Trzeba przyznać, że zaszedł pewien postęp – o rocznicy chilijskiego zamachu zbyt wiele się nie mówi, ale przynajmniej prawica nie czci „bohaterskiego czynu” Pinocheta.
Rocznica, rocznica i po rocznicy. 11 września 2001 r. to jeden z tych dni, w których każdy pamięta, co robił, i snuje na ten temat nudne anegdoty. Ja na przykład miałem piętnaście lat i siedziałem u koleżanki z sąsiedztwa, w której wszyscy się z podwórkowymi kolegami podkochiwaliśmy. Byłem bohaterem – przeprowadzałem skomplikowaną operację instalacji systemu Windows. W pobliżu znajdowały się: technikum elektroniczne, jedyne kino, postpeerelowska cukiernia i zakład kuśnierski ojca koleżanki. A, i kościół.
Technikum elektroniczne zlikwidowały dziesięć lat później platformerskie władze, za co same zostały zlikwidowane w jednym z pierwszych głośnych referendów. Kino najpierw zostało zamknięte, a potem spłonęło, podpalone przez znudzonych gimnazjalistów. Zgliszcza uprzątnięto, nie ma widoków na odbudowę. Cukiernia przeistoczyła się w jedyną wówczas w mieście alternatywną knajpę. Po kilku wjazdach sympatyków ONR („Śląsk Opolski zawsze polski!” i „Zakaz pedałowania!”) podzieliła los kina – poszła z dymem. Wreszcie zakład kuśnierski przeistoczył się w sklepik z regionalnymi gadżetami z napisami po śląsku, a także koszulkami „Beuthen. Oberschlesien”. Co wyraża pewną tęsknotę za cywilizacją. Kościół stoi, jak stał.
Wspominając te wszystkie telewizory z debiutującym wówczas TVN 24, który dopiero miał zacząć formatować głowy Polakom; ten prawdziwy koniec lat 90., koniec dwudziestego wieku, koniec końca historii itd. itp. – rzadko pamiętamy o innej przypadającej na ten dzień rocznicy. I to w tym roku nawet okrągłej, czterdziestej. 11 września 1973 r. wojskowy zamach stanu obalił – nie bez wsparcia Stanów Zjednoczonych – demokratycznie wybranego lewicowego prezydenta Chile, Salvadora Allende. Pucz kosztował życie prezydenta, kilkanaście tysięcy ofiar i wieloletnią dyktaturę generała Augusto Pinocheta.
Trzeba przyznać, że zaszedł u nas pewien postęp – co prawda o rocznicy chilijskiego zamachu zbyt wiele się nie mówi, co prawda politycy rządzącej w Polsce prawicy wciąż lubią porównywać się do Margaret Thatcher, ale przynajmniej nie czczą pamięci „bohaterskiego czynu” Pinocheta. A mogli położyć na grobie jakiś ryngraf, skoro wręczyć go już dyktatorowi, jak kiedyś marszałek Jurek, nie mogą. Albo odznaczyć pośmiertnie generała, zasłużonego przecież na froncie zwalczania związków zawodowych i czerwonej hydry w ogóle.
Tymczasem 11 września 2001 stał się elementem współczesnej mitologii. I jako taki wszedł na ekrany. Ostatnio rozmaite hollywoodzkie wariacje na WTC wyliczył w „Wyborczej” Jacek Szczerba. Zabrakło jednak w jego zestawieniu Essential Killing Jerzego Skolimowskiego – filmu, który poruszył sprawę tajnych więzień CIA w Polsce. O tym obrazie bojownika uciekającego na białym koniu przez zaśnieżoną polską puszczę można myśleć różnie, ale w warunkach haniebnej zmowy milczenia to ważny głos.
Szczerba w felietonie może oczywiście pisać, co chce – ale w sprawie więzień dziwi krótka pamięć Janusza Palikota. Niedoszły odnowiciel polskiej sceny politycznej wziął ten temat na sztandary, wsiadł na koń i z właściwym sobie rozmachem rozpoczął krucjatę. Zarzekał się nawet, że nie poda ręki Leszkowi Millerowi, który za sprawę Starych Kiejkut miał odpowiadać. Tymczasem od miesięcy Palikot w sprawie więzień milczy. Biały rumak wytracił pęd – nie dojechał nawet do Działdowa. Ostatnim sprawiedliwym, który sprawy nie odpuszcza, pozostał Józef Pinior. Reszta klasy politycznej promocji nie otrzymała.
Skąd milczenie Palikota? Typowy dla posła z Biłgoraja słomiany zapał? Może niekoniecznie; o ile jeszcze pamiętacie, znużony dwuletnim istnieniem Ruchu swojego własnego imienia, Janusz Palikot powołał jakiś czas temu Europę Plus. Na jednym pokładzie z nim znalazł się Marek Siwiec, szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego w czasie, gdy w Polsce CIA miało torturować więźniów. A także ówczesny prezydent Aleksander Kwaśniewski. Siwcowi i Kwaśniewskiemu trzeba było wiele razy podać ręce. I obfotografować się z nimi dokładnie.
Leszek Miller jeszcze niedawno miał zdaniem Janusza Palikota krew na rękach. Jeśli ręce, które – tym razem z Palikotem – odnawiają centrolewicę w Polsce po raz nasty, są czyste – to czy nie oznacza to tyle, że Siwiec i Kwaśniewski nie wiedzieli, co się dzieje w państwie, na którego czele stali? Sami widzicie: niełatwo być odnowicielem polskiej sceny politycznej.
I znów okazuje się, że krew krwią, ale wodę trzeba lać na inne tematy. A o tej, którą w Kiejkutach podtapiano – zapomnieć.