Bez silnej wspólnej politycznej reprezentacji europejskie państwa będą wobec globalizacji bezsilne.
Cezary Michalski: Na ile kryzys grecki został przez Unię rozwiązany, a na ile „zamieciony pod dywan”? Na ostatniej sesji Parlamentu Europejskiego posłowie i posłanki zajmowali się m.in. jedną z kwestii związanych z Grecją; rozwiązaniem, o którym Polska mogłaby tylko pomarzyć. Chodzi o 100-procentowe pokrycie z budżetu Unii udziału własnego Grecji w różnych wspieranych przez UE projektach. Bez konieczności współfinansowania ich przez greckie państwo czy samorządy, które dziś tych pieniędzy nie mają.
Danuta Hübner: To jest jeden ze sposobów pomocy dla Grecji, które są efektywne, a jednocześnie, jak się to trochę żargonowo nazywa, „budżetowo obojętne”. Grecja nie dostanie dodatkowych pieniędzy, ale jest zgoda, żeby w końcówce obecnego okresu budżetowego pieniądze jej przekazywane z różnych unijnych programów pozwalały pokrywać koszty projektów rozwojowych w 100 procentach. Generalnie budżet europejski nie może zastępować budżetów krajowych, ma je tylko dopełniać. A jeśli w wyjątkowej sytuacji dajemy Grekom 100 procent finansowania, trzeba zmienić prawo unijne, dlatego ta sprawa przechodzi przez Parlament. Nie znaczy to, że znajdzie się w tym kończącym się już budżecie więcej pieniędzy dla Grecji. Grecy mogą za nie przeprowadzić mniej projektów, ale one będą przez Unię finansowane w całości. Właśnie z uwagi na ciężką sytuację greckiego budżetu.
Jakimi jeszcze instrumentami pomocy Grecji Unia w ogóle dysponuje?
Parlament przygotował ułatwienia pozwalające np. dokonywać większych pierwszych wpłat, żeby w ramach dostępnych funduszy strukturalnych poprawić płynność finansową greckich podmiotów realizujących projekty unijne. A cała reszta to długa lista reform, które Grecja musi zrealizować, żeby możliwe było dalsze wsparcie makroekonomiczne. Chodzi o to, aby mogły zostać uruchomione kolejne transze pomocy europejskiej, a także, by można było przywrócić pomoc MFW. Do tego potrzebne jest jednak przyjęcie przez grecki parlament i realizowanie reform, które były warunkiem pomocy przyznanej Grecji w lipcu. To była bardzo konkretna lista 49 różnych rozwiązań, które są w trakcie decydowania przez grecki parlament.
Czy z punktu widzenia Unii sytuacja w Grecji jest lepsza dzisiaj – po kompromisie pomiędzy Tsiprasem i Unią oraz po odejściu z rządu Varufakisa i lewego skrzydła SYRIZY – czy też sytuacja, jeśli chodzi o wolę naprawy własnego państwa i negocjowania z UE, była lepsza pod wcześniejszymi rządami Nowej Demokracji i PASOK?
To bardzo trudne pytanie. Rządy PASOK, potem Nowej Demokracji, a także rząd technokratów, to był inny etap greckiej sagi. Myślę jednak, że co najmniej dwa razy Grecja była bliska wyjścia z programu i uzyskania wsparcia rynków finansowych, ostatnio przed końcem ubiegłego roku, tuż przed wyborami.
Wcześniej było umorzenie 100 miliardów długów prywatnych, ale wspomagane i negocjowane przez Unię. Były też „pieniądze za reformy”, co doprowadziło nawet do perspektyw wzrostu greckiej gospodarki w tym roku, ale zostało przekreślone w konsekwencji czołowego zderzenia UE i SYRIZY.
To prawda, ale za tę bardzo wysoką cenę osiągnęliśmy jednak przełom, na który składają się dzisiaj nie tylko deklaracje greckiego rządu czy klasy politycznej, ale także stanowisko tych wszystkich, którzy stoją za placami elit politycznych i patrzą im na ręce – rozmaitych greckich lobbies, środowisk społecznych, a także samych wyborców. Ten kryzys był bardzo kosztowny, ale zmienił sposób myślenia wielu środowisk w Grecji, które były deklaratywnie lub faktycznie wrogie Unii, wrogie propozycjom reform. A teraz je przegłosowują i realizują. Wybierają też ponownie rząd, który na te propozycje Unii przystał. Bez tych wszystkich reform Grecja byłaby już w stanie całkowitej katastrofy jako państwo. I właśnie taki przełom nastąpił w lipcu. Po stronie UE niektórzy mówili już wtedy poważnie, że Grecja znajdzie się poza strefą euro. Na taki scenariusz przygotowały się państwa strefy euro, państwa UE, instytucje strefy euro i Unii. To także, jak sądzę, przesądziło, że Grecki rząd podjął decyzję o pozostaniu, a wynegocjowane reformy zostały zaakceptowane zarówno przez koalicję rządzącą, jak też przez prawicową i lewicową opozycję, poza ugrupowaniami skrajnymi. Politycznie to jest w Grecji zupełnie nowa epoka.
Cena za ten kompromis była wysoka dla obu stron. Unia oberwała wizerunkowo, była atakowana jako instytucja wciąż pogrążona w kryzysie, jako „narzędzie niemieckiej dominacji na kontynencie”, jako instytucja „zbyt łagodna dla tych lewaków z Grecji”. Uderzano w UE z prawa i z lewa, zarzuty wykluczały się wzajemnie, ale wszystkie wzmacniały pozycję prawicowych i lewicowych eurosceptyków w każdym kraju członkowskim. Z kolei w samej Grecji doszło do całkowitego załamania gospodarki, m.in. w konsewkencji paraliżu systemu bankowego. Reformy są przyjmowane w parlamencie, ale państwo prawie nie istnieje. Ani na poziomie systemu podatkowego, ani na poziomie służby granicznej, co ma wpływ na kryzys uchodźczy.
Strefa euro jest cały czas zarządzana metodą międzyrządową, a nie przez instytucje wspólnotowe. W samej Unii instytucje wspólnotowe są raz silniejsze, raz słabsze, ale równoważą politykę międzyrządową. Na poziomie strefy euro takich instytucji nie ma, są dopiero pomysły. Zatem w odniesieniu do Grecji były to jednak decyzje międzyrządowe, zawsze trzeba było uzyskać zgodę wszystkich państw strefy euro. Jednak właśnie po kryzysie finansowym i w trakcie kryzysu greckiego strefa euro zaczęła wypracowywać mechanizmy unii bankowej i fiskalnej.
A cena zapłacona przez Greków?
Grecy rzeczywiście płacą ogromną cenę, to się wiąże zarówno z błędami popełnionymi przez nich, i to przez różne kolejne rządy, ale także z błędami, jakie polityka europejska popełniła na początku greckiego kryzysu, kiedy źle zdefiniowany został grecki problem.
A tym problemem nie było to, że Grecja musi przestrzegać zasady stabilności budżetowej, fiskalnej, i wtedy już będzie dobrze. Problem polegał na tym, że do stabilności można dojść wyłącznie wracając na drogę wzrostu gospodarczego, a także przeprowadzając reformy instytucjonalne. Cięcia nie wystarczą. Czyli problemem było nie działanie na rzecz utrzymania równowagi, bo jej nie było, a przejście od nierównowagi do równowagi makroekonomicznej poprzez wzrost, który był bardzo trudny do osiągnięcia w warunkach gospodarki zupełnie niekonkurencyjnej.
Państwo, które nie istnieje, np. nie ma działającego systemu podatkowego czy dobrze zdefiniowanej własności, nie może dojść do równowagi budżetowej.
W takiej sytuacji austerity traktowane mechanicznie nie mogło zadziałać, bo nie było tam początkowo ani elementów pobudzających wzrost, ani nie weszły w życie reformy strukturalne. Przez to wszystko na miejsce brakujących inwestycji publicznych nie wszedł sektor prywatny, bo nie było zaufania ani w Grecji, ani wokół niej. Rynki reagowały nerwowo. Popełniliśmy błąd zakładając, że dla rynków najważniejsza będzie stabilność budżetowa, tymczasem ważna dla nich była zdolność gospodarki do wzrostu, a stan gospodarki greckiej tego nie sugerował.
Widzimy nacisk UE na reformy instytucjonalne w Grecji, ale co z austerity i długiem?
Już wcześniej były zmiany w polityce dotyczącej zadłużenia Grecji. Przede wszystkim jego restrukturyzacja, która obniżyła obciążenie greckiego budżetu obsługą długu. Pozwala te pieniądze przeznaczyć na rozwój. Mamy szansę na stabilizację. Wspomniałam już, że w ciągu minionego półtora roku Grecja była już bliska wejścia na rynek i otrzymania pożyczek poza źródłami europejskimi czy MFW, choć kolejne zawirowania polityczne sprawiły, że to się nie udało. To co się jednak po tym lipcowym paroksyzmie zdecydowanie zmieniło, to strach przed wyjściem Grecji i rozpadem strefy euro, który uelastycznił stanowiska instytucji unijnych, pozwolił w ogóle wynegocjować kompromis. Pojawiło się też przekonanie, że Grecja zaczyna traktować swoje obietnice reform coraz bardziej poważnie. To idzie wolno, ale jednak do przodu, pomimo odmienności Grecji w wielu wymiarach od standardowego modelu europejskiego.
O tej odmienności wiedziano, jak przyjmowano Grecję najpierw do Unii, a potem do strefy euro.
Wiedziano, ale to był także projekt polityczny i geopolityczny, akceptowany zresztą przez obie strony. Wiedziano, że w Grecji wydatki zbrojeniowe są poza budżetem, wiedziano, że jest twórcza księgowość na ogromną skalę i słaba efektywność systemu podatkowego. Ale przełomem jest potraktowanie konieczności zmian i reform poważnie przez wszystkie liczące się dziś siły polityczne Grecji. A po stronie Unii zmieniła się też sytuacja, jeśli chodzi o ogólny mechanizm funkcjonowania strefy euro.
Wcześniej był strach, że kryzys lokalny typu greckiego może zniszczyć strefę euro. Teraz to już by nie było możliwe, nawet jeśli taki kryzys byłby kosztowny i lepiej jest go uniknąć.
Nowe mechanizmy ostrożnościowe, finansowe, zarządzania rynkiem finansowym i strefą euro – to wszystko dało większe poczucie bezpieczeństwa.
Ale też pozwoliło zwiększyć nacisk na Grecję.
Nie było już strachu przed efektem domina. Mimo tego, co się działo w Grecji, nie pojawiła się już panika rynków w odniesieniu do Włoch czy Hiszpanii. Wręcz przeciwnie, do tych krajów napływał w tym roku kapitał, i to ogromny. W dodatku były już przygotowane mechanizmy unii bankowej.
Zarówno od strony radykalnej eurosceptycznej lewicy, jak i prawicy wzywającej do „renacjonalizacji Europy” można usłyszeć zarzut, że w ten sposób instytucje unijne „pomogły rzucić Grecję na kolana”. Zamiast wymusić umorzenie greckiego długu. Czy to ostatnie było w ogóle możliwe?
To nadal jest niemożliwe. Tak naprawdę, obciążenie kredytowe Grecji zmalało dzięki restrukturyzacji długu w ubiegłych latach. To wręcz skokowo zmieniło proporcje obsługi długu do greckiego PKB, na korzyść Grecji. Obniżane są stopy procentowe, a wcześniej tradycją działań finansowych instytucji Unii było – np. w przypadku Irlandii – że oprocentowanie naszego kredytu pomocowego bywało wyższe od oprocentowania kredytu z MFW. Dziś mamy zarówno niższe oprocentowanie europejskich kredytów dla Grecji, jak też odroczenie spłat. Natomiast nie ma jeszcze woli, żeby zlikwidować część długu publicznego, bo jeśli chodzi o dług w bankach prywatnych, to on faktycznie już wcześniej został zredukowany o mniej więcej 100 miliardów euro. I to właśnie dzięki negocjacjom prowadzonym z udziałem instytucji europejskich. Ja myślę, że dalsza redukcja greckiego długu jest nieunikniona, ale do tej rozmowy będzie można powrócić, kiedy zobaczymy w Grecji faktycznie realizowane reformy.
Czy tylko Niemcy blokują dalszą redukcję greckiego długu?
W dużym stopniu Niemcy, choć nie tylko one. Inne kraje strefy euro też nie są entuzjastami takiego rozwiązana. Trochę inną pozycję zajmuje Francja. Ale jeśli dziś stosunek greckiego długu do PKB przekracza już 175 proc., blokuje to także dalszą pomoc MFW, bo kiedy według kryteriów MFW dług jakiegoś kraju zostaje uznany za niespłacalny, Fundusz nie wchodzi z kolejnymi transzami wsparcia.
W tej chwili zaczęła się jednak dyskusja nad zmianą kryteriów przyznawania pomocy MFW, w taki sposób, żeby nie przesądzała o tym proporcja długu do PKB, ale wysokość bieżącej obsługi zadłużenia. I właśnie dzięki europejskim działaniom na rzecz obniżenia oprocentowania i odroczenia terminów spłaty, Grecja zaczyna spełniać kryteria umożliwiające dalsze wsparcie ze strony MFW. Ale oczywiście najważniejsze jest to, kiedy grecka gospodarka znów ruszy. I ewentualnie można będzie powrócić do rozmowy o długu. Ale nasz problem ze skuteczną pomocą dla Grecji był również taki, że cały proces był zbyt upolityczniony. Także dlatego, że nie mamy przygotowanych reguł na wypadek bankructwa państwa członkowskiego UE czy strefy euro. W związku z tym każde działanie, np. zmniejszenie oprocentowania z 3 do 2.5 punktu, wymagało tego, żeby rządy i instytucje unijne usiadły przy stole, co bardzo upolityczniało cały proces. I tak pozostanie, dopóki nie będziemy mieli nowego traktatu dotyczącego strefy euro.
Po pierwsze, czy w tej rozhuśtanej i renacjonalizującej się Europie jest szansa na szybkie przygotowanie nowego traktatu? Po drugie, euroesceptyczna lewica i nacjonalistyczna prawica uważają, że ta pozorna depolityzacja reguł ekonomicznych oznacza wyjęcie ich jeszcze bardziej spod demokratycznej kontroli.
W Stanach Zjednoczonych takie reguły pozwoliły państwu skuteczniej negocjować z rynkami.
Przykład amerykański politycznie wcale nie pomaga, ponieważ radykalna eurosceptyczna prawica i lewica są też często silnie antyamerykańskie. Poza tym te reguły były w Ameryce łamane przed kryzysem i w czasie jego trwania.
One w dużej części były amerykańską odpowiedzią na kryzys, bo kiedy takich kryteriów i procedur nie ma, rynki wiedzą, że mechanizm reagowania przez państwo na kryzys jest polityczny i arbitralny. Wówczas starają się naciskać jeszcze bardziej, bo taka jest zawsze reakcja siły, także siły ekonomicznej, na lukę stwarzaną przez arbitralne posunięcia. Miejmy zatem nadzieję, że reguły przyjęte demokratycznie, przez demokratyczne podmioty, ochronią te demokratyczne podmioty przed naciskiem rynków.
Skoro przy Ameryce i Europie jesteśmy: czy wierzy pani w możliwość wynegocjowania i wprowadzenia TTIP? Jakie terminy są dziś realistyczne?
Sytuacja nie sprzyja szybkiemu zakończeniu negocjacji. Mieliśmy nadzieję, że uda się zakończyć negocjacje w październiku przyszłego roku, co oznaczałoby jeszcze dwa lata późniejszego czyszczenia różnych kwestii i politycznego zatwierdzana przez amerykański Kongres i kraje członkowskie UE. Ale czy to się w tym terminie uda zamknąć, nie wiem, gdyż wszystkie ważne elementy wciąż nie są jeszcze przesądzone. Zamówienia publiczne, energia, rolnictwo, usługi finansowe… wszystko jest jeszcze na stole rokowań, a w wielu ważnych obszarach brakuje nawet ostatecznej pozycji amerykańskiej.
Czemu to tak wygląda? Były przecież „wzmożenia” i przyspieszenia, po obu stronach. Dla UE to także kwestia geopolityczna, żeby zatrzymać Wielką Brytanię pokazując, że Unia nie jest alternatywą, ale wzmocnieniem współpracy atlantyckiej. Administracja Obamy też wiedziała, że kończy się jej czas.
Traktat o wolnym handlu w obszarze Pacyfiku był łatwiejszy do negocjowania, a negocjacje i tak zajęły siedem lat. Ale myślę, że może być trudniejszy do zatwierdzenie w amerykańskim Kongresie, bo budzi większe obawy z uwagi na jego możliwy wpływ na zatrudnienie w Stanach. Przeciwne będą związki zawodowe, nie sprzyjać będzie atmosfera kampanii wyborczej. W przypadku naszego porozumienia, TTIP, negocjacje są trudniejsze i bardziej skomplikowane, bo konkurencyjna siła stron jest bardziej wyrównana i na każdym z poszczególnych rynków nawet najdrobniejsza regulacja może mieć ogromny wpływ na przewagę konkurencyjną. Ale po wynegocjowaniu traktatu zatwierdzenie go przez Kongres będzie łatwiejsze. Choć czeka nas jednocześnie długi proces zatwierdzania traktatu przez wszystkie kraje członkowskie UE, gdzie rozmaite lobbies będą mobilizować przeciwników. Na dziś nie znamy jeszcze odpowiedzi USA na naszą nową propozycję dotyczącą kształtu klauzuli ochrony inwestorów. Ona jest teraz jest bardziej do zaakceptowania przez stronę europejską, przez kraje członkowskie, ale z punktu widzenia amerykańskiego to jest konstrukcja za silnie etatystyczna.
O pierwszej wątpliwości wobec TTIP już pani powiedziała, są jeszcze wątpliwości co do przejrzystości procesu negocjacyjnego i politycznej reprezentatywności ekipy negocjującej traktat ze strony unijnej.
Ja tu jestem w zdecydowanej opozycji wobec tych, którzy głoszą, że negocjacje odbywają się za zamkniętymi drzwiami. Przeciwnie, widzę jak mało dziennikarzy czy przedstawicieli NGO-sów pojawia się na komisjach sprawozdających przebieg negocjacji. Oni wcale nie szukają tych informacji, które mogliby później przekazać obywatelom, żeby prowadzić bardziej otwartą dyskusję. To na pewno nie jest to taka przejrzystość, że każdy przechodzień zapytany na ulicy będzie wiedział, jak wygląda agenda obu stron. Ale wszystkie dokumenty są dostępne dla europarlamentarzystów wszystkich frakcji, którzy powinni to przekazywać dalej, także do swoich środowisk politycznych i swoich wyborców. Pełny dostęp do informacji o negocjacjach mają także parlamenty krajowe, które powinny przekazywać to dalej, krajowej opinii publicznej. One tego nie robią.
Czy tylko chadecy, socjaliści i liberałowie mają wpływ na stanowisko negocjacyjne UE?
Handel międzynarodowy Unii Europejskiej jest jej wyłączną kompetencją. To oznacza, że w imieniu nas wszystkich negocjuje Komisja Europejska. Mandat negocjacyjny był jednak przyjęty jednomyślnie przez Radę Europejską i większościowo przez Parlament. To nie jest tak, że jakaś tajna komórka negocjuje samozwańczo. Negocjatorzy ze strony UE mają w tych negocjacjach najsilniejszy mandat demokratyczny, jaki instytucje unijne w ogóle są w stanie wykreować. Każda grupa polityczna ma specjalne ciało, które monitoruje przebieg negocjacji. Atak na TTIP, na sposób negocjowania traktatu, jest raczej kolejnym, dość wyrafinowanym, atakiem na Unię. To ma być kolejny argument, że Unia jest niedemokratyczna i zła. Warto się tez zastanowić, jakie mogą być konsekwencje tego, że Stany Zjednoczone będą miały wkrótce domknięte poważne umowy z Azją, Chinami, ale nie z Europą.
Czy traktaty dwustronne z USA, przeciwko którym przeciwnicy TTIP nigdy się tak nie mobilizowali dają poszczególnym europejskim państwom czy biznesowi lepszą pozycję, niż traktat negocjowany na poziomie całej UE?
Na pewno układ dwustronny Polska-USA z 1991 roku, który ma też klauzę ochrony inwestorów, jest dla nas niedobry. Zapewnia nam bez porównania słabszą pozycję, niż byśmy ją mieli w ramach TTIP. 9 państw z naszego regionu ma takie umowy z USA i szczególnie dla naszej grupy państw zastąpienie tych umów przez umowę podpisaną na szczeblu Unii byłoby lepsze, wzmocniłoby naszą pozycję wobec USA. TTIP wzmocniłby też pozycję europejskich średnich i małych firm, które dzisiaj zmuszone są do przechodzenia podwójnych procedur dopuszczenia do rynku. Dla dużych to nie ma aż takiego znaczenia, ale dla małych jest rozstrzygające.
Na przykład – to odległy, ale bardzo symboliczny przykład – jeśli ktoś sprzedaje ostrygi, musi dziś przechodzić przez dopuszczenie na rynek europejski, gdzie wystarczy badanie jakości zwierzęcia, oraz na rynek amerykański, gdzie konieczne jest badanie jakości wody. To są ogromne koszty, dla małych i średnich firm nie do przejścia. Ujednolicenie procedur byłoby dla nich ogromną ulgą.
Dla nas ważne jest też otwarcie amerykańskiego rynku zamówień publicznych. Tego nie załatwi zresztą sam traktat podpisany przez USA na poziomie federalnym, konieczne są też regulacje stanowe. Żeby było warto, pewna masa krytyczna poszczególnych stanów musi to uznać. Nie wszystkie, bo na to nie ma szans, ale znaczna liczba.
To wszystko są konkrety, ale jest też spór fundamentalny dotyczący stosunku pomiędzy UE i globalizacją. Różne siły polityczne w Europie, od Corbyna po Front Narodowy, od Syrizy po PiS, odwołują się do poważnego społecznego dyskomfortu związanego dziś z funkcjonowaniem Unii. Wielu Europejczyków oczekiwało, że kiedy globalizacja wydrąża małe i średnie państwa narodowe, Unia stanie się superpaństwem chroniącym wewnętrzny rynek pracy, prowadzącym politykę gospodarczą, pełniącym funkcje opiekuńcze, wzmacniającym granice celne, żeby np. w Polsce można było nadal wydobywać węgiel parę razy drożej, niż w Australii czy Rosji. Było marzenie o czymś w rodzaju Holandii z lat 60. ubiegłego wieku, tyle że działającym na poziomie całej „starej” i „nowej” Europy. Tymczasem tak nie jest. Wskaźnik Giniego maleje co prawda w skali globalnej, ale ceną za to wyrównywanie poziomów jest destrukcja wielu przywilejów i przewag „bogatej Europy”. W dodatku nie odbywa się to zbyt sprawiedliwie, bo o ile europejskie związki zawodowe czy pracownicy mają „rezygnować z nadmiernych przywilejów”, to wielki europejski kapitał i korporacje na globalizacji zyskują. Pojawia się zatem atak na Unię pod hasłem: „nie obroniła nas przed globalizacją, może lepiej wrócić do zamkniętych państw narodowych, prowadzić politykę azjatyckich tygrysów z lat 40. i 50. ubiegłego wieku”.
Globalizacja nie wyglądała wówczas tak jak dzisiaj, nawet w przybliżeniu.
Mówiąc językiem Marksa, rozwój środków produkcji globalizację skokowo przyspieszył. Ale czy wobec tego jest jakaś alternatywa dla neoliberalizmu i zwyczajnej kapitulacji polityki wobec globalnego rynku, nawet polityki na poziomie ponadnarodowym, unijnym?
Patrząc na Unię i jej otoczenie globalne, trzeba przyjąć, że istnieje potrzeba kontrolowanego otwarcia. Europa nie może – i nie jest to w naszym interesie – stać się podmiotem zamkniętym na świat. Wyzwanie polega dziś na tym, żeby Europa, ze swoją gospodarką, ze swoją siłą regulacyjną, uczestniczyła w świecie, który jest coraz bardziej chaotyczny i nieprzewidywalny. Właśnie dlatego, że w takim świecie stanowić będzie jedną z kluczowych sił porządkujących i zwiększających poziom przewidywalności. Odwrócenie się od globalizacji nie sprawi, że procesy globalne przestaną na nasz kontynent oddziaływać. Nie mając wspólnej odpowiedzi staniemy się wobec nich tylko słabsi. Główny impuls kryzysowy też przyszedł do nas ze Stanów Zjednoczonych. To pokazało, że nie ma szans na odcięcie się od globalizacji. Natomiast trzeba na globalizację odpowiadać. Tworzyć mechanizmy, które uczynią nas bardziej odpornymi i bardziej konkurencyjnymi. A najlepszym rozwiązaniem jest oczywiście być na tyle silnym, by ten zglobalizowany świat współtworzyć z innymi. M.in. po to jest także TTIP.
Mimo UE i mimo strefy euro gospodarka niemiecka jest dziś podmiotem konkurencyjnym w globalizacji, a francuska nie jest. To zresztą sprawiło, że kiedy Merkel i Hollande występowali teraz przed Parlamentem Europejskim, nie było pomiędzy nimi takiej politycznej równowagi, jak w 1989 roku pomiędzy Mitterrandem i Kohlem.
System konwergencji w Europie rzeczywiście słabnie, gdzieś tak od roku 2000. Gospodarka niemiecka przestała być tym mechanizmem ciągnącym całą strefę euro i całą UE, nawet jeśli pozostaje tym mechanizmem na przykład dla Polski. Asymetrie strefy euro wynikają z tego, że ten projekt jest niedokończony. I dlatego w „dwupaku” czy „sześciopaku”, czyli w kolejnych propozycjach głębszej integracji fiskalnej, wprowadziliśmy nowe mechanizmy, polegające choćby na śledzeniu makroekonomicznych procesów mogących pogłębiać nierównowagę w strefie euro.
Śledzenie super, ale co można zrobić, gdy tej konwergencji nie ma?
Ten mechanizm od kilku lat identyfikuje różne obszary nierównowagi, ale nie ma jeszcze technologii reform strukturalnych, mechanizmu, który prowadziłby do zobowiązania jednego kraju, aby realizował politykę mającą pozytywne skutki dla innych krajów – zarówno słabszych, jak i tych silniejszych. To wymaga unifikacji w obrębie strefy euro – bankowej, fiskalnej. I wymusza kolejny skok integracyjny, na pewno w obszarze strefy euro, nowy traktat, myślę, że tym razem dla strefy euro.
My zostaniemy na zewnątrz. Z powodu niestabilności naszej polityki wewnętrznej.
Niestety. Jakkolwiek musimy zrobić wszystko aby temu zapobiec. Nie możemy dopuścić do niszczenia naszych szans rozwojowych. Przez zaniechanie, przez automarginalizację.
Różnice kulturowe w odniesieniu do ekonomii są takie, że to będzie wchłanianie jednego modelu przez inny. Posiadanie efektywnego systemu podatkowego przez Niemcy i rozkład systemu podatkowego w Grecji to nie multikulturalizm, ale coś, co albo zniszczy strefę euro, albo wymusi konieczność dostosowania – w tym przynajmniej obszarze – Grecji do Niemiec. Gdzie tu jest miejsce dla silnych instytucji wspólnotowych, żeby osłabić ten impakt kulturowy „Północ-Południe”?
Myśmy już „ponaciągali” wszystkie rozwiązana traktatowe, żeby pomóc Grecji. Przez tylne drzwi wprowadziliśmy także pewne reformy strefy euro usuwające różne bieguny tych napięć. Niemiecki Trybunał Konstytucyjny ma pełne ręce roboty, żeby to kwestionować lub nad tym pracować. Europejski Bank Centralny, aby ratować Grecję, porusza się na podstawie prawnej, która jest wątpliwa. My nie mamy innego wyjścia, niż uruchomienie dalszej formalnej integracji strefy euro. Także strukturalnych reform, o których ludzie nie chcą słuchać, bo to jest nudne i technokratyczne. W strefie euro konieczna jest pogłębiona unia fiskalna. Mimo, że wszyscy powtarzamy, iż jedność całej UE jest najważniejsza, przyszłość Europy rozstrzygnie się w strefie euro. Na razie dominuje „nie” dla oddzielnego budżetu i kawałka europarlamentu dla strefy euro, ale to może się zmienić w ciągu jednej nocy. Dziś mówimy, że parlamentem strefy euro jest europarlament, bo tak chcą traktaty, ale w jakimś momencie rozwiązania nieformalne nie będą dłużej możliwe. Za wprowadzanie reform tylnymi drzwiami politycy płacą czasem bardzo wysoką cenę.
Polska pozostanie na zewnątrz wracając trochę do sytuacji sprzed 2004 roku. Mając zupełnie inną pozycję, niż Wielka Brytania. W sytuacji, kiedy większość krajów naszego regionu – państwa bałtyckie, Słowacja – weszły do strefy euro. A Czechy zmieniają swoją politykę w tej sprawie.
Kakofonia w sprawie uchodźców, również najbardziej ryzykowny dla jedności Unii podział w tej kwestii na linii „stara” i „nowa” Europa – jest echem tych różnic. Pokazuje też, że będąc poza głównym rdzeniem Europy ma się mniejszy wpływ na europejską politykę, niż kiedy jest się jego częścią.
Zobaczymy, jak się rozwinie sytuacja w Polsce po wyborach, ale jeśli staniemy wówczas plecami do Unii, oznaczać to będzie grzech zaniechania, za który Polska i Polacy będą w przyszłości płacić.
W tzw. Raporcie Pięciu Prezydentów, który tak naprawdę jest raportem Junckera, ale mam nadzieję, że zawarte tam propozycje będą realizowane, pojawia się ciało nazwane Fiscal Board, które jest zapowiedzią przyszłego wspólnego ministerstwa finansów i wspólnego budżetu dla strefy euro. Ale żeby mieć wspólny budżet, trzeba mieć parlament, który ten budżet uchwali. Strefa euro nie będzie czekać, żeby np. Wielka Brytania nie należąca do strefy euro dała zielone światło na każdą decyzję. To będzie integracja w obszarze strefy euro, a poza nią pozostaną pojedyncze państwa, raczej nie najsilniejsze, w niestabilnym otoczeniu globalnym. Proces integracji europejskiej odbywa się w globalizacji, a nie poza nią, ale jest odpowiedzią na jej patologie. I albo chcemy być w środku, albo jesteśmy sami i zostajemy wystawieni na jeszcze większą niestabilność globalizacji.
Kto będzie rządził w Europie, jeśli się ta wspólna polityczna odpowiedź się nie uda? I czy będzie wówczas więcej, czy mnie demokracji?
Nie chcę gdybać, co by było, gdyby się strefa euro i Unia rozpadły, bo są rzeczy, na które po prostu nie możemy sobie pozwolić. Jeśli jednak Unia by się rozpadła, pozostaną globalne podmioty polityczne i gospodarcze, pozostaną wahania rynków finansowych, pozostaną instytucje wyznaczające benchmarki poszczególnych regionów i państw, na które nie mamy wpływu. Bez wspólnej politycznej reprezentacji na poziomie całego kontynentu, Polska czy Węgry na pewno nie będą silniejsze. Ja się obawiam, że będą bezbronne.
Danuta Hübner – ur. 1948, ekonomistka, polityk, minister d.s. europejskich w rządzie Leszka Millera, pierwsza polska Komisarz UE, posłanka do Parlamentu Europejskiego (PO/EPP)
**Dziennik Opinii nr 301/2015 (1085)