2013 rok w świecie nowych technologii dobrze zapamiętają chyba tylko inwestorzy i spekulanci z Doliny Krzemowej. Podsumowanie Pawła Klimczaka.
Rok 2013 zwiastuje świt nowej ery – archetyp człowieka sukcesu zmienił się na naszych oczach z wbitego w garnitur bankiera i szczwanego lisa z Wall Street na wziętego start-upowca, pracownika sektora nowych technologii, który od Armaniego woli trampki, T-shirt i jeansy. Nie chodzi jednak tylko o wizerunek. Przedstawiciele nowych technologii cieszą się ważną pozycją w debacie publicznej, narzucając technokratyczną optykę w kolejnych obszarach. Start-upy są kolejnym koniem, na którego postawiły rynki inwestycyjne, a znaczenie polityczne technokratów z Doliny Krzemowej rośnie. To wszystko sprawia, że do głównego nurtu coraz pewniej przedzierają się hasła i postulaty młodych wizjonerów. Gdzieś z boku tych procesów pozostaje sama technologia, która po cichu przejmuje kolejne sfery życia. Także dlatego, że mało kto kwestionuje charakter dzisiejszych innowacji – pozornie drobne kroki nie budzą głośnego sprzeciwu.
2013 rok nie był więc rokiem wielkiej rewolucji technologicznej, ale pod względem mniejszych inwencji na pewno był znaczący. Także zeszłoroczna dyskusja o prywatności i jej ochronie w oczywisty sposób łączy się z tematem nowych technologii: zarówno przy moralnej ocenie działań wielkich koncernów w rodzaju Google wobec narastającej presji rządów, jak i na poziomie bardziej osobistym – mediów społecznościowych, które zaczynają odczuwać spadek zainteresowania użytkowników. Dorzućmy do tego wszystkiego kulturę, która wciąż szuka najlepszych sposobów na odnalezienie się w rzeczywistości 2.0, i zobaczymy, że to właśnie dyskusje technologiczne będą polem najważniejszych politycznych i społecznych sporów tego roku. Co zatem było najważniejsze?
Oto subiektywny przegląd kilku spośród najważniejszych wydarzeń i trendów 2013 roku w nowych technologiach.
Wzlot i upadek Rap Genius
W zasadzie ciężko mówić o upadku – na razie Google ukarało przebojową firmę „tylko” spadkiem z pierwszych stron rezultatów wyszukiwania. Niemniej jednak historia firmy z nowojorskiego Williamsburga jest symptomatyczna dla nowo narodzonej kultury start-upów – trzech młodych ludzi wpadło na dobry pomysł, jakim niewątpliwie była wyszukiwarka tekstów rapowych utworów. Użytkownicy, zostawiając objaśnienia i inteligentne komentarze, zdobywali punkty, co było kluczem do sukcesu Rap Geniusa – dzięki temu serwis zyskał bazę oddanych użytkowników, a bazy użytkowników to dzisiaj najcenniejsza internetowa waluta. Firma rozszerzyła swoją działalność również na inne teksty kultury, a ambicją twórców jest, by Rap Genius pomagał przy pracy z niemal każdym tekstem. Firma spotkała się z hojnością inwestorów, biznes wydawał się kręcić. Do czasu, kiedy okazało się, że firma stosuje praktyki sztucznie pompujące ruch na stronie.
Google nie mogła się trafić lepsza wiadomość – niewykluczone, że metody wypracowane przez Rap Genius ulepszą kiedyś Google Books, a o butnych (i jak się okazuje, równie zachłannych) zapaleńcach z Nowego Jorku nie będzie pamiętał już nikt. Szybkie wzloty i upadki są normą w tej branży, czemu na pewno nie pomaga podejście młodych CEO – wystarczy obejrzeć wywiad z twórcami Rap Genius, by przekonać się, że określenie douchebag [dupek] od 2013 można stosować również wobec ludzi spoza drużyny futbolowej.
Firmy w rodzaju Rap Genius zdobywają uznanie inwestorów w ekspresowym tempie – wystarczy nośne hasło i wizjonerskie obietnice, a dolary płyną strumieniem.
Klimat wokół start-upów zaczyna przypominać bańkę internetową, która spektakularnie pękła w 2000 roku.
W szczytowym okresie popularności Rap Geniusa Marc Andreessen, guru Doliny Krzemowej, założyciel Netscape’a i Mosaic, zainwestował w niego 15 milionów dolarów. W tym momencie wejścia na stronę Rap Genius zmalały o mniej więcej 60%, a zła atmosfera wokół firmy na pewno odbije się na nastrojach inwestorów. Sprawa firmy z Nowego Jorku nie jest ani największą tego typu historią, ani nawet nie najważniejszą – jest natomiast świetnym przykładem na to, jak kultura start-upów pcha nas w ramiona kolejnej bańki, która może pęknąć z hukiem równym temu z 2000 roku. Choć myślimy o internetowym biznesie, jako czymś oczywistym, warto pamiętać, że ani Twitter, ani Instagram w momencie sprzedaży nie wypracowały żadnego modelu osiągania dochodów.
Sztuczna wojna konsolowa
Jakiś czas temu gry wideo awansowały (choć czy to awans?) z zabawy dla nerdów pozamykanych w mrocznych piwnicach do zupełnie masowej rozrywki. A po drodze zostało z nich zdjęte odium rozrywki dla dzieci. W 2013 roku swoje życie zaczęła kolejna generacja konsol do gier – Microsoft wypuścił Xbox One, a Sony PlayStation 4. Pierwszy raz w historii za generacyjną zmianą nie stoją przyczyny inne niż finansowe – słowem: chęć zarobku na kolejnej wersji tego samego produktu. Nie było przełomu technologicznego, który pozwoliłby na prawdziwy krok naprzód pod względem grafiki, nie pojawiły się też nowe gadżety i inwencje, które zmieniałyby w decydujący sposób rozgrywkę, potrzeby nowego sprzętu nie zgłaszali również twórcy gier, którzy dopiero niedawno nauczyli się optymalnej pracy na poprzednich konsolach.
Prawa hiperkapitalizmu są nieubłagalne – klient musi dostać nowy produkt, nawet jeśli jest zadowolony ze starego.
Odbiło się to na kampanii promocyjnej, jaką Microsoft przygotował dla swojego produktu. Kampania sprawiała wrażenie nieprzemyślanej i niemal niekompetentnej, dodatkowo zawierała informacje o niebezpiecznym potencjale nowej konsoli (kamera Kinecta włączona i nagrywająca przez 24 godziny na dobę, potrzeba nieustannego połączenia z siecią). Gigant z Redmond ostatecznie wycofał się z wielu niekorzystnych dla graczy rozwiązań, ale niesmak pozostał (Sony w tej sytuacji wystarczyło zachwalać najzwyklejsze funkcje swojego produktu). Wszystkie większe miasta świata, media i cały internet zostały zalane reklamami PS4 i Xbox One. Szkoda, jednak że rynek nie został zalany grami na nowe platformy. Wydawałoby się, że to o właśnie o gry powinno chodzić, choć producenci zachowali się tak, jakby to interesowało ich akurat najmniej…
Kryzys mediów społecznościowych
W 2013 roku spadło zainteresowanie Facebookiem. Przyczyn było wiele – dla nastolatków medium, z którego korzystają przecież ich rodzice, drastycznie traci na atrakcyjności. Szukających miejsca, w którym poprzez odpowiednie „lajkowanie” stron, będą mieć dostęp do interesujących ich informacji odstraszają wszechobecne reklamy. W używających Facebooka jako narzędzia promocji wciąż uderzają zmiany w obliczaniu „edge rank” – algorytmu ustalającego, do ilu użytkowników dotrą treści z naszej strony – i ciągłe naciskanie na płatności (a w tym Facebook jest bezwzględny i nie ma dla niego różnicy, czy strona należy do międzynarodowej, multimilionowej korporacji, czy do pisarza o przeciętnej popularności, który dba o kontakt z fanami). Facebook od czasu swojego giełdowego fiaska dba o nastroje inwestorów, bezustannie narażając się zwykłym użytkownikom. Niestety, wciąż jest uważany za perfekcyjne narzędzie promocji. Dlatego właśnie przeżywamy najazd „ekspertów” od mediów społecznościowych, którzy na fanpejdżach marek spożywczych pytają „jak się czujecie?”, a para promocji Europejskiej Stolicy Kultury we Wrocławiu idzie niemal w całości w facebookowy gwizdek.
Crowdfunding
Idea crowdfundingu jest cudowna i przerażająca zarazem – jeśli odpowiednio uargumentujesz swój projekt i zadbasz o promocję swojego pomysłu, to zdobędziesz na niego fundusze od ludzi, którym się spodoba. Serwisy w rodzaju Kickstartera i Indiegogo dają spore możliwości, by dotrzeć do potencjalnych inwestorów, szczególnie, jeśli pomysł jest dobry. Ale czy Kickstarter dał światu jakieś przełomowe rozwiązania, na które zrzucili się zatroskani obywatele internetu? Nie wydaje się. Najwięcej pieniędzy – ponad 34 miliony dolarów – zebrała gra wideo Star Citizen. Co prawda pośród udanych przedsięwzięć znajdują się np. projekty smartfonów, ale serwisy crowdfundingowe są zdominowane przez nostalgiczne remake’i gier, filmy o wampirach czy pomniki RoboCopa. Crowdfunding pokazuje jak w praktyce działa „solucjonizm”, o którym pisał Evgeny Morozov.
Dobre idee nie zawsze wygrywają w konkursach popularności, a z chęci przypodobania się fanom nie powstają żadne rewolucyjne rozwiązania.
Bańka wirtualnej waluty
Wirtualna waluta miała być zdrową alternatywą wobec tradycyjnego obiegu pieniędza, ale stała się ofiarą inwestycyjnych machinacji. Bitcoin po świetnych wynikach z roku ubiegłego szybko przyciągnął spekulantów. Dzisiaj ok. 90% nabywców Bitcoina to inwestorzy. Spekulanci – głównie z USA i Chin – korzystają z niewystarczających regulacji w obrocie wirtualną walutą. Od stycznia do kwietnia kurs wymiany Bitcoinów bił rekordy niestabilności. Co prawda, od tamtego czasu kurs wymiany się ustabilizował, ale nawet ludzie w rodzaju Alana Greenspana zaczynają nazywać Bitcoin kolejną bańką.
Winę ponosi brak regulacji, który od początku istnienia wirtualnej waluty przedstawiany jest jako jego zaleta. Jak na razie najbardziej skorzystali na tym dilerzy narkotykowi, handlarze bronią i spekulanci i wypadałoby się zastanowić, czy również w obrocie wirtualną walutą potrzebujemy swobodnych harców sektora finansowego. Tym bardziej, że Bitcoin to niejedyna popularna wirtualna waluta – w kolejce ustawiają się już np. Litecoin i Namecoin, które także podbijają serca inwestorów.