rządem, tak samo jak nad CDU”, komentował Cem Özdemir, szef opozycyjnej partii Zielonych. Pojawiły się też żądania dymisji de Maizière‘a, którego wpływowy dziennik „Süddeutsche Zeitung” już nazywa „ministrem spraw wewnętrznego niepokoju”. Jednak o dymisji nie ma mowy, w samej CDU de Maizière ma silne poparcie i wyraźnie umacnia swoją pozycję tuż za plecami Merkel, aczkolwiek nie zawsze udaję mu się uniknąć mniejszych lub większych gaf. Dzisiaj byłby jednym z głównych kandydatów do objęcia stanowiska szefa rządu, gdyby Merkel się potknęła – albo gdyby zmuszono ją do potknięcia.
Szef klubu parlamentarnego CDU, Volker Kauder, dotychczas nie kwestionuje władzy swej szefowej – przynajmniej oficjalnie. „Uważam kurs Merkel za bezwzględnie słuszny”, mówił kilka dni temu. Jednak także i Kauder dokładnie śledzi sondażowe słupki. Od kilku lat poparcie dla rządzącej chadecji niezmiennie wynosiło 40–41 proc. na początku listopada w niektórych sondażach odnotowano spadek do 35 proc.; politycy CDU zaczynają coraz głośniej bić na alarm. Bo na prawo od CDU/CSU wcale nie ma już ściany.
Tych wyborców, których na szczeblu landów w przyszłym roku i federalnych wyborach parlamentarnych w 2017 r. może stracić chadecja, przyciąga prawicowo-populistyczna Alternatywa dla Niemiec (AfD). Według aktualnych sondaży AfD, która od swego powstania w 2013 r. rosła na sprzeciwie wobec finansowych transferów UE dla Grecji, może liczyć na 10,5 proc. poparcia. Gdyby więc wybory do Bundestagu odbywały się teraz, stałaby się trzecią siłą polityczną kraju. Ale można to odczytać także symbolicznie: AfD tym samym wyprzedziłaby prouchodźcze partie – Zielonych i Lewicę. Zwolennicy polityki Merkel wobec uchodźców są już w mniejszości (43 proc.), podczas gdy 52 proc. Niemców nie zgadza się z jej polityką – to wielka zmiana w porównaniu do lata.
Merkel jest zatem pod presją. Wielką niewiadomą jest dalszy przebieg kryzysu uchodźczego, na, a regulacje na szczeblu UE, który odciążyłyby Niemcy, są niebywale trudne. Nieobliczalna może być także reakcja samych Niemców, gdyby zamachy podobne do tych w Paryżu wydarzyłyby się w ich kraju. Jeśli byłyby ofiary w Niemczech, wzmocni to AfD i zjawiska takie jak Pegida, działający od ponad roku ruch protestujący przeciwko imigracji i islamowi. Język Pegidy jest coraz ostrzejszy, na jednej z demonstracji niedawno pojawił się transparent z szubienicami przeznaczonymi dla Merkel i wicekanclerza Gabriela.
I dochodzi jeszcze trzeci istotny aspekt: gospodarka. Dotychczas otwartość wobec uchodźców zarówno społeczeństwa, jak i kanclerz Merkel wiązała się także, a być może zwłaszcza z dobrą kondycją gospodarczą i niskim bezrobociem.
„Merkel jest mocno wspierana przez liberalno-gospodarcze skrzydło partii, które widzi dużo zalet dla przedsiębiorstw, a tego raczej nie zmienią nawet zamachy w kraju”, mówi politolog Frank Deppe, były profesor Uniwersytetu w Marburgu. „Mają oni wypełnić istniejące luki na rynku pracy, a przy okazji obniżać płace”, mówi Deppe. Faktycznie, wpływowi przedstawiciele wielkiego biznesu mocno lobbują za przyjęciem uchodźców.
Według politologa jest jeszcze inny czynnik, który dotychczas pośrednio umacnia liberalną politykę Merkel: „Liberalna kultura polityczna jest w Niemczech mocno zakorzeniona, a wielu dobrze usytuowanych obywateli nie musi obawiać się konkurencji gospodarczej ze strony uchodźców, bo ci raczej będą konkurować z Niemcami z niższych warstw społecznych”. Według niego najgroźniejszym konkurentem dla Merkel nie jest de Maizière, tylko Wolfgang Schäuble, minister finansów. „To doświadczony polityk, które odegrał moim zdaniem niechlubną rolę w kryzysie finansowym w UE”.
73-letni Schäuble pod koniec lat 90. był murowanym następcą Helmuta Kohla. Pogrążyła go jednak afera finansowa w partii CDU, na której wypłynęła nieskażona i stosunkowo słaba wówczas Angela Merkel. Schäuble, podobnie jak de Maizière, mniej lub bardziej subtelnie dystansuje się od polityki migracyjnej swej szefowej. Ostatnio zasłynął wypowiedzią o „lawinie” uchodźców, którą „można wywołać, jeśli jakiś nieostrożny narciarz wejdzie na stok i ruszy trochę śniegu”. Przy czym nie dopowiedział, kto jest tym narciarzem. Ale było jasne, kogo ma na myśli.
Jeszcze na początku października Merkel wystąpiła w państwowej telewizji ARD. Komentatorzy przecierali oczy, bo jeszcze nigdy kanclerz, znana z lawirowania, tak stanowczo nie określiła swojego stanowiska. Kwestia uchodźców, mówiła, to być może najtrudniejsze wyzwanie dla naszego kraju od czasu zjednoczenia Niemiec. „To moja rola, żeby zrobić wszystko, aby to zadanie rozwiązać. Wolą można bardzo, bardzo dużo osiągnąć”. „Tak mówi kanclerka serc”, komentował dzień później konserwatywny dziennik „Frankfurter Allgemeine Zeitung”. W ostatnich dniach kanclerka serc nie mówiła jednak dużo. Przynajmniej nie tyle, ile mówią jej partyjni koledzy.
**Dziennik Opinii nr 324/2015 (1108)