UE musi wreszcie dokonać wyborów.
Cezary Michalski: Nie chcę przerzucać na UE odpowiedzialności za działania Putina czy decyzje władz ukraińskich, ale jaka jest naprawdę polityka Unii i szerzej, Zachodu, w sprawie Ukrainy? Trudno uniknąć wrażenia, że jest pewna fasada polityki zachodniej, deklaracje zbliżenia, zachęty, apele, a z drugiej strony widać, że część istotnych podmiotów polityki zachodniej uznała Ukrainę za część „rosyjskiej strefy wpływów”. Nie chcąc albo nie mogąc – szczególnie w dzisiejszej społecznej sytuacji Wielkiej Brytanii czy Francji – brać odpowiedzialności za „dostosowywanie” 45-milionowego narodu w fatalnym stanie do gospodarczych i cywilizacyjnych standardów zachodnich, nie decydując się też na ryzyko zbyt ostrej konfrontacji z Rosją, która jest Zachodowi potrzebna jako partner w różnych grach globalnych. Janukowycz odmawiający pod naciskiem Rosji podpisania traktatu stowarzyszeniowego dawał alibi dla „zawieszenia” kwestii ukraińskiej na najbliższą dekadę. Właściwie tylko bunt samych Ukraińców uniemożliwił domknięcie tego „realistycznego” scenariusza.
Aleksander Smolar: Jest w tej diagnozie dużo prawdy, ale nie wszystkich w Unii czy na „Zachodzie” ta analiza dotyczy. Po innej stronie była Polska, Szwecja, znaczna część regionu…
To nie są centralne siły Unii ani Zachodu.
Ale także Niemcy. Dla powodów geopolitycznych przede wszystkim uważali, że trzeba jednak zrobić coś, żeby Ukrainę do Unii przybliżyć. To nie znaczy, że zgadzali się zapłacić za to wysoką polityczną i finansową cenę, ale nie było z ich strony aż tak głębokiego dystansu. Z drugiej strony prawdą też jest, że dla Unii wciąż pogrążonej w głębokim kryzysie wewnętrznym problem wydatkowania bardzo poważnych środków – bo każdy scenariusz realnego zbliżenia, realizowania choćby części ustaleń wynikających z umowy stowarzyszeniowej oznaczał znaczne zwiększenie środków przeznaczonych na pomoc dla Ukrainy – perspektywa znalezienia się w tym samym krwiobiegu, bo wspólny rynek objąłby Ukrainę natychmiast, z krajem głęboko skorumpowanym, w którym grasują mafie, który nie ma żadnej efektywnej granicy z Rosją, to perspektywa, którą rzeczywiście bardzo trudno było wielu siłom w Unii z lekkim sercem przyjąć. W dodatku ta Europa – z czego Polacy nie zdają sobie sprawy – nie przetrawiła do końca traumy, jaką było rozszerzenie Unii z 2004 roku i trzy lata później rozszerzenie o Rumunię i Bułgarię.
Pierwszą ceną było obalenie konstytucji europejskiej, przygotowywanej przede wszystkim przez kraje „rdzenia Europy”, dla potrzeb konsolidacji tego „rdzenia”. Ona została odrzucona we Francji i Holandii w atmosferze niepokoju, że w „nowej, większej Unii” trzeba się będzie podzielić własnym bogactwem. To opóźniło dalszą integrację i całkowicie zmieniło jej klimat. Czy kwestia ukraińska też może być rozważana w takim kontekście, szczególnie kiedy trwają procesy konsolidacji strefy euro?
Nie chodziło wówczas tylko o dzielenie się bogactwem, była cała wiązka motywów, w tym także specyficzne poczucie wydziedziczenia. W Holandii odegrało to decydującą rolę. Holandia to bardzo mały kraj w porównaniu z Polską i bardzo zamożny. Kraj, który chętnie łożył na kraje biedniejsze, ale w momencie rozszerzenia Unii pojawił się tam język – odzwierciedlający realne lęki – że „wpuszczają do domu” (ta metafora była wówczas często używana) nowe, stosunkowo duże kraje, tracąc w ten sposób kontrolę nad własnym losem. W tej wcześniejszej małej Unii Holandia odgrywała ważną rolę. Działając wraz z całą grupą państw Beneluksu, w dodatku z bardziej egalitarną kulturą polityczną panującą w pierwotnej szóstce państw, które zapoczątkowały proces integracji, Holendrzy mieli uzasadnione przekonanie o swoim współzarządzaniu Wspólnotą. To się trochę zmieniało wraz z dochodzeniem Wielkiej Brytanii, państw skandynawskich, ale przede wszystkim sytuację zmieniło to duże rozszerzenie na Wschód. Dla państw w rodzaju Holandii to była nagle zupełnie inna Europa, zupełnie inna Unia. Bunt Holendrów wynikał także z tego, że Polska otrzymała na forum unijnym więcej głosów niż oni. Dlaczego mają płacić za to, że są wydziedziczani z własnego domu? – tak wyglądało to rozumowanie. Do tego „polski hydraulik” we Francji – strach przed otwartym rynkiem pracy – na co może jeden, jedyny raz odpowiedzieliśmy PR-em bez kompleksów i bez stosowania Mrożkowego „wybili panie, wybili”. Pokazując przystojnego chłopaka przebranego za hydraulika, który zapraszał do Polski.
Ale konstytucji to nie pomogło, nie rozproszyło też motywowanej na różne sposoby nieufności wobec „nowej Europy”, nie mówiąc już o dalszym rozszerzaniu na Wschód.
We Francji narastało i nadal narasta przekonanie, że Unia, zamiast chronić społeczeństwa Zachodu i ich standardy – na przykład socjalne – przed globalizacją, stała się wehikułem i narzędziem globalizacji.
Zgodziła się otworzyć na oścież drzwi i okna, nie potrafi przeciwdziałać ograniczaniu poczucia bezpieczeństwa, jakim cieszyły się narody „starej Unii”. Oczywiście ta globalizacja i tak by się wdzierała, poszerzenie na Wschód wcale nie było tu głównym czynnikiem. Jednak takie było szeroko obecne myślenie.
45 milionów Ukraińców z wizami, a w przyszłości być może z prawem do pracy – to mogłoby przyspieszyć w Wielkiej Brytanii proces demolowania Torysów przez Farage’a, a we Francji proces demolowania przez Marine Le Pen praktycznie całej liberalnej klasy politycznej, od centroprawicy po socjaldemokrację.
Ukraina nie stała się jeszcze tak zauważalnym czynnikiem na poziomie społecznym, wyborczym. Umowa stowarzyszeniowa nie była nagłośniona ani w Anglii, ani we Francji. Populistyczny bunt w Anglii obrócił się przeciwko Polakom, we Francji napędza go napięcie w stosunku do emigrantów islamskich. Ale bez wątpienia tamtejsze elity polityczne i rządy biorą pod uwagę także ten czynnik. My zapomnieliśmy też o wojnie gruzińskiej z 2008 roku i o lekcji, jaką była dla elit zachodnich. Elity zachodnie zrozumiały tę lekcję w następujący sposób: krajów leżących w bezpośrednim sąsiedztwie Rosji tak naprawdę się nie daje obronić. W istocie milcząco czy otwarcie – zależy to od stopnia realizmu czy też cynizmu politycznego – uznaje się, że te kraje należą do rosyjskiej strefy wpływów, nawet jeśli te wpływy powinny być w ten czy inny sposób negocjowane. Kiedy Putin w sprawie Gruzji powiedział „sprawdzam”, Zachód nic nie mógł zrobić. Nawet za bardzo popularnymi w Polsce i w wielu innych państwach gestami śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego z oczywistych powodów nie mogły pójść żadne czyny.
Ukraina to ryzyko na znacznie większą skalę, tu żeby siąść do stołu i wytrzymać „sprawdzam” Putina trzeba podjąć nieporównanie większe ryzyko polityczne i być gotowym na poniesienie nieporównanie większych kosztów.
To miało wpływ na zachowanie wobec Ukrainy. Po cichu część europejskiej opinii i klasy politycznej uznawała, że Ukraińcy to po prostu trochę inni Rosjanie, a Ukraina to część rosyjskiej strefy wpływów i poza gestami czy deklaracjami nie warto nic istotnego tam robić. Ale jak już mówiłem, inny stosunek miała część polityków regionu środkowoeuropejskiego, Szwedzi i bardziej zniuansowani Niemcy.
Jednak problemem dla wszystkich stał się dopiero społeczny bunt.
Cała sprawa ukraińska oparta była na dwustronnym nieporozumieniu.
Rosjanom do głowy nie przyszło, że Ukraińcy mogą tak zażarcie walczyć o Europę.
Także dlatego, że władze Putina szerzą kulturę pogardy dla Unii Europejskiej, jej słabości i postrzeganego „upadku”. A po stronie UE też w gruncie rzeczy nie było wiary, że Ukraińcy będą o to walczyć. Ale dziś to się staje istotną moralną i polityczną kwestią. W dodatku pojawiła się świadomość, że głęboka destabilizacja na Ukrainie, a jeszcze nie daj Boże wojna domowa, może doprowadzić do ponownego podziału kontynentu i powstania czegoś w rodzaju muru. Już nie mówiąc o tym, że Moskwa może w trakcie tego konfliktu próbować destabilizować kraje na obrzeżu Unii. Porozumienie gospodarcze Putina z Orbanem to w tym kontekście bardzo interesujący fakt. Wielomiliardowa pożyczka, której Putin udzielił niby antykomunistycznemu, niby antysowieckiemu Orbanowi na budowę elektrowni atomowych…
Już wcześniej było wchodzenie Orbana w dwustronne porozumienia z Rosją dotyczące sieci przesyłowych, na granicy lojalności wobec wspólnej energetycznej polityki UE.
Sieci przesyłowe to nie tylko Węgry, ale i Bułgaria. Tyle że to Węgry są dla polskiej prawicy jej „antyrosyjskim sojusznikiem w Europie”. Do tego ultrakonserwatywny język Putina, który się części polskiej prawicy spodobał.
Zawarta w wystąpieniu Putina z 12 grudnia oferta „międzynarodówki konserwatywnej” skierowanej przeciwko „pomieszaniu dobra i zła” w obszarze UE i całego liberalnego Zachodu.
Wcześniej, w czerwcu ubiegłego roku, uchwalanie przez Dumę prawa „przeciwko propagandzie homoseksualnej”, które w rzeczywistości może być stosowane bardzo represyjnie. Pojawiły się wtedy w polskiej i nie tylko polskiej prawicowej prasie artykuły pełne aprobaty. Unia to widzi, nastąpiło uświadomienie sobie nowych zagrożeń. Na ile to jest głębokie przebudzenie, wypowiadane w dobrej wierze, to inna sprawa. Ale widać przynajmniej werbalną mobilizację w UE.
Niemcy są bardziej zniuansowane w sprawie Ukrainy, są też bardziej aktywne, bo nie są zdestabilizowane przez kryzys. Z tego też powodu tamtejszej liberalnej klasie politycznej w takim stopniu jak angielskiej czy francuskiej nie zagraża populizm. Oni nie boją się wyborczej kary za to, że „pomagacie Ukraińcom, a u nas bezrobocie i kryzys”.
W Niemczech nastąpiło też głębokie rozczarowanie Putinem. Wydawało się początkowo, że Merkel będzie kontynuować politykę Schroedera, ale bardzo szybko pojawiły się u niej sądy krytyczne, formułowane nawet w obecności Putina. Nastąpiła w Niemczech wyraźna ewolucja polityki wschodniej. Do tego fakt szybkiego wychodzenia Niemiec z kryzysu przy jednoczesnych oznakach ekonomicznej słabości Rosji – to wszystko powoduje, że Niemcy Merkel są bardziej niezależne, niż były za czasów Schroedera. Nawet nowy minister spraw zagranicznych z SPD, który w pierwszym rządzie Merkel był bardzo prorosyjski, przyjeżdżając teraz do Polski zadeklarował, że ważnym tematem będzie ustalenie wspólnego polsko-niemieckiego stanowiska wobec ryzyka związanego z obecną polityką Rosji. To istotna zmiana.
Pozostaje jednak równanie „konsolidacja czy rozszerzenie UE?”. Trudno je rozwiązać, bo samo istnienie Unii, a także konsolidacja polityczna i gospodarcza Polski w UE – z perspektywy ukraińskiej widoczna nawet bardziej niż z wewnętrznej perspektywy polskiej – stały się przecież czynnikiem prowokującym młodych Ukraińców do buntu nieporównanie silniejszym, niż jakiekolwiek działania dyplomatyczne UE.
Alternatywa „konsolidacja czy rozszerzenie” jest istotna, ale też często fałszywie opisywana. Jeśli okazałoby się, że Ukraina jest stracona – hipoteza pesymistyczna, bo ja sądzę, że obserwujemy raczej długotrwały proces umacniania się ukraińskiej świadomości narodowej i aspiracji europejskich – to by miało negatywny wpływ także na spójność UE. Wspominałem już o zwiększonej sile dywersji, oddziaływania Rosji na Węgry, na wschodnioeuropejską prawicę. Ale nawet jeśli stosunek części elit europejskich do Ukrainy był ambiwalentny, to wchłonięcie tego kraju przez Unię Euroazjatycką, przy bezsilności UE, będzie odbierane przez wszystkich jako poważna klęska Unii Europejskiej, całego tego projektu. Skądinąd Rosja może się udławić tym kęsem. Ukraina jest dziś bardziej pluralistyczna i nawet wymuszenie na Janukowyczu wejścia Ukrainy do Unii Euroazjatyckiej może przyspieszyć procesy odśrodkowe w samej Rosji. My za mało mówimy o tym, jak obecny kryzys może być niebezpieczny dla Rosji Putina. Elementy wojny domowej na Ukrainie mogą być katastrofalne dla Rosji, która musiałaby wziąć za to wszystko odpowiedzialność polityczną, gospodarczą, może militarną. Rosja nie może sobie dziś pozwolić nawet na pełne wchłonięcie Białorusi, a to jest 10 milionów. Co dopiero, gdyby musiała utrzymywać 45-milionowy naród pogrążony w ostrym wewnętrznym konflikcie.
Scenariusz pozytywny?
Dzisiejsza polityka Rosji to wzmacnianie Janukowycza; 15-miliardowa pożyczka, obniżki cen ropy i gazu mają mu ułatwić zwycięstwo w wyborach 2015 roku. Ale w tym jest wiele pułapek, które odbiorą mu resztki podmiotowości, uzależniając go od Moskwy. W interesie ukraińskich władz jest dalsze lawirowanie, a nie pełne wciągnięcie w orbitę Moskwy. Historia jest otwarta, jeśli tylko nie dojdzie do tragicznego zderzenia, które będzie najwięcej kosztować samą Ukrainę, oznaczać będzie ogromny regres tego państwa, izolując go od Zachodu i skazując całkowicie na Rosję. Ale nawet ten wariant może za sobą pociągać bardzo wysoką ceną zarówno dla UE jak i Rosji.
Wszyscy mogą być przegrani.
A rozmowy trójstronne Unia-Ukraina-Rosja?
Raczej czterostronne, gdzie oficjalnie rozmawiają ze sobą Janukowycz i opozycja, ale za ich pośrednictwem swoje oferty, interesy, w sposób mniej konfrontacyjny przedstawiają Unia Europejska i Rosja. To by było rozwiązanie racjonalne, gdyż wszyscy są zagrożeni konfliktem, nikt w jego wyniku nie wygra. A dotyczy to zarówno zewnętrznych aktorów tego kryzysu, Rosji i UE, jak też wewnętrznych aktorów – ukraińskiej władzy i opozycji. Ale z takiej hipotezy rozmów dwustronno-czterostronnych nie wynika automatycznie żaden happy end. Zdolność kontroli obecnej sytuacji przez skonfliktowane strony jest ograniczona. Są ekstremistyczne elementy po stronie władzy – może sam Janukowycz się do ekstremistów zalicza, albo ich używa; a po drugiej stronie ekstremiści związani z partią Swoboda, z jeszcze bardziej nacjonalistycznymi czy skrajnie prawicowymi organizacjami młodzieżowymi, które już dziś wymykają się spod kontroli liderów Euromajdanu. Może wszyscy częściowo utracili kontrolę, a jeśli anarchizacja sytuacji będzie się pogłębiać, to racjonalny scenariusz realizujący, choćby częściowo, interesy wszystkich stron, może zostać zupełnie przekreślony. Nie jest zresztą pewne, czy on w ogóle w obecnej sytuacji istnieje.
Aleksander Smolar, ur. 1940, politolog, prezes Fundacji im. Stefana Batorego, członek rady European Council on Foreign Relations (think tanku pracującego na rzecz polityki zagranicznej UE) oraz zastępca przewodniczącego Rady Naukowej Instytutu Nauk o Człowieku w Wiedniu.