Świat

Cała władza w ręce Erdoğana [rozmowa]

Ale wizja tureckiego mocarstwa jest obliczona tylko na okres życia Prezydenta – mówi dr Agnieszka Ayşen Kaim.

Michał Sutowski: W Turcji odbyły się niedawno drugie już z rzędu przedterminowe wybory. O ile w czerwcu poparcie dla rządzącej od 13 lat Partii Sprawiedliwości i Postępu było wyraźnie mniejsze od oczekiwanego, a opozycja wypadła nadspodziewanie dobrze, to już w październiku partia prezydenta Erdoğana znów wygrała przytłaczająco. Co takiego wydarzyło się w międzyczasie?

Agnieszka Ayşen Kaim: Między czerwcem a listopadem tego roku rozegrał się scenariusz w dużej mierze zaaranżowany przez prezydenta Erdoğana, obliczony przede wszystkim na odzyskanie dawnych zwolenników AKP. Kontynuowano rozpoczętą pod koniec 2013 roku walkę z równoległą strukturą państwową, tzw. Hizmet, czyli ruchem Fethullaha Gülena, mieszkającego obecnie na wygnaniu w USA intelektualisty muzułmańskiego. Kontrolował on do niedawna liczne media, organizacje gospodarcze i społeczne, a także stworzył sieć szkół w Turcji i zagranicą – obecnie jego ludzie są raczej wypychani z życia publicznego przez Erdoğana, który wyraźnie stara się skonsolidować władzę swej partii w państwie. Do tego należy dodać działania antykurdyjskie, tzn. podjęcie na nowo od lipca tego roku walki z Partią Pracujących Kurdystanu oraz nasilenie retoryki antyterrorystycznej, piętnującej zarówno PKK, jak i Państwo Islamskie, choć przecież są one śmiertelnymi wrogami. Nasilenie języka „antyterrorystycznego” było szczególnie widoczne po zamachach w Ankarze z 10 października.

Jego ofiarą padły jednak siły lewicy. Działanie władz ostro krytykowano – jeśli nie wprost za zaaranżowanie tego zamachu, to za dopuszczenie do tego, że do niego doszło. A jednak poparcie dla władzy wzrosło. Jak to tłumaczyć?

Wygrało podejście „przede wszystkim stabilizacja”, na którą silne i samodzielne rządy partii charyzmatycznego Erdoğana dają największe szanse. Ludzie mają w pamięci okres rządów koalicyjnych Bülenta Ecevita w latach 1999-2002, gdy współrządziły DSP (Partia Demokratycznej Lewicy) z ultraprawicową MHP (Partia Ruchu Nacjonalistycznego) i prawicową ANAP (Partia Ojczyźniana), który kojarzy się z okresem chaosu i niepewności. Nie możemy też zapominać, że ostatnie kilkanaście lat to epoka wzrostu gospodarczego. Ogromny wpływ na opinię publiczną wywiera propaganda sukcesu i wzrostu potęgi Turcji, o czym media trąbią na okrągło, ale też stopa życiowa wielu Turków naprawdę wzrosła, a już na pewno tej klasy, która z racji deklarowanego wyznania i poglądów konserwatywnych nie miała wcześniej dużego udziału w rządach. Za Erdoğanem stoi przede wszystkim, mówiąc kategoriami europejskimi, konserwatywna klasa średnia.

A kto jest w opozycji? Inteligencja wielkomiejska, oderwana – zgodnie ze stereotypem – od ludowych mas?

Ten podział był bardziej skomplikowany. Silnie opozycyjne wobec władzy były i są całe regiony – przede wszystkim wybrzeże Morza Egejskiego z Izmirem na czele, Tracja oraz Eskişehir, częściowo Stambuł i Ankara. Zwłaszcza na Wybrzeżu Egejskim ludność jest dużo bardziej liberalna i zorientowana proeuropejsko, właściwie niezależnie od poziomu wykształcenia. Z drugiej strony nie można powiedzieć, że za Erdoğanem stoi wyłącznie biurokracja i konserwatywne masy ubogich, bo przecież dzięki jego rządom doszły do władzy tzw. tygrysy anatolijskie. To ludzie z interioru o dużych majątkach, nieraz latyfundyści, kiedyś drobni i średni, teraz zazwyczaj średni i duzi przedsiębiorcy, których obecny prezydent intensywnie promuje jako rodzimych kapitalistów, tyle że wywodzących się ze środowisk tradycjonalistycznych, często afiszujących się swą religijnością muzułmanów. Stanowią oni alternatywną elitę gospodarczą wobec poprzednio dominujących kapitalistów skupionych wokół Stambułu. Krótko mówiąc, Erdoğan dowartościował Turcję południowo-wschodnią. Część z tej nowej klasy rządzącej należała do struktur organizacji Gülena, której oddawała swoisty haracz ze swoich dochodów, otrzymując w zamian dostęp do kontaktów biznesowych i zamówień. Po rozprawie Erdoğana z gülenowcami członkowie tej organizacji zaczęli jednak tracić wpływy, a media progülenowskie zostały – także w ramach scenariusza przedwyborczego – poważnie stłamszone.

A gdzie w tym wszystkim mieszczą się uczestnicy głośnych protestów z parku Gezi? Rozumiem, że można ich potraktować jako skrzydło lewicowe antyerdoğanowskiej opozycji?

Wydarzenia w Gezi, choć zgromadziły mnóstwo lewicowej młodzieży, miały szerszy profil polityczny – byli tam reprezentanci wszystkich właściwie opozycyjnych sił. Nacjonaliści z MHP byli w stanie dogadywać się z komunistami, a poza tym byli tam jeszcze Kurdowie i umiarkowani islamiści, obok liberalnych studentów na barykadach były dziewczyny w tradycyjnych chustach, choć przecież zazwyczaj konserwatyści i liberałowie się ze sobą ścierają. To wszystko dlatego, że głównym przeciwnikiem i zarazem spoiwem protestów był Erdoğan. On z kolei piętnował ich jako terrorystów, zwrócił się nawet do matek tureckich, żeby nad tymi „terrorystami, chuliganami” jakoś zapanowały – wtedy też same matki wyszły demonstrować… Stale obecna była przy tym retoryka „zaburzania porządku i ładu” i zarazem narracja „konserwatywnej stabilizacji”.

Skuteczna?

Powtórzę – ludzie najbardziej dziś obawiają się chaosu i kryzysu gospodarczego, przez co protesty takie jak w Gezi nie mogły stać się punktem wyjścia do zmiany władzy.

Kiedyś w warunkach destabilizacji kontrolę przejmowała armia, ale Erdoğan jej takie możliwości odebrał, zresztą osłabienie pozycji armii było także postulatem Unii Europejskiej. Podobnie spacyfikował też policję gülenowską. Jeśli pamiętamy, że przez wiele lat rządu AKP panowała jednak stabilizacja i względny dobrobyt, że Turcja, będąc obecnie 17. potęgą gospodarczą świata i 6. Europy, zupełnie serio zgłasza pretensje do zdobycia pozycji ósmej potęgi gospodarczej świata – to z wszystkich dostępnych alternatyw to właśnie autorytarne rządy jednopartyjne uznawane będą za lepsze niż jakaś niepewna koalicja, która nie może się nawet między sobą dogadać.

Rozumiem, że wysokie poparcie dla partii prezydenta Erdo ğ ana ma obiektywne przyczyny, ale czy władze nie starały się czasem temu poparciu nieco jeszcze… pomóc?

Słychać różne teorie spiskowe na temat manipulacji głosami. Jeszcze w sierpniowych wyborach prezydenckich z 2014 roku moi tureccy przyjaciele opowiadali mi, jak spali przy urnach i jak worki z głosami wynoszono nie wiadomo dokąd. Ludzie mają jednak nadzieję – nie tylko w Turcji, ale i na całym Bliskim Wschodzie, zwłaszcza po Arabskiej Wiośnie – na wprowadzenie standardów politycznych, które nie będą pozwalały żadnej władzy na cuda nad urnami… Zarazem my na Zachodzie myślimy o tym w kategoriach narzucenia demokracji na modłę europejską…

A to niewykonalne?

Historia reform i dziedzictwo Kemala Atatürka są pod tym względem bardzo charakterystyczne. Turecka część mojej rodziny wywodzi się właśnie z tradycji kemalistowskiej i to właśnie z tą narracją miałam najwięcej do czynienia, choć oczywiście jako zawodowa turkolożka staram się zachowywać naukową bezstronność. I muszę powiedzieć, że choć modernizacja atatürkowska była pod wieloma względami dla Turcji zbawienna, to jednak oznaczała odcięcie bardzo poważnej części tureckiego dziedzictwa historycznego, z kalifatem i sułtanatem włącznie. Przede wszystkim krótkowzroczne było wyparcie z projektu politycznego aspektu religijnego.

To był projekt jednoznacznie prozachodni?

Jak najbardziej, bo inspirowany był z jednej strony doświadczeniem konserwatywnej modernizacji społeczeństwa poprzez państwo i armię XIX-wiecznych Prus i Niemiec, a także francuskim republikanizmem z silnym komponentem laickim. To nie oznaczało bynajmniej żadnego „roztopienia” w abstrakcyjnej europejskości, bo wprawdzie nowoczesny Turek wyskakiwał z szarawarów, nosił się po europejsku i golił brodę, ale zarazem od dziecka uczony był w szkole rymowanek o tym, „jakie to szczęście być Turkiem”. Dzieci moich tureckich koleżanek jeszcze do niedawna rozpoczynały dzień od pieśni o Atatürku, a poczucie przynależności do wspólnoty narodowej – co nie znaczy tradycjonalistycznej – było i wciąż jest bardzo silne. To myślenie w kategoriach wspólnotowych i rozpolitykowanie, poczucie, że los indywidualny wiąże się z przynależnością do narodu, jest do dziś bardzo silne.

Kemaliści wyznawali zatem nowoczesny nacjonalizm etniczny, na kontrze do archaicznego, wieloetnicznego Imperium Osmańskiego?

Rzecz jest skomplikowana. Przede wszystkim modernizacja kraju w oparcie o wzorce zachodnie rozpoczęła się już w końcowym okresie panowania Osmanów – kariera polityczna Kemala Paszy nie byłaby możliwa, gdyby nie zrobił najpierw kariery jako oficer armii modernizowanej na wzór pruski. Całkowite zerwanie z tradycją osmańską nie było zatem ani konieczne, ani nawet możliwe. Problem polegał rzeczywiście na tym, że projekt „nowego Turka” zakładał polityczne ujednolicanie narodu szalenie zróżnicowanego etnicznie. Skądinąd sam Atatürk był przedstawicielem mniejszości, bo jego matka pochodziła z Salonik. Są różne teorie na temat jego pochodzenia, bo początkowo mówiło się o Macedonii, Grecji, Albanii, a ostatnio popularna jest teza, że miał korzenie turkmeńskie, no a w wariancie spiskowym miał rzecz jasna domieszkę krwi sefardyjskiej…

Tak czy inaczej, etnos i nowoczesny naród turecki pozostawały w stałym napięciu, bo z jednej strony elita polityczna nowej Turcji była nacjonalistyczna w różnym stopniu, a z drugiej nowoturecki patriotyzm kształtowali często przybysze z zagranicy. Ciekawym tego przykładem był Polak Konstanty Borzęcki, uczestnik powstania wielkopolskiego w 1848 i żołnierz Legionu Polskiego na Węgrzech, który potem przyjął nazwisko Mustafa Dżaleddin-Pasza – to właśnie jego książka Le Turcs anciens et modernes stanowiła, obok pism Rousseau, główną inspirację intelektualną dla młodego Kemala Paszy. Na tym się zresztą wpływ Borzęckiego na Turcję nie skończył, bo jego prawnuk Nazim Hikmet został największym, lewicującym przy tym poetą tego kraju.

Ormianie niestety nie mogli się w tym złożonym pejzażu zmieścić. A symbolicznie do dzisiaj nie mogą…

Historycy zazwyczaj odpuszczają samemu Atatürkowi osobistą odpowiedzialność za ten zaprogramowany, przymusowy „marsz” Ormian, którego konsekwencją był masowy mord. Za jego architekta uważa się przede wszystkim ówczesnego ministra spraw wewnętrznych Imperium Talaata Paszę, który sześć lat później zginął w zamachu w Berlinie z ręki ormiańskiego zamachowca. W Turcji wskazywano oczywiście na Ormian jako na „piątą kolumnę”, sprzyjającą Rosji w I wojnie światowej, a więc wrogą państwu tureckiemu, które walczyło po stronie państw centralnych. Poza tym – to mechanizm znany także z Polski międzywojennej – zarówno Ormianie, jak i Żydzi czy Grecy bardzo prężnie działali w handlu i w ogóle w tureckiej gospodarce, bywali często zamożni – dla nacjonalistów tureckich stanowili zatem naturalny cel; jakimś czynnikiem była też na pewno odmienna wiara…

Niestety to prawda, że także w dzisiejszej Turcji wydarzenia 1915 roku stanowią praktycznie tabu – a na pewno opisywanie ich w kategoriach ludobójstwa.

Pamiętam, że kiedy 10 lat temu polski parlament przyjął w tej sprawie uchwałę, to niedługo później, w czasie wizyty marszałka sejmu w Turcji na spotkaniu pojawił się przedstawiciel tureckiego „stowarzyszenia ofiar działań Ormian”. To wciąż nie jest temat do poważnej dyskusji i nie ma raczej mowy o tym, by powstały np. wspólne, sporządzone przez tureckich i ormiańskich historyków prace na ten temat – choć powstają kilogramy opracowań z jednej i z drugiej strony.

Projekt polityczny kemalizmu miał nacjonalistyczny, ale świecki charakter. Czy projekt Erdoğana to jakaś twórcza synteza – idei Atatürka z politycznym islamem?

Ze słowem „twórcza” byłabym ostrożna, ale synteza jest niewątpliwie. Turcja to dzisiaj wzór republiki w sensie systemowym świeckiej, ale zarazem akcentującej muzułmański charakter kraju, bo musimy pamiętać, że islam, przede wszystkim sunnicki, wyznaje w Turcji 90 procent ludności. Bardzo popularny także w Polsce serial Wspaniałe stulecie nie przypadkiem przywołuje czasy świetności imperium religijnego – a i obszary symbolicznej ekspansji Turcji, tzn. zasięg masowo produkowanych tam filmów i seriali obejmuje przede wszystkim Bliski Wschód, będący niegdyś pod władaniem Osmanów. W czasie Arabskiej Wiosny mówiło się dość powszechnie, że po obaleniu dyktatur to Turcja będzie stanowić wzorzec tego, jak można stworzyć bliskowschodnią republikę. Z regionem łączą też Turcję liczne kontrakty inwestycyjne, rozciągające się od krajów, gdzie mieszkają największe tureckie diaspory: Niemiec, Holandii, Belgii i Francji, przez kraje sąsiadujące: Bułgarię, Rumunię, Bośnię, Irak, Azerbejdżan oraz Azję Środkową, a zwłaszcza Kazachstan i Turkmenistan, aż po Bliski Wschód, zwłaszcza Egipt i Libię oraz Afrykę Północną z jednej, a południowy Kaukaz z drugiej strony.

Do czasów Erdoğana kierunkiem orientacji była przede wszystkim Unia Europejska i aspiracje do struktur zachodnich. Czy Turcja zarzuciła już ten kierunek?

Przyjęto raczej formułę „wielowektorowości”. Z takim przekazem na zewnątrz: jeśli wy nas w Unii nie chcecie, to dla nas żaden problem – bo to wy, Zachód, nas potrzebujecie, za to my mamy w odwodzie cały Bliski Wschód. I tu nie chodzi tylko o gospodarkę.

Wspominałam o ekspansji symbolicznej poprzez popkulturę – od arabskiej Afryki Północnej po Kazachstan ludzie oglądają tureckie produkcje telewizyjne i, co ciekawe, są one traktowane w kategoriach emancypacyjnych.

Współczesne seriale, będące m.in. adaptacjami tureckich powieści, ukazujące wyidealizowaną, acz dość równościową i liberalną wizję relacji rodzinnych, z silnymi postaciami kobiecymi, stały się dla wielu kobiet muzułmańskich inspiracją do podjęcia ważnych kroków życiowych, od decyzji o rozwodzie po założenie własnej firmy. Nawet moje studentki z Kazachstanu są fankami tego serialu, mimo że kazachski islam, choćby ze względu na doświadczenia ZSRR, jest dużo mniej ortodoksyjny niż turecki, który się radykalizuje na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat. Obok popkultury, narzędziem budowania wpływów, ale w duchu umiarkowanego, reformistycznego islamu, są niewątpliwie szkoły gülenowskie, z których jedna funkcjonuje nawet w Warszawie. Działają one m.in we wszystkich tureckojęzycznych republikach środkowoazjatyckich i kaukaskich, na Bałkanach, w Indonezji, Pakistanie, Australii i USA. Często są to szkoły średnie z internatami, rekrutujące zdolną lokalną młodzież i fundujące jej dobrą edukację, włącznie z nauką w językach obcych, w tym często z wykładowym angielskim. W ten sposób uczniowie z Kazachstanu czy Kirgizji kończą gimnazja i licea tureckie i bywają wysyłani na studia do Stanów Zjednoczonych, a potem odpracowują swoje stypendia. Przy okazji promują turecką kulturę, no i religię.

Czy Erdoğan ma ambicje imperialne? Czy ten turecki projekt ma jakiś komponent mesjański?

Prezydent Erdoğan nie stworzył żadnej ideologii, której horyzont wykraczałby poza jego rządy i czas sprawowania przez niego władzy. Wizja tureckiego mocarstwa wydaje się obliczona głównie na okres jego życia, nawet nie jego rodu, bo jego synowie nie mają w tureckim społeczeństwie dobrych notowań. Kształt tego projektu i ambicje wynikają przede wszystkim z jego osobowości – Erdoğan to polityk niewątpliwie charyzmatyczny, choć trudno go nazwać intelektualistą, co wyraźnie odróżnia go choćby od Gülena.

Wygląda na to, że obecna wizja tożsamości tureckiej jest dla wielu Turków atrakcyjna. Czy są jakieś grupy mieszkających w Turcji ludzi, którzy są z Erdoğanowskiej wspólnoty z góry wykluczeni? Dla kogo z definicji w nowej Turcji nie ma miejsca?

W pierwszym rzędzie Kurdowie, bo to z nimi toczy się główny konflikt polityczny i terytorialny. Są traktowani nie tylko jako mniejszość etniczna, ale także grupa silnie nacechowana politycznie – Partia Pracujących Kurdystanu wciąż odwołuje się przecież marksizmu, a skrajna lewica niemal zawsze w Turcji była znienawidzona przez partie rządzące. Kurdowie mają bardzo plemienny, a we współczesnym odczytaniu: kolektywistyczny system organizacji, mówią do siebie „towarzyszu”, a zatem wątek etniczny wiąże się z ideologią polityczną.

A gdzie w tym wszystkim mieszczą się okcydentaliści, liberałowie? Czy są traktowani tak samo jak np. w Rosji, tzn. jako agenci schyłkowej cywilizacji?

W dawnym języku tureckim, w czasach osmańskich każdego Europejczyka nazywano Frankiem, od perskiego farang oznaczającego Zachód, Europę lub mieszkańca Zachodu – Europejczyka. Tak więc Farang to Frank. Dziś Europa nie stanowi tak jednolitego punktu odniesienia, aczkolwiek w dyskursie publicznym wraca się coraz częściej do pojęcia „innowiercy”. Inna sprawa, że to nie to samo, co „niewierni”. Rządząca AKP w swoich hasłach wyborczych wciąż mówi o zainteresowaniu – przy wszystkich zastrzeżeniach – integracją europejską, zatem nie stosuje otwarcie antyzachodniej retoryki. Z kolei przeciętny Turek jest nastawiony niechętnie do Unii Europejskiej, ale to raczej kwestia polityczna niż „cywilizacyjna”. Natomiast siły otwarcie liberalne czy okcydentalistyczne będą marginalizowane w debacie publicznej z tego prostego powodu, że okcydentalizm w Turcji jest mocno związany z określonym światopoglądem religijnym. Idee oświeceniowe są tu traktowane jako sprzeczne z tradycją muzułmańską, zresztą większość intelektualistów liberalnych opuściło już Turcję albo zamierza to zrobić w przyszłości.

To znaczy, że głosy liberalne zostaną zwyczajnie uciszone?

W Krakowie, na zaproszenie tego miasta, mieszka obecnie turecka pisarka i uchodźczyni, Aslı Erdoğan. I ona jak bumerang co jakiś czas wraca do Turcji, bo tak silna jest tam idea pisarza zaangażowanego. Wśród twórców czy intelektualistów panuje przekonanie, że trzeba brać udział w życiu politycznym, chodzić na demonstracje, głosić hasła nawet bez poczucia wielkiego wpływu… Sądzę zatem, że nawet ostatnie posunięcia Erdoğana nie uciszą zupełnie tureckich opozycjonistów, bo przecież nie da się wsadzić wszystkich do więzienia.

W jaką stronę to wszystko zmierza? Rozumiem, że liberałów, lewicę czy okcydentalistów wypiera się z polityki, ale czy władze będą dążyły także do ujednolicenia społeczeństwa w stronę konserwatywnej, jednolitej wspólnoty?

Takie z pewnością będą zakusy Erdoğana, ale moim zdaniem to się nie uda, bo Turcja jest nazbyt złożona, przede wszystkim regionalnie. Dlatego idea stworzenia choćby koalicji rządzącej dawałaby szansę na szerszą i bardziej adekwatną reprezentację polityczną tego zróżnicowania – raczej jednak do tego nie dojdzie, z powodów, o których już mówiłam. W życiu codziennym obyczajowy konserwatyzm jest natomiast widoczny w coraz większym stopniu, choćby na plażach Riwiery Tureckiej, gdzie jeszcze kilka lat temu raczej nie spotykało się kobiet zasłoniętych od stóp do głów. Z drugiej strony kobiety w tradycyjnych strojach mają dziś dostęp do uniwersytetów czy urzędów, a pamiętajmy, że przed Erdoğanem panował pod tym względem w Turcji wzorzec francuski. W efekcie dziewczyny albo nakładały na włosy peruki, albo po prostu rezygnowały z dalszej nauki, co należy jednak traktować jako przejaw dyskryminacji.

Czy widzi pani jakieś rysy na Erdoğanowskim modelu? Na razie wygląda na to, że kryzysami – od korupcyjnego w 2013 roku aż po atak terrorystyczny w zeszłym miesiącu – prezydent potrafi świetnie zarządzać.

Faktycznie, korzyści odniesione przez AKP z zamachu mogą wręcz sugerować, że kryzys był niejako wpisany w scenariusz… Do tego opozycja nie ma dziś konkretnego lidera, nawet wśród partii rywalizujących w wyborach nikt nie jest na tyle charyzmatyczny, żeby móc Erdoğanowi zagrozić. A właśnie charyzmatyczny lider dla kraju, gdzie nie ma ugruntowanej demokracji, jest najważniejszy. Tym bardziej, że po procesach, które już nastąpiły, Turcja nie stanie się na powrót laicka jak za czasów Atatürka; nie wydaje się też, żeby nawet silne napięcia – z wojną domową włącznie – mogły osłabić pozycję obecnego prezydenta.

Mówiła pani, że Turcja nie ma żadnej eksportowej ideologii i że horyzont projektu Erdoğana nie wykracza poza okres jego sprawowania władzy. Turcja nie zamierza nieść światu pochodni uniwersalizmu – ale może chce przewodzić przynajmniej światu muzułmańskiemu?

W sensie terytorialnym ekspansja jest raczej niemożliwa, Turcja walczy raczej o zachowanie integralności, tzn. o to, żeby nie utracić terytorium zamieszkiwanego przez Kurdów. Jej stosunek do ISIS jest nie do końca jasny. Samo Państwo Islamskie wypowiada się oczywiście antyturecko, Erdoğanowi wprost groziło śmiercią, a tamtejszy wariant islamu bliższy jest raczej klimatom pakistańskim czy afgańskim. Po reformach Atatürka adaptacja go w takiej formie w Turcji wydaje się niemożliwa, szczególnie że nawet masowa religijność gorliwych muzułmanów tureckich wydawała się zawsze synkretyzmem ludowej pobożności, szamańskich praktyk i oficjalnej doktryny sunnickiej – takim „spoganizowanym” islamem. Z drugiej strony rośnie teraz w siłę ortodoksyjny sunnizm, a poza tym coraz częściej wypływają zakulisowe informacje o dostarczaniu broni dla ISIS, o przepuszczaniu islamskich bojowników przez lotnisko w Stambule. Nie wspominając już o tym, że Turcy stanowią bodaj drugą najliczniejszą grupę zagranicznych bojowników.

To jak można określić rolę międzynarodową, jaką odgrywa Turcja w regionie?

Ambiwalencja postępowania Turcji wobec ISIS wynika oczywiście z jej stosunku do Kurdów, dla których Państwo Islamskie jest śmiertelnym wrogiem.

Jeśli abstrahować od kwestii kurdyjskiej, to Turcja ma niewątpliwie stabilizujący wpływ na region, bo jej model republiki z dominującą religią muzułmańską jest lepszy niż kalifat. A tak niestety wygląda dziś alternatywa dla regionu. Oczywiście jest jeszcze Iran, gdzie wszystko jest jasne, bo znamy wypowiedziane i zapisane wprost zasady szariatu – w Turcji rygoryzm religijny i obyczajowy także postępuje, ale do jego egzekwowania brakuje oficjalnych struktur w rodzaju policji moralności czy rady strażników rewolucji. W praktyce życia codziennego różnice między Turcją i Iranem coraz bardziej się zacierają, ale Iran to jednak republika szyicka, czyli nazbyt swoista, bo reprezentująca nie tylko mniejszość muzułmanów w regionie, ale i w całym świecie islamu. To zatem charyzma Turcji będzie najmocniej oddziaływać na państwa ościenne.

**

dr Agnieszka Ayşen Kaim jest turkolożką i orientalistką, adiunktem na Uniwersytecie Łódzkim.

 

**Dziennik Opinii nr 316/2015 (1100)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij