Cenzurując internet, wbrew pozorom prezydent Turcji nie wymyślił niczego nowego.
Czytając o atakach terrorystycznych organizowanych przez Frakcję Czerwonej Armii, zawsze się zastanawiałem, ilu cichych wielbicieli musieli mieć Ulrike Meinhof i Andreas Baader wśród funkcjonariuszy służb RFN. W końcu gdyby nie działalność lewicowych terrorystów i terrorystek z lat 70., to nie byłoby karier wielu polityków, urzędników i pracowników niemieckiej policji, a jednostki antyterrorystyczne nigdy nie mogłyby liczyć na tak hojne finansowanie.
Dla polityków, w szczególności tych snujących fantazje o rządach sprawowanych twardą ręką, nie ma chyba lepszej sytuacji niż zagrożenie terroryzmem, które stało się medialne. Wtedy mogą – w atmosferze stanu wyjątkowego, paniki tłumiącej społeczny opór przeciwko takim pomysłom – przymierzyć strój autorytarnego wodza. Sprawdzić, czy już leży wygodnie, czy może jeszcze gdzieś trzeba go poprawić.
Przed taką właśnie szansą stanął dwa tygodnie temu prezydent Turcji, a wcześniej jej premier, Recep Tayyip Erdoğan. Ostatniego dnia marca dwójka uzbrojonych terrorystów z Rewolucyjnej Ludowo-Wyzwoleńczej Partii-Front (DHKP-C) weszła do Pałacu Sprawiedliwości Çağlayan w centrum Stambułu. Następnie wtargnęli do biura prokuratora Mehmeta Selima Kiraza i wzięli go jako zakładnika. Po kilku godzinach oblężenia bojownicy zostali zabici przez policję, a prokurator zmarł w szpitalu na skutek odniesionych ran.
Erdoğan nie czekał z pokazem siły dłużej niż ledwie kilka dni. A zrobił to w znany sposób – przesuwając się o krok dalej na froncie walki z wolnością prasy i internetu. Za punkt honoru postawił sobie usunięcie z sieci wszystkich kopii zdjęcia przedstawiającego prokuratora z pistoletem przystawionym do skroni.
Wszystko wskazuje na to, że prezydent Turcji postanowił sprytnie wykorzystać tragiczne wydarzenia ze Stambułu. I faktycznie może się stać ich największym politycznym beneficjentem.
Na linii strzału
Zakładnik terrorystów nie został wybrany przypadkowo. Mehmet Selim Kiraz nadzorował śledztwo w sprawie śmierci piętnastoletniego Berkina Elvana. W czerwcu 2013 roku chłopiec został trafiony przez policję puszką z gazem łzawiącym. Po uderzeniu w głowę stracił przytomność i zapadł w śpiączkę. Zmarł w szpitalu w marcu następnego roku. Elvan nie brał udziału w antyrządowych demonstracjach, awracał do domu z piekarni i przez przypadek znalazł się na linii ognia. Śmierć piętnastolatka wyjątkowo wzburzyła opinię publiczną. Chociaż ofiar zabitych podczas protestów w parku Gezi było dużo więcej, nie wspominając o tysiącach ciężko rannych, to właśnie podobizna Berkina Elvana stała się ikoną protestów przeciwko reżimowi Erdoğana.
Pojmanie i zabójstwo prokuratora Kiraza nie jest terrorystycznym debiutem grupy DHKP-C. Rewolucyjna Ludowo-Wyzwoleńcza Partia-Front działa od końca lat 70. XX wieku i uważa się za zbrojne ramię marksistowsko-leninowskiej rewolucji. Działalność DHKP-C wyraźnie się ożywiła w okolicach 2013 roku, kiedy jeden z terrorystów przeprowadził samobójczy atak bombowy na ambasadę Stanów Zjednoczonych w Ankarze. W sierpniu tego samego roku dwóch członków DHKP-C wystrzeliło pociski rakietowe w stronę siedziby Generalnego Dyrektoriatu Bezpieczeństwa w Ankarze. Na swoim koncie DHKP-C ma również planowanie zamachu na samego Erdoğana.
Dwa tygodnie temu za swój cel obrali wymierzenie sprawiedliwości policjantom, którzy zabili Berkina Elvana. Lista żądań była krótka: przyznanie się do winy i złożenie przeprosin w publicznej telewizji przez funkcjonariusza, który wystrzelił śmiertelny pocisk w głowę Elvana; postawienia przed „sądami ludowymi” policjantów będących świadkami całego zdarzenia oraz uwolnienie wszystkich więźniów przetrzymywanych ze względu na protesty w parku Gezi.
Negocjacje trwały sześć godzin i zaangażowano w nie nawet ojca tragicznie zmarłego piętnastolatka. Okazały się bezskuteczne. Oddział antyterrorystów wszedł do budynku po tym, jak na szóstym piętrze pałacu rozległy się odgłosy wystrzałów. Dwóch terrorystów zostało zabitych na miejscu. Prokurator wyjechał z budynku w karetce z dwoma kulami w czaszce i jedną w brzuchu. Nie przeżył.
Starałem się śledzić przebieg zdarzeń z centrum Stambułu na bieżąco. Niektóre artykuły opublikowane kilka minut po wtargnięciu terrorystów do biura prokuratura Kiraza ilustrowane były zdjęciem zrobionym przez członków DHKP-C. Widać na nim młodego mężczyznę w garniturze i czarnym berecie. Twarz przesłania mu czerwona chusta z żółtą gwiazdą. Jedną ręką przytrzymuje przerażonego prokuratora, a drugą przystawia pistolet do jego skroni.
W tekstach publikowanych trochę później widniała już ocenzurowana wersja fotografii, na której rozmazano twarze zakładnika i terrorysty. Z pewnością część redakcji uznała, że publikacja przerażonego prokuratura z zakneblowanymi ustami nie niesie ze sobą jakiejś ogromnej wartości informacyjnej. Inne zasugerowały się prawdopodobnie artykułami ukazującymi się w tureckich mediach. Dziennikom wydawanym na terenie Turcji zagrożono bowiem karami za upublicznianie zdjęć zrobionych przez terrorystów. Na dodatek władze w Stambule wprowadziły embargo informacyjne na temat ataku, które obowiązywać miało do czasu rozwiązania kryzysowej sytuacji.
Walka z „promocją terroryzmu” czy wolnym internetem?
Tydzień po zamachu wydarzenia ze Stambułu zeszły jednak na dalszy plan, ustępując miejsca krucjacie Erdoğana przeciwko „promocji terroryzmu”. Każdy, kto publikował lub oglądał zdjęcie związanego prokuratura wykonane przez członków DHKP-C, przyczyniał się – zdaniem tureckich władz – do wspomagania terrorystycznej propagandy. Oczywiście, zdjęcie najszybciej rozprzestrzeniało się w mediach społecznościowych. Dlatego właśnie, wykorzystując niedawno uchwalone prawo, Zarząd Tureckiej Telekomunikacji (TIB) odciął dostęp do Facebooka, Twittera i YouTube’a na terenie całego kraju. Tureckie władze postawiły właścicielom portali społecznościowych warunek: dostęp do ich usług zostanie przywrócony, jeżeli usuną ze swoich stron zdjęcia wykonanego przez terrorystów z DHKP-C. Po kilku godzinach użytkownicy i użytkowniczki łączący się z internetem w Turcji mogli zalogować się na swoje konto, a zdjęcia wykonane podczas ataku w Stambule zniknęły.
Blokady dostępu do mediów społecznościowych nie są dla Turków i Turczynek żadną nowością. Jeszcze jako premier Erdoğan uczynił walkę z wolnością w internecie swoim znakiem rozpoznawczym.
Wielkie portale i niezależne witryny internetowe były wielokrotnie zamykane za rzekome propagowanie terroryzmu, obrażanie Mustafy Kemala Atatürka, obrazę uczuć religijnych czy bluźnierstwa. Nigdy jednak nie przeprowadzono operacji na tak dużą skalę jak w zeszłym tygodniu. I nigdy blokada, mająca wymusić cenzurę, nie przebiegła tak sprawnie. Tym razem posłużono się nowymi zapisami prawnymi, zatwierdzonymi przez rząd w lutym 2015 roku. Dają one tureckim parlamentarzystom i premierowi możliwość niemal natychmiastowego zablokowania dostępu do niepożądanej treści w internecie. Blokadę nakłada TIB, a sąd ma 24 godziny na jej autoryzację. Jeżeli w ciągu dwóch dni nie podejmie żadnej decyzji, blokada zostaje utrzymana.
Samo przepchnięcie tego prawa jest niemałym osiągnięciem obozu rządzącego. Wcześniej podobne poprawki oddalił turecki trybunał konstytucyjny. Tym bardziej wymagającym zadaniem było sprawne wyegzekwowanie zapisów prawa na żywym organizmie. Prezydentowi i jego obozowi udało się to zrobić.
Wolność słowa i partyjna układanka
Po co Erdoğanowi cały ten spektakl z zamykaniem internetu? Przecież nawet jeżeli założymy, że on sam wcale nie jest cyfrowo biegły i nie do końca pojmuje dynamikę sieci, to przynajmniej jego doradcy powinni wiedzieć, że tego zdjęcia po prostu nie da się usunąć. Już kilka minut po publikacji jego kopie rozprzestrzeniły się po serwerach na całym świecie, umykając skutecznie tureckim cenzorom. Nawet jeśli wierzymy w polityczną moc obrazów, to trudno przyjąć, że publikacja fotografii DHKP-C jest w stanie wywołać falę zamachów terrorystycznych.
Równie trudno uwierzyć w to, że Erdoğan szczerze przejął się tragiczną śmiercią prokuratura Kiraza i teraz z potrzeby serca walczy o jego godność. Dwa lata wcześniej jako premier wysłał zmilitaryzowane oddziały policji na ulice Stambułu i kilku innych miast, żeby rozpędziły pokojowe demonstracje. A później tolerował brutalne metody służb siłowych, które niejednokrotnie doprowadziły do śmierci niewinnych ludzi. Warto przypomnieć też, że Erdoğan jest entuzjastą wychowywania pisarzy i dziennikarzy przez wtrącania ich do więzień. Turcja zajmuje niechlubne czołowe miejsce w rankingach krajów zamykających dziennikarzy. Przed dwoma laty wyprzedziła nawet Chiny i Iran.
Jak każdy spektakl, ten odgrywany przez Erdoğana został wykreowany pod określoną publiczność. Według Johna Lubbocka z Bahrain Center for Human Rights to konserwatywni wyborcy są adresatami tego osobliwego pokazu siły. A to dlatego, że tylko oni mogą zapewnić partii, której przewodzi prezydent, zadowalający wynik w nadchodzących wyborach parlamentarnych. I nie chodzi tylko o zwyczajne zwycięstwo, bo sondaże wskazują, że o nie członkowie Partii Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP) nie muszą się martwić. Polityczny apetyt Erdoğana jest dużo większy – walczy o większość konstytucyjną. Bez niej nie uda mu się skierować Turcji na ścieżkę systemu prezydenckiego. A nikt chyba nie sądził, że w lecie zeszłego roku Recep Tayyip Erdoğan zrezygnował z urzędu premiera i wystartował w wyborach prezydenckich, żeby być tłem dla rządu. Erdoğana interesuje tylko pełna władza.
W swojej analizie opublikowanej na łamach portalu Open Democracy Lubbock twierdzi, że prezydent Turcji nie ma innego wyboru. Jeżeli nie uda mu się zmienić konstytucji w następnej kadencji parlamentu, zostanie odstawiony przez swoich partyjnych kolegów na boczny tor. AKP trawią podobno coraz większe konflikty wewnętrzne, paranoja na punkcie agentów, którzy rzekomo infiltrują partię, nie słabnie, a do tego niedługo wyschnie strumień zagranicznych inwestycji podtrzymujący wzrost w ciągu ostatnich lat – wylicza problemy obecnego prezydenta Lubbock. Erdoğan wykorzysta więc każdą szansę na zdobycie poparcia. Odkąd brutalnie spacyfikował antyrządowe protesty w 2013 roku, został śmiertelnym wrogiem liberalnej części społeczeństwa. Dlatego poparcia szuka teraz u tych, którym imponuje raczej scentralizowany i autorytarny model rządzenia.
Czy tylko „zacofana Turcja”?
Zachodnia liberalna prasa nie zostawia na Erdoğanie suchej nitki. W ciągu ostatnich dwóch lat stał się dla publicystów i publicystek synonimem arogancji, politycznego chuligaństwa i zagrożenia autorytaryzmem. Obsesja administracji Erdoğana na punkcie internetu też świetnie pasuje do obrazu zacofanego dyktatora. Dobrze, że można jeszcze rysować karykatury – od czasu do czasu ktoś się wyżyje, szkicując wąsatego Erdoğana obsranego przez ćwierkające ptaszki z logo Twittera. Taki chłopiec do bicia zawsze pod ręką jest bardzo wygodny.
Nie twierdzę, że mu się nie należy. Erdoğan pod każdym względem zasłużył sobie na nieufność własnego społeczeństwa, jak i zewnętrznych obserwatorów. Rzecz w tym, że ten totalitarny koszmar, który urządza Turkom ich prezydent, nie jest wcale jego autorskim wynalazkiem. Prawo bardzo podobne do tego, które pozwoliło tureckim władzom ograniczyć wolność słowa w internecie, zostało przyjęte między innymi we Francji, w następstwie ataków na redakcję Charlie Hebdo. Francuskie władze nie muszą już otrzymać nakazu sądowego, żeby zablokować dostęp do witryn internetowych „pochwalających działania dżihadystów”.
Z doświadczenie Amerykanów i Amerykanek wiemy, że zapisy prawne, które w imię „wojny z terroryzmem” omijały system sądowniczy, wykorzystywane były później do dyscyplinowania muzułmańskiej mniejszości. Wojna przeciwko niezależnym dziennikarzom zagrażającym politycznemu status quo też nie jest wynalazkiem partii AKP. Co prawda Sadullah Ergin, były minister sprawiedliwości w rządzie Erdoğana, na jednym z posiedzeń Rady Europy stwierdził stanowczo, że „ci dziennikarze, którzy siedzą w więzieniu, nie są żadnymi dziennikarzami, tylko zwykłymi terrorystami”. Ale tego rodzaju twierdzenia nie są niczym dziwnym dla czytelników zachodnich gazet. Ile to razy mianem terrorysty nazywano redaktora naczelnego Wikileaks Juliana Assange’a lub Glenna Greenewalda i Davida Mirandę piszących o masowej inwigilacji ujawnionej przez Edwarda Snowdena? Zrównywanie dziennikarstwa z terroryzmem zdecydowanie nie jest specjalnością tureckich konserwatystów.
Dziennikarki, artyści, blogerzy skazywani są w tureckich sądach nie tylko za propagowanie terroryzmu – równie popularny jest zarzut bluźnierstwa. Średniowieczne zacofanie? Pewnie tak. Jednak za każdym razem, kiedy będziemy rozwodzić się nad prymitywnością tego rodzaju prawa, pamiętajmy o artykule 196 polskiego kodeksu karnego: „Kto obraża uczucia religijne innych osób, znieważając publicznie przedmiot czci religijnej lub miejsce przeznaczone do publicznego wykonywania obrzędów religijnych, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat 2”.
Różnica między totalitarną Turcją a demokratycznym Zachodem dotyczy głównie skali, na jaką prowadzone są działania przeciwko własnym obywatelom. Bo prowadzi je zarówno Erdoğan, jak i szefowie państw w Unii Europejskiej. Ten pierwszy robi to prostu głośniej i nierzadko z większym rozmachem.
Reanimacja przedwyborcza
Zamachy terrorystyczne zawsze wprowadzają do polityki swego rodzaju stan wyjątkowy. W kilka dni po tragedii można przepchnąć poprawki ustaw, które wcześniej nigdy nie zostałyby przegłosowane. Nadać służbom siłowym nowe uprawnienia albo przystrzyc katalog swobód obywatelskich. Odświeżyć też można retorykę zepchniętą zazwyczaj na margines debaty publicznej.
Świetnie zrozumiał to Benjamin Netanjahu, premier Izraela, który już dzień po masakrze w redakcji tygodnika „Charlie Hebdo” gromił terrorystów wszelkiej maści, starając się odbudować w ten sposób antypalestyńskie sojusze. Skoro wszyscy „byliśmy Charlie”, to mógł nim też zostać Netanjahu. Nikt przecież nie będzie wypominał mu w obliczu narodowej tragedii, że przed rokiem w Gazie izraelscy żołnierze mordowali dziennikarzy.
Recep Tayyip Erdoğan też robi, co może, żeby za sprawą ataku w Stambule nie zostać politycznym trupem. Jak na razie wygrał z Twitterem i Facebookiem batalię o godność zamordowanego prokuratura Kiraza. Próba generalna nowego prawa wymierzonego w wolność internetu zakończyła się raczej sukcesem. Czy to wystarczy, żeby odbudować zaufanie wśród konserwatystów? Zobaczymy w czerwcu, podczas wyborów.
A jeżeli tak się stanie, to terroryści z DHKP-C okażą się mimowolnie współautorami wyborczego triumfu partii rządzącej i jej autorytarnego lidera.
***
Czytaj więcej:
Katarzyna Szymielewicz: Bardziej boisz się terrorysty czy szaleńca?
Dawid Krawczyk: Wojna konserwatywna, wojna liberalna
Dawid Krawczyk: Sygnalistki
Jakub Dymek: Dziennikarstwo jako terroryzm
**Dziennik Opinii 103/2015 (887)