Dziś wszyscy mówią o wartościach: politycy, księża, aktywiści z lewicy i prawicy, aktorzy, bankierzy. Kiedy zaczynają robić to artyści, wychodzi to zazwyczaj kiepsko.
Kuba Gawkowski: Niedawno zakończoną wystawę Plica Polonica w CSW Kronika w Bytomiu otwierało wielkoformatowe zdjęcie najdłuższego zachowanego kołtuna z XIX wieku. Co interesującego może zobaczyć historyk sztuki w takim kłębie włosów?
Stanisław Ruksza: Nie patrzyłem na kołtun przez pryzmat historii sztuki. Ogólnie rzecz biorąc, każdą dziedzinę sztuki czy nauki traktuję tylko na zasadzie dostępnego narzędzia. Historyk sztuki czy kurator to tylko role społeczne, a te są płynne, bo kiedy zaczynamy się do nich zanadto przywiązywać, stają się bardziej kajdanami poznawczymi niż metodą. Wystawy układam w zbiór pewnych elementów, złożonych przede wszystkim z dzieł sztuki, ale nie tylko. Jednym z takich elementów jest kołtun, który „chodził” za mną od dłuższego czasu. Jeszcze na studiach w Krakowie, odwiedzając różne muzea, niekoniecznie zajmujące się sztuką, dojrzałem go przypadkiem w Muzeum Lekarskim Uniwersytetu Jagiellońskiego. I wreszcie przyszedł czas na to znalezisko.
W Kronice i całej mojej aktywności kuratorskiej od pewnego czasu jedną z istotnych gałęzi są działania układające się w program mający na celu poszerzenie polskiego imaginarium. Taka nasza współczesna wersja Polaków portretu własnego (nawiązanie do tytułu książki i wystawy Marka Rostworowskiego z 1979 roku – KG), co mam nadzieję w przyszłości podsumować wydawnictwem i dużą wystawą.
Stoi za tym chęć zanalizowania naszego myślenia, cliché, które z naszej tradycji mamy mimowolnie „wczipowane”, i miejsca, w którym żyjemy. W tych wystawach na nowo przyglądam się pozornie oczywistym kwestiom. Tak powstały wystawy które dotyczyły np. skutków transformacji, jak krakowskie Oblicze dnia. Koszty społeczne w Polsce po 1989 (ArtBoom Festiwal 2014), czy logiki konkurencyjności, jak Twoje miasto to pole walki w Warszawie (6. Warszawa w budowie, Muzeum Sztuki Nowoczesnej 2014).
W Kronice od dłuższego czasu chodził za mną temat, do którego kołtun posłużył jako takie pars pro toto – symbol czy model, który mógłby w sposób ironiczny określać małe cząstki naszej tożsamości, jedna z historyjek odnoszących się do znacznie większych całości, czasem bardzo gorzkich, ale podbitych humorem. Śmiech to trudna sprawa, nie dla wszystkich akceptowalna. W Polsce nie mamy najlepszej tradycji śmiechu, o czarnym humorze nie wspominając. Zazwyczaj jest dość mrocznie, czy „śmieszno-strasznie”. A kołtun, jak mówi tekst z XIX wieku, to „matka wszelkich chorób”.
Jaką historię chciałeś opowiedzieć za pomocą kołtuna?
Na początku miałem inny pomysł. Wystawa miała składać się nie z dzieł sztuki, ale np. z kołtuna i elementów z życia publicznego z ostatnich 25 lat. Mógłby się tam znaleźć telewizor z seansem Kaszpirowskiego, różne historie, jak dokumentacja dotycząca kozy „Balcerki” przyciągniętej przez działaczy Samoobrony przed Ministerstwo Rolnictwa, obiekty, takie jak teczka Tymińskiego, ale i takie, których nie można zobaczyć, ale funkcjonowały w głowach, na przykład gwóźdź do politycznej trumny Andrzeja Leppera autorstwa Zbigniewa Ziobry, albo jego przemoknięty laptop. No i wreszcie przysłowiowa „wędka zamiast ryby”, którą podczas polskiej transformacji wielu neoliberałów proponowało polskiemu społeczeństwu, choć nigdy nie umieli wskazać, czym ta wędka jest i gdzie się znajduje, więc skąd miał to wiedzieć przeciętny obywatel. Jeszcze „szafa Lesiaka” zestawiona z meblami gdańskimi, które ofiarowane były różnym politykom, w tym Reaganowi przez miasto Gdańsk (niektóre ponoć do dziś nie zostały odebrane). Do tego różne historie polityczno-genitalne (raczej męskie) i językowe wypisy archaizmów w retoryce politycznej od „hańby” po „nie po raz pierwszy staje mi…”. Elementy chwilowo-tablodowe, ale znamienne. Mógłby pojawić się też „układ”, który jest niewidzialny, a którym wiele bądź wszystko można wyjaśnić, choć nie można wskazać, gdzie on się znajduje; konceptualny bardzo projekt – fantazmat nie tylko prawicy, ale i ostatnio niektórych krytyków sztuki, tropiony chyba we wszelkich grupach społecznych. A wszystko miała kończyć ostatnia książka Leszka Balcerowicza zatytułowana Trzeba się bić, co jest kwintesencją polskiego mitu konkurencyjności. Najpierw więc miała to być taka wystawa, trochę etnograficzna (w tym tonie zrobiłem pokaz Katolicy w Kronice w 2010 roku) i może kiedyś powstanie, choć może wystarczy na papierze. Chyba spróbuję taką wystawę opracować i może ktoś to wyda… Fetysze polskie. Dobry tytuł (śmiech).
No i kołtun tak czekał, aż pomyśleliśmy z Agatą Cukierską z Kroniki, współkuratorką wystawy, że on świetnie koresponduje z niektórymi pracami, które nam chodziły po głowie. I że za ich pomocą można napisać historię Polski ostatnich lat, ale złożoną z mniejszych narracji – stąd wziął się tutaj sport, historia, film, ikonografia ulicy, moda – takie małe historyjki.
Kołtuna, chociaż był kłopotliwy, nie można było się tak łatwo pozbyć – z obawy przed chorobą hodowano go niekiedy latami. Czy Kronika, od lat spotykająca się z problemami, także istnieje z pewnej obawy, co mogłoby się stać, gdyby jej zabrakło?
Może Kronika dla niektórych jest takim kołtunem. A może raczej jesteśmy tymi zdrowymi włosami… Choć nie lubię „higienicznych” porównań. Anda Rottenberg zrobiła ostatnio wystawę opowiadającą o tych zdrowotnych ambicjach nowoczesności. A nasza skromna Plica polonica była trochę opowieścią o anachronicznych, swojskich lękach przed modernizacją.
Nie mam jednoznacznej odpowiedzi na twoje pytanie. Kilka lat temu takiej wystawy byśmy pewnie nie zrobili. My także, jak większość polskiego świata sztuki, uważaliśmy sztukę za naturalny element jedynie słusznej modernizacji.
Byliśmy ukąszeni modernizacyjną narracją, też używaliśmy bicza postępu. Dziś widzę to trochę inaczej.
Po tym, jak przebadaliśmy nasz kontekst, czyli wykluczenia społeczne i aż zbyt widoczną klęskę transformacji w Bytomiu, pewne wystawy raczej nie miałyby sensu. Wyobraź sobie wystawę najdroższego malarstwa czy akurat w danym momencie trendy artystów. Po co? Co miałoby z tego intelektualnie wynikać? Zero pytań. Nawet nie ma ryzyka porażki.
Stąd pewien odwrót Kroniki od tematów obyczajowych, w stronę terytorium mniej nam znanego. Nigdy nie używaliśmy cenzury prewencyjnej, co powodowało, że czasami sami zagalopowaliśmy się zbyt daleko i byliśmy stawiani automatycznie po drugiej stronie. Tak na zasadzie symetrii, gdzie lewica spotka się w tych samych miejscach z prawicą. To już nic nie wnosiło. Trochę zrozumieliśmy kołtuna, bo go lepiej poznaliśmy. Ale nie przeszliśmy na stronę mocy mieszczucha…
Na czym ten zwrot polegał? Oddaliliście się od modernizacji, tematów obyczajowych i…
Zrobiliśmy zwrot w stronę zagadnień ekonomicznych i w swoim czasie Kronika była jedną z pierwszych galerii, które zaczęły zwracać uwagę właśnie na koszty społeczne procesów transformacji, jej długotrwałe skutki, a tym samym na wykluczenie ekonomiczne artystów czy klasę prekariuszy. Chcieliśmy już nie tylko, żeby sztuka była tym, czym wcześniej nam się wydawała – świadectwem zmian, uczestnictwem w wiedzy czy mocy, która podąża w jednym kierunku. „Ukąszenie” postępem nie jest takie dobre i dzisiaj z z pewnym zrozumieniem czy empatią patrzymy tam, gdzie się nie udało i skąd równoległego zrozumienia nie ma. Dla zobrazowania naszych problemów i lęków wybraliśmy kołtun, choć pewnie dałoby się wybrać wiele mroczniejszych symboli, też obudowanych niezłą literaturą.
Wystawą Plica polonica nie chcieliśmy jednak podbudowywać podziałów, że jesteśmy „my” i są jacyś „oni”. I brać udziału w absurdalnym licytowaniu się na lajki, jak miało to miejsce w facebookowym głosowaniu w sprawie Tęczy Julity Wójcik.
Z premedytacją odeszliśmy od reprodukowania pewnych ról społecznych w tzw. artworldzie, zarówno w kwestii sztywnych podziałów ról artysty, kuratora itd., jak również roli, jaką ma jakoby pełnić instytucja.
Sztuki wizualne nierzadko stają się elementem promocji miast i gentryfikacji, a także lifestyle’u dla wybranych, bycia cool, a nie tego chcieliśmy.
Ani bycia przedłużeniem knajpy, dopełnieniem „zbawiksów” i leżaczków przed lokalami. Podobnie sztuka jawi się w tzw. przemysłach kulturalnych. Wszędzie tam nie potrzeba sztuki, która jest dla nas narzędziem do poważniejszych wypraw w intensywną rzeczywistość niż hipsterka.
Z jednej strony odżegnujesz się od polityczności i stawiania sztucznych barier, z drugiej – kiedy wchodzimy na Plica Polonica, widzimy film Katarzyny Górnej i Jakuba Majmurka o Kucach, czyli wyborcach Kongresu Nowej Prawicy, obok jest praca Doroty Nieznalskiej, która składa na grobie Romana Dmowskiego słomiany wieniec. Czy mimo braku skandali na miarę „Gumy Guar” nadal chcecie „cieszyć się złą sławą” tak jak kilka lat temu?
To hasło odstawiliśmy już dawno temu, choć nadal cieszy (śmiech). Prace, o których mówisz, to autonomiczne wypowiedzi artystów, oczywiście świadomie włączone w wystawę. Ale pamiętajmy, że te wypowiedzi to nie jednowymiarowe wypowiedzi czy slogany. Pokazaliśmy też tam między nimi np. Marynarki Zbigniewa Libery z kolekcji Fundacji Wyspa Progress – kolaż zdjęć marynarek polskich środowisk opozycyjnych lat 80 i liderów myśli polskiej „po okrągłym stole” (Miłosza, Kołakowskiego, Turowicza, Geremka), którzy zostali zwycięzcami, beneficjentami transformacji, a te ich marynarki w „pepitkę” były środowiskowym strojem organizacyjnym, legitymizującym status społeczny inteligencji pośród robotników.
Inny wątek to praca Michała Korchowca Dla ekonomii najlepsza jest pańszczyzna i szubienica..., która porusza kwestie ekonomiczne, czy te dotyczące pochodzenia większości klasy średniej w Polsce, a te sprawy podnoszą dziś różne środowiska, z nauką społeczną kościoła włącznie, choć oni oficjalnie nie wbijaliby w nikogo wideł, ale te są przecież tylko symboliczne.
Problemem jest raczej brak artystów, którzy reprezentowaliby tę „drugą” polityczną stronę. Jednym z nich jest na pewno Jacek Adamas, którego można by nazwać takim „Pawłem Kukizem polskiej sztuki”, ale w dobrym znaczeniu. Niektórzy się go obawiają, ale pośród wielu nie zawsze udanych prac Adamas robi dużo bardzo dobrych. W 2012 roku Jacek Adamas miał w Kronice pierwszą wystawę indywidualną od lat, także z tymi pracami. Przy tej okazji Kronika wyprodukowała ten jego już słynny oklejony samochód z napisami „TV trwam” „Smoleńsk pamiętamy” i temu podobne. Mówiłem wtedy, że jak znajdę dobrych artystów, którzy są w stanie krytycznie spojrzeć na drugą stronę, na lewicę, to chętnie ich pokażę. Sztuka jest jednak bardzo trudnym narzędziem, przez które lepiej nie opisywać świata czarno-białego, bo wychodzą wtedy prace łopatologiczne, kiepskie, czy wręcz socrealistyczne, usłużne.
Mam duży „wartościowstręt”. Dziś wszyscy mówią o wartościach: politycy, księża, aktywiści z lewicy i prawicy, dziennikarze, aktorzy, bankierzy. Kiedy zaczynają to też robić artyści, wychodzi to zazwyczaj kiepsko.
Pod tym względem wolę sztukę jako narzędzie wyznaczające przeciwny biegun społeczny względem akurat przyjętych norm.
Jak wspomniałeś, po tym „zwrocie” Kroniki zajęliście się m.in. wykluczeniem ekonomicznym artystów. Zrobiłeś wystawę Workers of the Artworld Unite i wydaliście towarzyszącą jej publikację. Temat poruszałeś też na wystawie Oblicze Dnia. Koszty społeczne w Polsce po 1989 roku, teraz współtworzysz Czarną księgę artystów. Dlaczego kuratorowi, dyrektorowi programowemu, który teoretycznie jest po tej „drugiej stronie”, powinno zależeć na poprawie ekonomicznej sytuacji artystów?
To przecież naturalne. Współpracuję z artystami, dlaczego nie miałoby mi leżeć na sercu uregulowanie ich praw? To samo dotyczy kuratorów czy innych twórców. Antagonizm: kurator – artysta, dyrektor instytucji czy instytucja a artyści to stawianie fałszywej opozycji polegającej na trzymaniu się anachronicznych ról i kategorii społecznych, które nie są stałe. Artyści na przykład z jednej strony są wyemancypowani i bardzo by chcieli demokratyzacji, a z drugiej często trudno im zrezygnować z pewnych legitymizacji społecznych, które ten status daje, uprawomocniając niejako posiadanie trochę wyższego statusu społecznego, przynajmniej w sensie kapitału symbolicznego. Takie kategorie jak kurator i artysta nie są sobie przeciwstawiane, są płynne. Dodatkowo: uświadomienie tych kwestii w środowisku sztuki działa na korzyść wszystkich. To przecież skutkuje ostatecznie bogatszymi o tę wiedzę działaniami czy teorią sztuki. A to też powinno leżeć w polu interesów instytucji, które wystawiają sztukę, bo ich misją jest propagowanie dobrej sztuki.
Nie chodzi zresztą tylko o artystów, ale oni są świetnym papierkiem lakmusowym dla innych grup społecznych – dla wszelkiego rodzaju freelancerów i pozostałych uprawiających wolne zawody.
Ale myślisz, że ludzie to widzą, dostrzegają, że los artystów może być papierkiem lakmusowym?
Dzisiaj jeszcze tego nie widać. Ale niedawny strajk artystyczny, a dziś cały ruch, jest użyteczny nie tylko środowiskowo, ale może mieć znacznie szerszy zakres oddziałania. To kwestia czasu, bo ten problem dotyczy na przykład pracowników naukowych niezatrudnionych na etacie, dziennikarzy czy freelancerów w innych dziedzinach, informatyków, ale też całego outsourcingu, jak choćby sprzątaczek.
Były dyrektor Kroniki, Sebastian Cichocki, obecnie pracuje w warszawskim MSN-ie. Czy ta droga zawsze musi być drogą z mniejszego do większego ośrodka, z „prowincji” do stolicy? Czy może da się już dziś robić coś z tzw. ubocza?
Mamy wiele przykładów na to, że można coś robić z perspektywy tzw. peryferyjnej, czy po prostu niewarszawskiej. Jest mnóstwo świetnych instytucji sztuki w Polsce. Spójrzmy na BWA w Zielonej Górze czy bardzo dobrą Galerię Labirynt w Lublinie. Jest Arsenał w Białymstoku, BWA w Nowym Sączu, BWA Awangarda we Wrocławiu, Instytut Sztuki Wyspa w Gdańsku… No i miejsca o ważnej tradycji, jak MS w Łodzi. Podobnie niektóre świetne sceny teatralne: Bydgoszcz, Wałbrzych czy Wrocław.
Tak samo funkcjonowanie w obiegu międzynarodowym nie dzieje się tylko przez Warszawę, jak było to kilkanaście lat temu. Świat stoi otworem i można zakładać różne networkingi. Kronika jest tego przykładem. W ostatnich latach nasze wydarzenia czy wystawy odwiedziły Mediolan, Oslo, Nowy Jork, Kijów, Berlin, Londyn itd. A na wiele przedsięwzięć nie ma nawet czasu.
Ale jest druga strona medalu. To jest cały czas praca u podstaw, bazująca na energii kilku osób i niepewnej sytuacji finansowej, kompletnie nieporównywalnej do dużych ośrodków. Przypomina to trochę lepiej uregulowaną organizację pozarządowoa. Kiedy kończy się fala wznosząca, takie instytucje nie znajdują oparcia.
Na terenach zapaści gospodarczej wymagających jakiegoś masterplanu, takich jak Bytom, instytucje kultury nie są wyabstrahowanymi bytami. To naczynia połączone. Warto przyjrzeć się finansowaniu kultury i grantów na zasadzie regionalnej (które regiony są lepiej wspierane itd.), bo jeśli zgadzamy się, że kultura czy edukacja przez sztukę może być też narzędziem zmiany i elementem standardu życia regionu, to przestaje chodzić jedynie o pozorną autonomię danego sektora gospodarki czy dziedziny życia.
Nie będę składał jednoznacznej deklaracji. Pracuję w trudnym, choć stymulującym dla sztuki miejscu i czasem opadają mi ręce i chcę się pakować na zawsze. Innym razem satysfakcja jest nieporównywalna i serce roście.
Niemal wszystkie wystawy w Kronice wychodzą spod twojej ręki. Nie boisz się, że będąc jedynym kuratorem, stracisz obiektywne, krytyczne spojrzenie na to, co robisz?
Na szczęście nie wszystkie, choć rzeczywiście sporo. Widzę w tym zagrożenie, ale i pewną zaletę, którą było stworzenie pewnej wyrazistej, rozpoznawalnej i spójnej linii programowej Kroniki, zwłaszcza o krytycznym wydźwięku społeczno-ekonomicznym. Na tę decyzję wpłynął też aspekt budżetowy. Przez ostatnich kilka lat Kronika miała głodowy budżet i zależało nam, żeby zapłacić najpierw artystom, a też wielu z nich, mając w perspektywie projekt w Kronice, liczyło na współpracę z naszym zespołem.
Dzisiaj nie mam już chyba tyle sił, żeby skupić się totalnie na wszystkich działaniach. W najbliższym czasie będzie też kilku zaproszonych kuratorów, którzy realizują wystawy, m.in.: Rafał Jakubowicz, Agnieszka Kilian, Łukasz Białkowski z Piotrkiem Sikorą, Przemek Chodań. Kilka wystaw, jak Plica Polonica i po części też Workers of the Artworld Unite, było realizowane we współpracy z Agatą Cukierską z Kroniki. Wiele zresztą z tych wystaw Kroniki to wypadkowa działań całego kilkuosobowego zespołu.
Twoja droga kuratorska, te rozliczenia z ostatnim ćwierćwieczem – czy dalej będziesz realizował ten program? Jakie są twoje i Kroniki plany na ten rok?
Nasze działania skupiające się na stronie społeczno-politycznej czy ekonomicznej otworzyły mnie na nowe rejony. Zobaczyłem, ile w tym egzystencjalnego potencjału. Polityczność to też przecież skóra czy głos problemu ukrytego. Na pewno to zaowocuje paroma wystawami. Taką były Manifestacje Romantyczne w BWA Sokół w Nowym Sączu, gdzie można było zobaczyć prace artystów niekoniecznie kojarzące się z romantyzmem. Wystarczyło nadać pracom inną perspektywę i przy otwartości poznawczej i chęciach zobaczyć tam olbrzymi potencjał egzystencjalny.
W Kronice kontynuujemy dotychczasowy profil, w tym działania dotyczące problemów ekonomicznych, bo to kwestia w Bytomiu aktualna, jak i podsumowujemy właśnie trzyletni program Projekt Metropolis, realizowany z Fundacją Imago Mundi, w którym staraliśmy się zaktualizować obraz Śląska.
Teraz inicjujemy między innymi program In effigie. Nazwa wzięła się z prawa działającego jeszcze w wiekach średnich, a w Polsce do końca XVIII wieku, kiedy ostatni raz wieszano i palono wizerunki uczestników Targowicy. To był taki rodzaj chrześcijańskiego voodoo. Jeśli nie można było znaleźć przestępcy albo kiedy umarł, wieszano, a potem palono jego wizerunek. I pomyśleliśmy sobie, że to dobry punkt wyjścia do dyskusji o dzisiejszym ikonoklazmie i ikonofilii. Potędze obrazów i lęku przed nimi. To temat na dwa lata intensywnej pracy.
Raczej nie będzie w Kronice lifestyle’owych wystaw rodem z komercyjnych galerii. Nie interesuje nas konfirmacja obiektów rynku sztuki, konfekcji galeryjnej. Nie jesteśmy maklerami, uwiarygadniającym przedmioty, na które nas nie stać.
Jednak nie stawiamy na jeden obraz świata. Sztuka wcale nie musi być o robotnikach czy Palestyńczykach, może być o kwiatkach.
Może się sytuować poza przyjętą ogólną potrzebą, kołowrotem logiki neoliberalnej ekonomii, ale i zastosowaniem społecznym, jakąkolwiek użytecznością.
Najlepsza sztuka jest zresztą zwykle o porażkach, śmierci i miłości, lęku, oporze itd., ale lepiej, żeby była w wydaniu granicznym niż ładnie opakowana, bezpieczna, w wersji unplugged.
Fot. Marcin Wysocki, Kronika