Snowden obnażył logikę działania służb bezpieczeństwa, ale kolejny ruch będzie należał do nas.
2013 miał być przełomowy dla ochrony prywatności. I był, choć z zupełnie innych powodów, niż mogliśmy zakładać 12 miesięcy temu. Zamiast nowej, lepszej regulacji chroniącej prawa obywateli i konsumentów w Unii Europejskiej, którą Viviane Reding zaproponowała jeszcze w styczniu 2012 r., mamy polityczny impas, aferę podsłuchową i dość karkołomne „odbudowywanie zaufania” na linii UE – USA. A przede wszystkim mamy Edwarda Snowdena, który sygnalizuje, że najciekawsze jeszcze przed nami.
W styczniu 2013 reforma europejskiego prawa o ochronie danych osobowych wkroczyła w decydującą fazę. Rozpoczęły się głosowania w kilku komisjach Parlamentu Europejskiego, które swoimi opiniami (w parlamentarnym żargonie zwanymi „raportami”) miały określić kierunki reformy. Niestety, większość z nich nie była zorientowana na prawa obywateli. Opinie przegłosowane w komisjach prawnej (JURI), do spraw przemysłu (ITRE) i rynku wewnętrznego (IMCO) były bardzo trzeźwiące. Konserwatywna większość jednoznacznie postawiła na ochronę interesów biznesu i swobodny przepływ danych.
W odpowiedzi na tak skuteczną ofensywę firm zarabiających na komercjalizacji prywatności, odezwały się organizacje społeczne z całej Europy, wspierane przez rzeczników ochrony danych osobowych i samą Viviane Reding. Komisarz odpowiedzialna za ochronę praw podstawowych publicznie krytykowała działania lobbystów, które zmierzały do podważenia fundamentów zapoczątkowanej przez nią reformy lub jej spowolnienia.
Kolejne miesiące przypominały przeciąganie liny między dwoma, radykalnie różniącymi się obozami. Na poziomie Unii Europejskiej swoistej mediacji musiał się podjąć Jan Philipp Albrecht – poseł-sprawozdawca odpowiedzialny za projekt rozporządzenia o ochronie danych osobowych. W swojej opinii zaproponował kompromis, ale – próbując pogodzić postulaty biznesu i obywateli – naraził się na krytykę z obu stron. Z czasem okazało się jednak, że wiele spornych kwestii wynikało albo z wzajemnego niezrozumienia albo z taktyki negocjacyjnej („im więcej zażądamy na początku, tym większe mamy pole do późniejszych ustępstw”).
W Polsce rolę mediatora z własnej inicjatywy podjął Michał Boni – były już minister administracji i cyfryzacji. Jego resort zadanie przeprowadzenia rzetelnych konsultacji społecznych potraktował bardzo poważnie: od wiosny do zimy grupa robocza złożona z ekspertów reprezentujących różne branże i organizacje pozarządowe spotykała się przynajmniej raz na dwa tygodnie. Podczas wielogodzinnych dyskusji, artykuł po artykule wypracowywała kompromisowe stanowisko, które miało przełożenie na postulaty, jakie polski rząd zgłaszał później na forum Rady UE.
Mozolny proces zbliżania stanowisk gwałtownie przyspieszył w czerwcu. W roli samozwańczego i nieoczekiwanego katalizatora wystąpił Edward Snowden.
Z kolejnymi ujawnianymi dokumentami rosła presja opinii publicznej na europejskich decydentów, a wraz z nią zainteresowanie losami nowego prawa chroniącego prywatność obywateli UE i skłonność do kompromisu. I tak, po dość pracowitych wakacjach, komisja do spraw wolności obywatelskich (LIBE) bez zbędnych perturbacji przyjęła rozsądny kompromis, który w najważniejszych punktach podtrzymywał propozycje Viviane Reding.
Żadna parlamentarna frakcja nie kryła, że wpływ Snowdena na jej skłonność do przyspieszenia negocjacji był decydujący. Ta polityczna fala zatrzymała się jednak na Parlamencie Europejskim – jedynej instytucji unijnej, na którą obywatele mają wymierny wpływ dzięki bezpośrednim wyborom. Kolejne szczyty Unii Europejskiej otrzeźwiły oczekiwania: w październiku przedstawiciele rządów nie zdecydowali się na wyznaczenie konkretnej daty, do której prace nad nowym prawem o ochronie danych osobowych powinny zostać zakończone, a w grudniu pokłócili się z Komisją Europejską o nowy podział kompetencji między krajowe organy nadzorujące ochronę danych osobowych, który wcześniej nie budził większych kontrowersji. Nikt nie miał wątpliwości, że rzeczywistym problemem okazał się brak woli politycznej. W efekcie Rada Unii Europejskiej nie przyjęła wspólnego stanowiska, który umożliwiałby rozpoczęcie negocjacji z Parlamentem i Komisją Europejską.
Jeszcze rok temu wydawało się, że 24 miesiące politycznych przepychanek (Viviane Reding ogłosiła swoją propozycję reformy 25 stycznia 2012 r.) wystarczą, żeby wypracować sensowne europejskie ramy prawne dla ochrony prywatności. Dziś wszystko wskazuje na to, że nawet projekt rozporządzania (obok niego na stole jest też projekt dyrektywy) nie zostanie przyjęty przed końcem kadencji Parlamentu Europejskiego (lato 2014). Tym samym nie wiadomo, czy zostanie on przyjęty w ogóle. Wisienką na torcie rozczarowania okazał się grudniowy komunikat Komisji Europejskiej, który miał być ostrą, polityczną reakcją na różne wątki „afery podsłuchowej” (Komisja groziła zawieszeniem niektórych porozumień o przekazywaniu danych między UE i USA), a okazał się bardzo dyplomatycznym wezwaniem do „odbudowy wzajemnego zaufania” z kluczowym partnerem handlowym. Z reformy prawa o ochronie danych osobowych uwaga decydentów przeniosła się na negocjacje Transatlantyckiego Porozumienia o Handlu i Inwestycjach (TTIP).
Tymczasem Edward Snowden nie odpuszcza. Każdy tydzień przynosi kolejne rewelacje, odsłaniające logikę i mechanizmy globalnego aparatu nadzoru.
Wydaje się, że zobaczyliśmy już całkiem dużo – ostatnio Der Spiegel zaprosił nas do „wnętrza” NSA, tłumacząc zasady działania tajnej komórki hackerskiej TAO. Ale to dopiero początek. Wiarygodne źródła podają, że Snowden jest w posiadaniu 1,7 miliona tajnych lub poufnych dokumentów, wśród nich szczegółowe raporty przygotowane na potrzeby wywiadu i polecenia, jakie Biały Dom przekazywał amerykańskim służbom. Ogromna większość z nich wciąż czeka na ujawnienie.
Pojawienie się Edwarda Snowdena i ujawnione przez niego nadużycia okazały się testem politycznych priorytetów. Z jednej strony dowiedzieliśmy się, że w relacji z państwem mamy o wiele mniej prywatności, niż mieć powinniśmy, gdyby obowiązujące standardy prawne i umowy były przestrzegane. Z drugiej – obserwując polityczne reakcje, a najczęściej ich brak – mogliśmy się przekonać, że zgodnie z obowiązującymi priorytetami polityki zagranicznej prawa obywateli muszą ustąpić interesom rządów. I tak już zostanie, dopóki nie weźmiemy naszych danych w swoje ręce albo nie wyjdziemy na ulice w proteście przeciwko ich nadużywaniu.
Z perspektywy minionego roku coraz trudniej łudzić się, że władza działa w interesie obywateli. Każdy, kto z uwagą śledził rozwój afery, której pierwszym (choć z perspektywy czasu wcale nie najważniejszym) epizodem było ujawnienie programu PRISM, przekonał się, że działania amerykańskich i europejskich służb są wymierzone nie w „terrorystów”, ale w ogół społeczeństwa.
Ujawniając logikę i zasady działania globalnego systemu nadzoru, Snowden obnażył rzeczywiste cele międzynarodowej polityki bezpieczeństwa.
Jak sam wyjaśniał: nie chciał zmieniać społeczeństwa – chciał tylko dać mu wybór, „szansę określenia, czy społeczeństwo samo powinno się zmienić”.
Teraz sami musimy zdecydować, czy i w jaki sposób tę szansę wykorzystamy.