Polityka zbudowana na kłamstwie nie jest specjalnością „młodych demokracji na peryferiach”, choć niszczy je szybciej niż „dojrzałe demokracje w centrum”.
W Wielkiej Brytanii pojawiły się właśnie nieco odroczone (przez kampanię wyborczą? żeby rządzący torysi nie dostali strzału w plecy?) ostateczne, oficjalnie potwierdzone przez państwo wskaźniki ubiegłorocznej imigracji. Jest to „imigracja netto”, a więc wynik odjęcia od tych, którzy przyjechali, tych, którzy Zjednoczone Królestwo opuścili. Wcześniejsze mniej oficjalne szacunki mówiły o nieco ponad 290 tysiącach dodatkowych imigrantów w całym 2014 roku. To też było sporo, biorąc pod uwagę, że torysi – zdobywając władzę w 2010 roku i już wówczas walcząc o wyborców z wykluwającym się Nigelem Farage – obiecali, że „imigracja netto” spadnie pod ich rządami do poziomu poniżej 100 tys. rocznie. Nie spadła, ale wzrosła, w dodatku był to wzrost liczby zarówno imigrantów z Unii, jak też spoza Unii, co przeczy tezom, iż to członkostwo w UE jest najważniejszą przyczyną narastania tej fali i wychodząc z Unii można tę falę zatrzymać.
Ostateczna liczba, o którą wzrosła populacja imigrantów na Wyspach w 2014 roku, wynosi 318 tysięcy. Oznacza to wzrost rok do roku wskaźnika „imigracji netto” o 50 procent. Cameron oczywiście zareagował, przecież jego „twardość języka w sprawie imigracji” była jedną z przyczyn wysokiego wyborczego zwycięstwa torysów, ogrania przez nich zarówno „systemowych” konkurentów, jak też „antysystemowego” UKiP.
Były i obecny premier w reakcji na nowe liczby powtórzył zatem – równie „twardo” jak zawsze – że „odbierze imigrantom przywileje podatkowe i socjalne” (które dla ludzi pracujących legalnie nie są żadnymi „przywilejami”, ale po prostu korzystaniem z równych, przysługujących im jako brytyjskim podatnikom praw, a likwidacja tych „przywilejów” uczyni z imigrantów pracowników dla biznesu tańszych i jeszcze bardziej pożądanych).
Cameron dorzucił też przy tej okazji nowe hasło „zdecydowanej walki z nielegalną imigracją i nielegalną pracą imigrantów”.
Prawo powinno być przestrzegane, to dla wszystkich (poza niezwykle sympatycznymi, ale nieliczącymi się w polityce brytyjskiej anarchistami) tak oczywiste, że hasło „walki z łamaniem prawa” zawsze brzmi dobrze w ustach polityka. Tyle tylko, że 318 tysięcy nowych imigrantów netto w 2014 roku to imigranci legalni, podejmujący głównie legalną pracę, do legalnej pracy przez legalny brytyjski biznes ściągani. Ale kto by się tam przejmował faktami w dzisiejszej PR-owej postpolityce? A fakty są takie, że, po pierwsze, dzięki coraz bardziej masowej imigracji brytyjski biznes dusi płace, a brytyjska gospodarka staje się bardziej „konkurencyjna kosztowo”.
Po drugie, na te zduszone płace nie daje się już wyciągnąć na brytyjski rynek pracy „rdzennych Anglików”, którzy po blisko czterech dekadach efektywnego thatcheryzmu kwalifikacje zawodowe stracili zupełnie, ale przede wszystkim stracili ochotę do przejścia na tę „zduszoną, konkurencyjną płacę” (wciąż atrakcyjną dla imigrantów) z sumy wszystkich otrzymywanych przez siebie zasiłków, wśród których zasiłek dla bezrobotnych, czyniący z osoby, która go otrzymuje, formalnego bezrobotnego, to tylko drobny ułamek (tajemnica niskiego, bo ukrytego bezrobocia w Wielkiej Brytanii). Podczas gdy reszta zasiłków pozwalająca na rynek pracy i do „zduszonych, konkurencyjnych pensji” nie wracać, to zasiłek na dzieci, zasiłek na innych członków rodziny, zasiłek na żywność, zasiłek na mieszkanie, zasiłek na komunikację, zasiłek na leczenie, zasiłek na opiekę… Anglicy żyjący z sumy tych wszystkich zasiłków nie są zarejestrowani jako bezrobotni, bezrobocia wysokiego nie ma, a pracują imigranci. Trochę rzymski model obsługiwania ludu, czyli w tym wypadku obywateli głosujących. Ale nie Polacy na Wyspach są tego modelu przyczyną. Ich/nasza masowa obecność na Wyspach jest tego modelu tylko konsekwencją.
Cięcia w zasiłkach za torysów były, ale dość ostrożne, bo na rynek pracy wypchnąć „rdzennych etnicznie Anglików” masowo się nie da, a ich głosy masowo można stracić, więc nikt nie ryzykował.
Partia Pracy przyłączyła się do Cameronowskiej hucpy bardzo chętnie, kontynuując epokę Milibandowego oportunizmu już bez Milibanda. Tym razem deklarując, że „istotnie, nielegalna imigracja i nielegalna praca imigrantów to jest realny problem, a my, labour, też proponowaliśmy od dawna tym realnym problemem się zająć”. Liberalni Demokraci (nieskazitelnie centrowi, a nawet jednoznacznie prounijni, za co ich lubiłem), od tego wyścigu w kłamstwo pozostawali i pozostają najbardziej zdystansowani. Ale po ostatnich wyborach już ich prawie nie ma, a razem z nimi z brytyjskiej polityki zniknęła „szlachetność”. Farage też oberwał w wyborach, ale może się przynajmniej cieszyć, że to on wytyczył szlaki dla dzisiejszego wyścigu torysów i labour w kłamstwo przeznaczone dla ludu.
Na zapleczu całej tej licytacji brytyjski biznes wywiesza coraz dłuższe listy potrzebnych mu pracowników. Wywiesza je już nie tylko w brytyjskich pośredniakach dla imigrantów z Polski, ale także bezpośrednio w Polsce i w innych, mniejszych krajach „nowej Europy”. Także Cameron, niesiony powyborczym entuzjazmem, zapowiedział stworzenie 3 milionów nowych miejsc pracy w Zjednoczonym Królestwie. Jeśli brytyjski biznes, korzystając z europejskiego i globalnego pokryzysowego odbicia, faktycznie stworzy choćby milion nowych miejsc pracy, oznacza to, że przynajmniej nowe pół miliona wyborców Kukiza wyjedzie w najbliższym czasie do Anglii, ponieważ „duszone” pensje w Polsce nie zbliżą się skokowo do „duszonych” pensji w UK ani pod władzą Platformy, ani pod władzą PiS, ani pod władzą coraz silniejszych politycznych reprezentantów „siły i honoru”.
Jak z tego wynika, polityka zbudowana na kłamstwie nie jest specjalnością „młodych demokracji na peryferiach”, choć „młode demokracje na peryferiach” polityka zbudowana na kłamstwie niszczy szybciej i skuteczniej niż „dojrzałe demokracje w centrum”.
Moja odpowiedź (w końcu przepełnia mnie „pozytywność”, a jałowa negacja zawsze była mi obca)? Nieco mniej PR-owego oszustwa w polityce i mediach. A także nieco więcej zainteresowania społeczno-ekonomicznym „realem” oraz uczciwej edukacji obywateli dotyczącej społeczno-ekonomicznego „realu”. Wiem, że to niemożliwe, ale czytam wiele tekstów i wywiadów formułujących „żądania niemożliwego”, kierowanych z najróżniejszych ideowych pozycji na prawo i na lewo ode mnie. Zatem tym razem ja zakrzyknę w niezapomnianym stylu paryskiego Maja ’68: „bądźmy realistami, żądajmy niemożliwego!” (choćby z moim autorskim dodatkiem: „nieco”). Żądajmy także (jak wyżej) nieco więcej politycznej oraz społecznej globalizacji, aby mogły one najbardziej choćby nieśmiało rozpocząć wyścig z globalizacją rynkową, która już się dokonała. Ale ten postulat dzisiaj – w epoce ukrywania się zarówno przez sporą część prawicy, jak też przez część lewicy przed globalną rzeczywistością w narodowych, a nawet w jeszcze bardziej lokalnych mitach „suwerenności” i „samowystarczalności” – wydaje mi się jednak niemożliwy trochę zanadto. Ale co mi tam. Żądam politycznej i społecznej globalizacji od zaraz, tylko konkretnie:
Panie Komorowski, Panie Duda, Panie Kukiz! Żądam od was, żeby Polska zrezygnowała z „wyłączającej klauzuli brytyjskiej” do europejskiej Karty Praw Podstawowych!
Żądam od was przyjęcia euro, bo silna waluta jest jeszcze w jakimś stopniu narzędziem polityki, a słaba waluta jest już wyłącznie bezsilną ofiarą rynku! Żądam od was efektywnego udziału w negocjowaniu traktatu o wolnym handlu pomiędzy UE i USA, aby zagwarantować w nim równowagę sił pomiędzy kapitałem, pracą i konsumentami, a jednocześnie żeby to porozumienie jak najszybciej podpisać, bo polityka narodowa zawsze będzie słabsza wobec globalnego rynku, niż mogłaby być polityka ponadnarodowa, która tego porozumienia jest stroną!
Jeśli chcecie wiedzieć, to mam w zanadrzu wiele takich postulatów. I nawet jeśli mnie trochę (jako mesjasza w fazie „zakrytego oblicza”) przytłacza zbyt jawna dysproporcja pomiędzy siłą polityczną, którą ja sam zdołałem wokół moich postulatów zgromadzić, a siłą polityczną adresatów mojego wołania, a także powagą problemu, to skoro wszyscy wokół mnie krzyczą, zakrzyknę i ja.
**Dziennik Opinii nr 142/2015 (926)