Muzyka

Bożek: To miał być tekst o upadłych muzycznych innowatorach

Ale GIRL, nowa płyta Pharrella, to znakomity pop, wysmakowany, miejscami cudownie głupkowaty.

W sierpniu 2003 roku aż 43 procent hitów w amerykańskich radiostacjach było skomponowanych przez The Neptunes, złoty producencki duet Pharrella Williamsa i Chada Hugo, dwóch chłopaków, którzy poznali się w szkolnej orkiestrze. Taka monokultura w amerykańskim popie nie jest może czymś zupełnie niespotykanym – całkiem niedawno listami przebojów trzęśli Norwegowie ze Stargate odpowiedzialni między innymi za Rude Boy Rihanny– ale w sukcesie The Neptunes było coś głęboko zdumiewającego. Ich kompozycje były minimalistyczne, nierzadko wręcz radośnie amatorskie.

 

Aż trudno uwierzyć, że w formule SuperThug Noreagi – ich pierwszego naprawdę dużego przeboju – tkwił potencjał na tuziny kolejnych. Surowe, niemal zawsze te same bębny, elektroniczny klawesyn albo gitara z Tritona, popularne klawisze Korga, czasem punktowe pochody jazzowych akordów oraz niewprawny wokal Pharrella zawładnęły wyobraźnią popowego mainstreamu na wiele lat. Z takiej sztancy wytłoczyli Got Your Money, ostatni utwór Ol’ Dirty Bastarda, I Just Wanna Love (Give It 2 Me) Jaya Z, Pass the Courvoisier Part II Busty Rhymesa, Shake Ya Ass Mystikala, Caught Out There Kelis. Jeśli już te single wydawały się minimalistyczne, co powiedzieć o Grindin’ hip-hopowego duetu Clipse? To dosłownie dwa uderzenia brzmiące jak piłka do kosza odbita od parkietu, kilka oddechów, i melodyjka prostsza niż ta z pierwszych telefonów Nokii. A przecież to Grindin’ jest symbolicznym początkiem kolejnego, mniej sztampowego i jeszcze odważniej eksperymentalnego etapu w ich twórczości. Dla mnie jego ukoronowaniem jest pierwsza płyta psychodeliczno-soulowego tria NERD In Search Of…

 

 

I wszystkie świetne piosenki później.

 

Dlaczego o tym piszę? Ponieważ jestem fanem i z rozrzewnieniem wspominam czasy, gdy mainstream oszalał na punkcie dwóch dziwaków z Virginia Beach i ich spontanicznej magii, która sprawiła, że przestałem się bać muzyki popularnej (nie wiem, jak to możliwe, ale wygląda na to, że w liceum naprawdę wierzyłem w popowo-alternatywny manicheizm).

 

Kolejny coming out. Naprawdę chciałem nie lubić GIRL, nowej płyty Pharrella. W głowie układałem sobie tekst o upadłych innowatorach, którzy osiągnęli sukces po podporządkowaniu się regułom gry (ładne piosenki do słuchania z mamą, znani goście, precyzyjna i wysokobudżetowa produkcja, koniecznie jakieś smyczki albo inne ozdobniki świadczące o wysokiej klasie i dojrzałości). To nie miało być o tym, że „zabrali mi Pharrella”, ale o mechanizmach i takich tam.

 

W zeszłą sobotę puściliśmy sobie z żoną GIRL do śniadania. Przy otwierającej album Marylin Monroe myślałem, że będzie łatwo. Zaczynało się od bardzo gustownych smyczków! Jednak już przy zaraźliwym, radosnym refrenie coś zaczęło mi się psuć. Drapana funkowa gitara rytmiczna, przeplatające się wokale Justina Timberlake’a i Pharrella zmieszały mi się ze słońcem za oknem i jej uśmiechem. Przy Brand New – soulowym, cudownie monotonnym wspomnieniu po The Jackson 5 – wiedziałem, że z mojego planu nici.

 


 

Choć GIRL ma brzmienie bogatsze, a przy tym bardziej organiczne i zachowawcze niż czasem wręcz punkowy afrofuturyzm The Neptunes z początku dekady, oba mają ten sam genotyp. Kompozytorski warsztat Pharrella wywodzi się z dwóch miłości – do hip-hopu i do mistrzów czarnego popu: Donny’ego Hathawaya, Steviego Wondera, Sly’a Stone’a, przede wszystkim do Michaela Jacksona. W 2003 roku ten ostatni przeprowadził wywiad z Pharellem, choć właściwie trudno o mniej właściwe określenie. Williams do dziś mówi, że dla niego było to jak spotkanie poddanego i króla.

 

Faktycznie Jackson zawsze był obecny w jego kompozycjach. To dla niego napisał piosenki, które potem trafiły na solowy debiut Justina Timberlake’a, również mój ulubiony numer Ushera U Don’t Have to Call powstał z myślą o królu popu. GIRL też jest pełne śladów po Michaelu. Poza Brand New można je znaleźć na przykład w bridge’u Gush zmieniającym tanie porno-przechwałki („Make that pussy just goosh!”) w coś intymnego i zmysłowego.

 


 

Inne inspiracje są równie wyraziste. W Hunter riff gitary rytmicznej przypomina Upside Down Dianny Ross (ale to z pewnością pośredni wpływ gitarzysty Chic, Nile’a Rodgersa), a w Gust of the Wind filadelfijskie disco miesza się z soft rockiem, wysokobudżetowym, „inteligentnym” popem, który powrócił do łask dzięki Daft Punk. Roboty zresztą pojawiają się w refrenie. Gust of Wind to znakomita robota, tu każdy element – charakterystyczne frazowanie Pharrella, cyrkulujące instrumenty smyczkowe, septymowe klawisze pojawiające się przed refrenem – wznosi się jak balon z helem. To lekkość pierwszego zauroczenia.

 

GIRL to znakomity pop, uniwersalny, wysmakowany, miejscami cudownie głupkowaty – w Lost Queen Williams zagaja „What planet are you from, girl? / And are there others like you there? / And could you do that magic trick again? /Poppin’ up from nowhere”. Trudno mieć pretensje, bo płyta jest przyjemna jak tort bezowy.

 

 

A mnie pozostaje czekać na jakiegoś nowego Pharrella, który odświeży mainstreamowy pop swoim dyletanctwem, odwagą, naiwnością, pasją i bezczelnym talentem.

 


__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Bożek
Jakub Bożek
Publicysta, redaktor w wydawnictwie Czarne
Publicysta, redaktor inicjujący w wydawnictwie Czarne, wcześniej (do sierpnia 2017) redaktor prowadzący w Wydawnictwie Krytyki Politycznej. Absolwent Centrum Kształcenia Międzynarodowego Politechniki Łódzkiej i socjologii na Uniwersytecie Łódzkim. Redagował serwis klimatyczny KP. Otrzymał drugą nagrodę w konkursie w Koalicji Klimatycznej „Media z klimatem!”. Współtworzył Klub Krytyki Politycznej w Łodzi.
Zamknij