Co takiego dzieje się pomiędzy szkołą filmową a debiutem, że kobiety znikają z polskiej branży filmowej?
Cechą szczególną festiwalu Młodzi i Film w Koszalinie jest to, że obok siebie wyświetlane są tam filmy średnie, dobre, bardzo ciekawe i fatalne. Każdy z filmów pełnometrażowych jest niby profesjonalnym debiutem, ale oglądanie filmów takich jak Piąte: Nie odchodź Katarzyny Jungowskiej czy Sprawiedliwego Michała Szczerbica przyprawia o ból i wycie.
Na szczęście w konkursie są też takie filmy jak Polskie gówno, które zasłużenie zdobyło główną nagrodę. Film Grzegorza Jankowskiego to komediowa opowieść o losach rockendrolowców powracających po latach do grania.
Poznaliśmy w ostatnich latach kilka historii muzyków, którzy gitarami i długimi włosami walczyli z systemem. Nic w tym dziwnego, bo młodzi zbuntowani muzycy zawsze walczą z systemem, ale w Polsce – gdzie każda walka jest walką o ojczyznę – walka „gitarami” nabrała specjalnego wymiaru a rockendrolowcy dołączyli do grona kombatantów czasów peerelu. Polskie gówno opowiada o tych muzykach, którzy nie załapali się na medale rozdawane przez prezydenta, i nie załapali się na dobrze płatne występy w mediach czy na komercyjnych eventach. Dlatego Jerzy Bydgoszcz (w tej roli świetny Tymon Tymański) reaktywuje zespół i rusza w trasę po festynach, dniach miast, świętach ziemniaka w całym kraju.
Kino i teatr
W konkursie głównym znalazły się dwa filmy silnie wyrastające z teatru. Pierwszy to Między nami dobrze jest nagrodzonego za reżyserię Grzegorza Jarzyny, drugi Noc Walpurgi Marcina Bortkiewicza – film wręcz obsypany w tym roku nagrodami. Między nami… to adaptacja spektaklu, który reżyser wystawił w warszawskim teatrze TR. Filmowi łatwo zarzucić, że nie jest w sumie filmem, a teatrem telewizji – sprawną, ale jednak rejestracją przedstawienia odegranego na deskach teatru. Wszystko to prawda, ale właśnie podczas takiego festiwalu jak Młodzi i Film widać, jak bardzo nie ma to znaczenia. Film Jarzyny jest ciekawszy od większości tego, co pokazano w Koszalinie. Eksperymentuje formą odważniej niż inne obrazy, wydobywa na pierwszy plan świetny tekst, a słowo to nadal materia, z którą kino miewa problemy. Przy okazji dyskusji o słabościach polskiego kina, grupa krytyków przez lata przekonywała nas, że dobrze by nam zrobiło spotkanie filmu z innymi sztukami. Stąd pomysły na organizację przestrzeni do spotkania literatów i filmowców czy współpracę PISF-u z MSN i zwrot w stronę kino-sztuki (na razie bardziej życzeniowy niż realny). I oto stało się. Artysta ukształtowany przez teatr wszedł w materię filmową. Wszedł po swojemu, ze środkami, które zna z teatru. I środki te zadziałały w kinie. Między nami dobrze jest to jeden z najlepszych filmów tegorocznego festiwalu.
O ile Między nami… to teatr współczesny, o tyle Noc Walpurgi sięga po język teatru klasycznego. Młody dziennikarz odwiedza w garderobie aktorkę, z którą chce przeprowadzić wywiad. Jesteśmy w latach 60., film czarno-biały, młodzieniec szarmancki i elegancki, całość dość staroświecka. Tak wygląda punkt wyjścia filmu Marcina Bortkiewicza. Potem poznajemy historię życia diwy. Czego tu nie ma: wojna, Holokaust, Czarodziejska góra Tomasza Manna, Luchino Visconti, opera, trudne relacja polsko-niemieckie podlane odrobiną sadyzmu.
Noc Walpurgi układa się w widowiskową księgę cytatów. Widzowie oglądając film, wyliczali, ile tabu złamała ta opowieść, do ilu filmów nawiązania da się w niej odnaleźć. Na szczęście Bortkiewicz – choć trochę przeszarżował z nawiązaniami – utrzymuje opowieść w ryzach. Pomaga mu na pewno świetna rola Małgorzaty Zajączkowska.
Dojrzałe aktorki
Noc Walpurgi otrzymała nagrodę dziennikarzy. W uzasadnieniu napisaliśmy, że to wyróżnienie „za brawurę, wizję i przywrócenie polskiemu kinu Małgorzaty Zajączkowskiej”. W zasadzie podobnie mogliśmy uzasadnić przyznanie nagrody filmowi krótkometrażowemu Dzień babci w reżyserii Miłosza Sakowskiego.
Tu też – jak w Nocy… – na ekranie pojawia się dwójka bohaterów: chłopak i dojrzała kobieta. W Dniu babci rolę tę gra Anna Dymna. Sakowski pokazał, że to aktorka, którą powinniśmy zobaczyć w głównej roli, w dużym filmie.
Odwaga
Nagrodę za najlepszy dokument w konkursie filmów krótkometrażowych dostała Marta Prus za film Mów do mnie. Prus opowiada o chłopaku przebywającym w zamkniętym ośrodku dla uzależnionych. Typowym elementem pobytu w tego typu placówkach są spotkania grupowe, podczas których omawia się na forum grupy swoje problemy. Obok zdjęć z tych właśnie spotkań mamy wywiady z bohaterem, w czasie których opowiada on o tym, jak życie wymknęło mu się spod kontroli. Film byłby kolejną opowieścią o człowieku na zakręcie, gdyby nie fakt, że w opowieść tę wkroczyła reżyserka. W pewnym momencie widzimy, że jej obecność ma ogromny wpływ na chłopaka. Bohater zakochuje się w dziewczynie, która robi o nim film. A ona to wytrzymuje. Nie wyłącza kamery. Tak jak wcześniej to ona jemu zadawała pytania, bo to on był tym zagubionym, tak teraz to ona jest zagubiona i nie wie, jak postąpić. Role pytającego i pytanego odwracają się.
Polski dokument miewa problemy z przesadnym moralizowaniem. Nadal ciąży nad kinem dokumentalnym pytanie o moralność kamery i opowieść o Krzysztofie Kieślowskim, który nie chcąc filmować prawdziwej łzy, rezygnuje z robienia dokumentu i idzie w stronę fabuły. Na szczęście wyrastamy już z tych narracji i Mów do mnie jest tego najlepszym przykładem. Odwaga reżyserki, która bierze odpowiedzialność za bohatera, za opowieść, ale też nie udaje, że jest ponad tym wszystkim, warta była docenienia przez jury.
Prywatność
Tym, co rzuca się w oczy po obejrzeniu kilkudziesięciu długich i krótkich filmów, jest dalej praktykowana przez reżyserów ucieczka w prywatne historie. W nich czują się najbezpieczniej. Artur Urbański mówi więc o ojcostwie i relacjach z ojcem, poruszając się w zasadzie tylko w świecie życia osobistego, Marcin Dudziak w filmie Wołanie opowiada bardzo osobistą historię relacji ojca i dorastającego syna, Tomasz Wolski w krótkim filmie Córka opowiada o… relacji matki i córki, Anna Gnadczyńska w filmie Wczasy opowiada o… relacji matki i córki, Maciej Bartosz Kruk w filmie W narożniku o relacji córki i… ojca, Marcin Podolec w animacji zatytułowanej Dokument i nagrodzonej przez jury, opowiada o… relacji z ojcem. Obok tego zobaczyliśmy w Koszlinie kilka filmów o relacjach w związakach – tych udanych, mniej udanych i o kompletnych klapach – tu warto wspomnieć dobre Love, love w reżyserii Grzegorza Zaricznego.
Proszę mnie źle nie zrozumieć, nie mam nic przeciwko opowiadaniu o relacjach między ludźmi. Niestety, tu wszystko wygląda tak, jakby bohaterowie filmów żyli tylko w swoich mieszkaniach albo samochodach wiozących ich do pracy i tylko w otoczeniu swoich najbliższych. O kinie moralnego niepokoju mówiło się, że to kino wydeptanych dywanów, bo rzeczywiście masa filmów działa się w mieszkaniach bohaterów i wydawało się, że ekipy i aktorzy wycierali tylko dywany w kolejnych wnętrzach. Jednak kino moralnego niepokoju umiało pokazać, że poza murami tych mieszkań jest jeszcze jakiś świat społeczny. Z filmów pokazanych w Koszalinie udaje się to Dariuszowi Glazerowi w filmie Mur. Nie udaje się wielu innym.
Uciekanie w prywatność może być formą schronienia przed światem, ale może też być ucieczką od opisywania świata. Obie drogi są ślepą uliczką kina. Jeśli kino ma nam coś mówić o ludziach, to nie może się tych ludzi bać. A ludzi tych jest wokół nas zazwyczaj więcej niż nasza rodzina i najbliżsi przyjaciele albo partnerzy.
Więcej Grzegorzów niż kobiet
Ostatniego dnia festiwalu odbyła się dyskusja dotycząca obecności kobiet w kinie. Reżyserki Maria sadowska i Katarzyna Klimkiewicz, producentka Andźka Wydra, filmoznawczyni Monika Talarczyk-Gubała i ja rozmawiałyśmy o celluloidowym suficie, jaki wciąż muszą przebijać kobiety w branży filmowej. W Hollywood aktorki i reżyserki coraz głośniej upominają się o równe prawa. Na oscarowej gali Patricia Arquette zaapelowała o to, by zadbać o równe płace dla kobiet i mężczyzn. Wypowiedź nawiązywała do słynnej Sonygate, kiedy to wykradzione z wytwórni filmowej dane pokazały, że aktorzy grający główne role w American Hustle dostali wyższe gaże niż aktorki. Jeszcze podczas gali na słowa Arquette entuzjastycznie zareagowała Meryl Streep. Po dyskusji w Koszalinie widać, że i w naszej kinematografii przyszedł czas na rozmowę o obecności w niej kobiet, o ich nadal niezbyt dużym udziale w tworzeniu filmów, o przeszkodach, na jakie trafiają w karierze.
W konkursie głównym festiwalu w Koszalinie było więcej filmów zrobionych przez reżyserów imieniem Grzegorz niż przez kobiety. Za to w konkursie krótkich metraży filmów wyreżyserowanych przez kobiety było już procentowo dużo więcej. Co więc takiego dzieje się pomiędzy szkołą filmową a debiutem, że kobiety znikają z branży filmowej? Jak temu zaradzić? Jak zmienić sytuację kobiet w polskim przemyśle filmowym?
Podczas debaty zaproponowałam czteropunktowy plan działania, który brzmiałby mniej więcej tak. Po pierwsze musimy przypominać o historii kobiet w kinie – budować filmową herstorię. Dlatego tak ważne są m.in. książki Moniki Talarczyk-Gubały: Biały mazur czy opowieści o Barbarze Sass oraz Wandzie Jakubowskiej.
Po drugie same reżyserki, producentki nie mogą bać się mówić o nierównym traktowaniu. W „Polityce” niedawno cytowano wypowiedź Agnieszki Holland mówiącej, że „środowiska producenckie i dystrybucyjne są opanowane przez patriarchalne gremia”. Kino nie działa w próżni. Jest częścią świata, w jakim żyjemy. I ma na ten świat spory wpływ, kształtując świadomość milionów widzów. To dodaje wagi działaniom na rzecz wyrównywania szans kobiet i mężczyzn w filmie. Dyskusja w Koszalinie, ostre reakcje na komentarze z sali próbujące wyśmiać słowo „reżyserka” czy w ogóle sam przedmiot rozmowy pokazały, że jest już w Polsce przestrzeń do mówienia o tym, że kobiet w kinie jest za mało i że powinniśmy je wesprzeć.
Żeby wiedzieć, w jakich konkretnie obszarach polskie kino ma problem z płcią, przydałyby się badania dotyczące udziału kobiet w branży, ale też charakteru ich obecności na ekranie. Hollywood ma takich badań dziesiątki, jeśli nie setki. Liczby działają na wyobraźnię. To trzeci punkt planu do wykonania w najbliższym czasie, punkt, o którego realizacji już rozmawiamy.
Najtrudniejszy do realizacji może być punkt czwarty – zbudowanie wsparcia instytucjonalnego dla obecności kobiet w kinie. Tak jak kilka lat temu uznaliśmy, że należy wspierać debiuty filmowe, tak może dziś trzeba sobie głośno powiedzieć, że powinniśmy wspierać reżyserki, producentki, scenarzystki, operatorki, a także wspierać tworzenie filmów o kobietach. Instytucje, takie jak PISF, mają do tego narzędzia. Można stworzyć kilkuletni program, w ramach którego co roku (przez powiedzmy pięć lat) wspierane są filmy, w których zespole połowę stanowią kobiety albo scenariusz opowiada o kobiecie i dla niej napisana jest główna rola. Takie rozwiązania stosuje się często tymczasowo. Służą wzmocnieniu pewnej grupy i pokazaniu, że kryje się w niej ogromny, niewykorzystany dotąd potencjał. Czy polskie kino już jest gotowe na taki krok?
**Dziennik Opinii nr 184/2015 (968)