W końcu to Unia Europejska [reportaż].
Przez tory wiodące z Serbii na Węgry ciągną tysiące ludzi. Tylko w środę przeszło ich tędy ponad trzy tysiące. Uchodźcy bez problemu omijają zasieki. Na torach jeszcze ich nie postawili, chociaż pociągi wstrzymano kilka dni temu. Przechodzą swobodnie. Niektórzy szli tu tygodniami. Chociaż są często głodni, niemal zawsze zmęczeni, machają rękami na powitanie. Niektórzy się uśmiechają, a jak znają choć trochę angielski, to pozdrawiają i chętnie opowiadają o swojej wędrówce. Są zdeterminowani, bo najstraszniejsze mają już za sobą.
Od czasu do czasu patrol policyjny zatrzymuje się w pobliżu przejścia. Uchodźcy patrzą nieufnie, niektórzy się zatrzymują. Nie wiedzą, co robić. Patrol jednak po chwili odjeżdża. Gdy przybysze widzą, że już nic im nie grozi, idą dalej. Docierają na plac, gdzie wolontariusze udzielają im pomocy – dają jedzenie, wodę, ciepłe ubrania. Przy drodze stoją namioty Caritasu, niedaleko od niemieckich anarchistów. W innym miejscu pomocy udziela między innymi Węgierska Wspólnota Muzułmańska. – Bierzemy pod uwagę ich religię, bo jednak nie wszyscy rozumieją, co mogą jeść muzułmanie – mówi węgierski wolontariusz Zoltan. – Wszystko musimy robić sami, bo państwo w ogóle nie pomaga – dodaje oburzony.
To jednak tylko punkt przejściowy. Potem policja zabiera uchodźców do obozów. Nie tego w Röszke przy granicy węgiersko-serbskiej, w którym dawno już nie ma miejsca, tylko tych znajdujących się w głębi Węgier. Uchodźcy nie wiedzą, jaki czeka ich tam los. Dlatego niektórzy przedzierają się przez pola. Widać wydeptane szlaki między wysuszonymi słonecznikami i kukurydzą. Co jakiś czas kilkuosobowe grupki znikają między nimi.
Do Austrii na słowo
Zanim policja znalazła tłumacza z arabskiego, tłumaczył Jaser. Jeden z setki tych, którzy w środę uciekli z obozu w Röszke. Nie odeszli daleko – zatrzymano ich kilkaset metrów dalej. Kazano usiąść. Kilkunastu policjantów w pełnym wyposażeniu pilnuje, aby nigdzie się nie rozpierzchli.
Jaser mieszkał w Damaszku. – Tam jest bardzo niebezpiecznie. Ciągle toczą się walki – mówi. Dlatego wraz z żoną i trzema córkami postanowili uciekać. Trasa standardowa: Turcja-Grecja-Macedonia-Serbia-Węgry. – Najgorzej było w Macedonii. Tam policja jest bardzo brutalna. Najspokojniejsza jest Serbia, tam nie czuliśmy się zagrożeni – twierdzi Jaser. Narzekania na macedońską policję usłyszę wielokrotnie. – Macedonia no! – próbuje mi wyjaśnić po angielsku mężczyzna z Afganistanu i opuszcza kciuk. Pokazuje swoją poharataną nogę. Ręką wykonuje ruch, który wskazuje, że bili go pałkami.
Jaser dostał słowo od policjanta, że nie wywiozą ich do obozu, tylko na granicę z Austrią. To jedyna obietnica, jaką mu dał. Grupa nie jest przekonana, bo po wszystkich przejściach trudno ufać policji. Tym bardziej że – jak dowiem się później – wszystkim innym imigrantom powiedziano, że trafią prosto do obozów.
Następnego dnia Jaser znalazł mnie na Facebooku i napisał, że wszystko jest w porządku. Wraz z rodziną wkrótce zakończy swoją wędrówkę. Dojechał do Austrii, wkrótce będzie w Wiedniu.
„Nie chcę żyć w Państwie Islamskim”
Jedna z grup uchodźców zrobiła sobie przerwę w drodze do Szegedu, skąd ma zamiar dostać się pociągiem do Budapesztu, a stamtąd dalej na północny zachód. Z pobliskiego domu wychodzą do nich dwie kobiety. Jedna rozdaje wodę w butelkach, a inna gruszki. Uśmiechają się, a tamci dziękują. Po wodę zwraca się Syryjczyk Mustafa; ma nie więcej niż trzydzieści lat. – To nie dla mnie, tylko mojego dziecka. Nic więcej niż woda nie jest nam potrzebne – przyznaje. Mustafa studiował kulturoznawstwo. – Nie mam nic przeciwko islamowi, pod warunkiem, że nie jest radykalny. Nie chcę żyć w Państwie Islamskim – mówi. Z obawy o swoje życie postanowił stamtąd uciec.
Gdy jednak patrzy się na miny przejeżdżających kierowców, nie wszyscy wydają się podzielać nastrój kobiet przynoszących wodę i owoce. Twarze raz po raz wyłaniają się zza szyb, po czym szybko za nimi znikają. Na grymasach jednak się kończy.
Nad złym nastrojem Węgrów trwa ciężka praca.
Niedawno pojawiły się tu finansowane przez rząd plakaty w trzech wariantach: „Jeśli przyjeżdżacie na Węgry, nie zabierajcie Węgrom pracy”, „Jeśli przyjeżdżacie na Węgry, szanujcie nasze prawo”, „Jeśli przyjeżdżacie na Węgry, szanujcie naszą kulturę”. To, że grupą docelową nie są imigranci, jest dosyć jasne. Wszystko jest napisane po węgiersku.
Proste skojarzenia
W restauracji w centrum miasta włączony jest telewizor, a w nim państwowa telewizja M1. Dźwięk jest wyciszony. Obrazy są jednak wystarczająco zrozumiałe.
W pierwszym materiale policja rozdaje pomoc uchodźcom – setki litrów wody, mnóstwo jedzenia. Udzielają pomocy medycznej. Drugi przedstawia premiera Viktora Orbana. Niema sylwetka pojawia się na przemian z parkietami i przestronnymi salami. Trzeci to relacja z demonstracji skrajnie prawicowego Jobbiku. Kilka flag, a wokół z trzydzieści osób. Materiał numer cztery poświęcono Państwu Islamskiemu. Strzelają, zabijają i niszczą – w skrócie są niebezpieczni i lepiej nie mieć z nimi do czynienia. Następnie znowu uchodźcy. Tym razem z Grecji. Starcia, złość, pobici ludzie, chaos. Nie tak, jak na Węgrzech, gdzie rozdaje się jedzenie i wodę. Tu wszystko jest pod kontrolą.
Podsumowanie: nawet cztery tysiące bojowników Państwa Islamskiego mogło wkroczyć na terytorium Unii Europejskiej. Szeroko cytuje się fragmenty artykułu z prawicowego brytyjskiego tabloidu „Sunday Express”, który ujawnił te rewelacje. Źródło wątpliwe, ale kogo to interesuje.
Uchodźca z NATO
Jawed pracował ze szwedzkim kontyngentem w ramach NATO w Afganistanie. Od 2011 do 2015 roku był ich tłumaczem. Potwierdza to swoją znajomością angielskiego. Nie spotkałem tu do tej pory nikogo, kto mówiłby tak dobrze.
Gdy sytuacja się pogorszyła, postanowił opuścić Afganistan. – Oni wiedzą, dla kogo pracowałem, a to oznacza, że w niebezpieczeństwie jestem ja i moja rodzina. Tam się nie dało dłużej żyć – mówi. Jak twierdzi, w Afganistanie rosną wpływy grup fundamentalistycznych, w tym Państwa Islamskiego.
Ucieka z bratem, jego żoną i siostrą. Ma około trzydziestu lat. W czwartek minął miesiąc, odkąd wyruszył z domu. Zmierza do Szwecji. – Znam tam dużo osób, więc łatwiej będzie znaleźć mi pracę – mówi.
– Po Węgrzech spodziewałem się czegoś lepszego. W końcu to Unia Europejska – stwierdza. Ma na myśli warunki, z którymi stykają się uchodźcy. Granicę przekroczył rano, jak większość szedł po torach. Zastała go uklepana ziemia między polami kukurydzy. Może liczyć tylko na pomoc wolontariuszy. Gdy spotykam go w środę wieczorem, jest tu już około tysiąca osób. Niektórzy palą ogniska i opatulają się kocami, bo temperatura nocą jest coraz niższa. Teraz wynosi około dziesięciu stopni.
Zdążyć na autobus
Gdy rozmawiam z Jawedem, podjeżdża autobus. Płacz, łzy, przepychanki – tak reaguje tłum. Policja okrąża pojazd, aby kontrolować, kto do niego wchodzi. Ktoś się przewraca, mdleje, znowu płacze. Kogoś bliski dostał się do autokaru, a on jest wciąż na zewnątrz. Próbuje wyjaśnić, że tam jest jego rodzina, ale nie znajduje wspólnego języka z policją. Myślą, że chce się tam sprytnie wepchnąć. Długo im tłumaczy, co się dzieje.
Policyjny tłumacz stwierdza jednak krótko: „Jesteś kłamcą”. Panika rośnie, bo nikt nie wie, czy wszyscy jadą do tego samego obozu, czy może trafią do różnych i zostaną rozdzielni.
Wreszcie nieszczęśnikowi się udaje, bo rodzina dostrzega go przez szybę. Machają mu, policja wreszcie go przepuszcza.
W ciągu nocy przyjeżdżają kolejne autokary i obóz powoli się wyludnia. Rano jednak szybko się zapełni. Tłumy, które dopiero co przekroczyły dziurawą granicę, będą czekać na kolejne autobusy, policja je okrąży i powoli będzie ich wpuszczać. W tym czasie przyjdą kolejni. Ta sekwencja powtarza się bez końca.
**Dziennik Opinii nr 254/2015 (1038)