Owszem, klonowanie to jest problem etyczny, o którym trzeba dyskutować. Ale warto przy tym wykazać odrobinę dobrej woli i realizmu.
Naukowcom z Oregon Health and Science University udało się sklonować ludzki zarodek. Zastosowano metodę analogiczną jak w głośnej przed dziesięcioma laty sprawie „owcy Dolly” – choć z pewnymi modyfikacjami, głównie dotyczącymi środowiska, w jakim przenosi się jądro z materiałem genetycznym z jednej komórki i umieszcza w innej. Naukowcy twierdzą, że nie do końca potrafią wyjaśnić ten sukces, do tej pory bowiem klonowanie ludzkich komórek się nie udawało. Tym razem się udało – wiadomo jak, nie wiadomo dlaczego. Ale to niuans, do tego zapewne – prędzej czy później – dojdą. Zwłaszcza że pojedynczy przypadek to w nauce jeszcze nie jest żadna rewolucja. Procedurę trzeba wielokrotnie powtórzyć, przetestować, zrozumieć wszystkie działające tu mechanizmy. I dopiero wówczas będzie można mówić o realnym kroku naprzód w dziedzinie genetyki.
Cel, jaki przyświecał pracownikom amerykańskiej instytucji badawczej, jest jasny: pozyskiwanie komórek macierzystych. Byłby to gigantyczny przełom w medycynie. Przyczyniłby się do skutecznego leczenia wielu chorób, na które dzisiaj nie ma lekarstwa – na przykład choroby Alzheimera, paraliżów związanych z przerwaniem rdzenia kręgowego, choroby niedokrwiennej serca oraz wielu innych. Z komórek macierzystych można także pozyskiwać organy do transplantacji – bo może z nich „wyrosnąć” dowolny organ. Znika wówczas problem odrzucania przez organizm przeszczepu, organ wszczepiany jest bowiem genetycznie tożsamy z ciałem biorcy.
Jak wynika z powyższego, pracownicy amerykańskiej instytucji badawczej nie zamierzali bynajmniej wyhodować laboratoryjne jakiegoś demonicznego sobowtóra, który w niedalekiej przyszłości dałby początek całej armii takich sobowtórów. Nie chodziło im także o to, żeby te demoniczne sobowtóry umieszczać w wypełnionych tajemniczą cieczą słojach, utrzymywać w stanie uśpienia, a następnie – kiedy tylko zażyczy sobie tego bogaty i zepsuty prototyp – wykrawać z nich serca, płuca czy nerki i wszczepiać je temu prototypowi, sobowtóra anihilować zaś w jakimś nowoczesnym piecu (by potem na jego miejscu umieścić w słoju kolejnego).
Trudno dopatrzeć się tutaj także motywacji związanej z masową produkcją niewolników, którzy wykonywaliby najcięższe prace, podczas gdy kasta niesklonowanych mogłaby oddawać się cielesnym uciechom (na przykład w towarzystwie sklonowanych Marylin Monroe czy Gregory’ego Pecka), filozofii i cudownemu nieróbstwu. Bynajmniej. Działalność naukowców z Oregon Health and Science University ma służyć czemuś zupełnie innemu. A mianowicie – redukcji cierpienia, czyli poprawie tego, co w biologii, czyli w naturze, źle funkcjonujące, zepsute, koślawe i przysparzające nie tylko fizycznego bólu.
Środowisko naukowe zareagowało na to doniesienie z ostrożnym entuzjazmem. Środowisko publicystów katolickich natomiast – nie wszystkich rzecz jasna, choć portal Fronda.pl oraz amerykańskie organizacje pro life można uznać za jakoś reprezentatywne – zareagowało tak jak zwykle: oto rozwarła się kolejna otchłań, oto „destrukcja świata i człowieka”, oto „zaprzeczenie postępu ludzkości”. Oto kolejny koniec świata.
Klasyka, rzec by można. Choć zarazem klasyka osobliwa i ciekawa – głównie ze względu na fenomenologię wyobraźni tych środowisk, wyobraźni, która natychmiast, kiedy tylko dzieje się coś, co wykracza poza jasno zdefiniowany kanon „dobra i piękna”, uruchamia piekielne wizje i apokaliptyczne proroctwa.
Kiedy mowa o eutanazji – pomocy człowiekowi beznadziejnie choremu w godnym odejściu z tego świata na jego wyraźne, świadome życzenie – słychać natychmiast krzyki ostrzegające przed „eksterminacją staruszków”, „cywilizacją śmierci”, „mordowaniem niewinnych” i w ogóle jakąś potworną, przerażającą rzeźnią dokonywaną z zimną krwią na niczego się niespodziewających osobach ludzkich. Kiedy mowa o związkach partnerskich czy małżeństwach jednopłciowych – prawnej legalizacji miłości dwojga dorosłych osób, którzy nikomu krzywdy nie wyrządzają – podnosi się krzyk o „niszczeniu rodziny”, „promowaniu dewiacji” albo „rozbijaniu fundamentów cywilizacji” (oczywiście „cywilizacji życia”). Kiedy mowa o rozdziale Kościoła od państwa – niechybny to znak, że tak straszliwie dyskryminowani dzisiaj w Polsce katolicy wkrótce zejdą do katakumb, gdzie przy oliwnym kaganku szeptem odprawiać będą swoje zakazane rytuały.
Jedno z dwojga: albo jest to strategia świadoma, obliczona na zarządzanie emocjami, wzbudzanie poczucia nieustannego zagrożenia, zarazem pozycjonującego tego, kto to zagrożenie wypowiada, jako zbawcę mogącego ludzkość odeń uchronić. Albo jest to strategia nieświadoma, oparta na odruchowej reakcji umysłu całkowicie zamkniętego na rzeczywistość, argumentację i rozumowanie, a tym samym niezdolnego do oceny tego, co się wokół dzieje i jakie to może mieć faktyczne, nie zaś wyobrażone, konsekwencje.
W pierwszym przypadku mamy do czynienia z cynizmem, w drugim z odrealnieniem. W obu – z brakiem możliwości jakiejkolwiek normalnej rozmowy, jakiejkolwiek normalnej dyskusji, choćby takiej, w której zantagonizowane strony pozostają na końcu przy swoich stanowiskach, ale wiedzą przynajmniej, że poruszały się przez chwilę po najmniejszym choćby skrawku wspólnego gruntu.
Owszem, klonowanie, nawet klonowanie terapeutyczne, to jest problem etyczny. Jest to także – być może – początek naprawdę radykalnej przemiany, która zaowocuje dylematami, o których dzisiaj nawet się nam nie śniło. Owszem, można dyskutować o tym, czy w przyszłości tego rodzaju usługi medyczne nie będą pogłębiały przepaści społecznych, nie doprowadzą do zwiększenia i tak już ogromnego rozwarstwienia pomiędzy bogatymi i biednymi. Można o tym dyskutować, można zastanawiać się, w jaki sposób takie ewentualne niebezpieczeństwa zniwelować. Ale warto przy tym wykazać odrobinę dobrej woli i odrobinę realizmu, nie zaś bezustannie bić w tarabany i przy każdej możliwej okazji wieścić nadejście dni ostatnich.
Rzecz jednak w tym, że dla proroków apokalipsy nie ma większej tragedii niż fakt, że apokalipsa nie nadchodzi. Bez względu więc na to, czy prorokują ją cynicznie, czy też podpowiada im te scenariusze wyobraźnia – oni tej apokalipsy pragną z całego serca.
W przeciwieństwie do naukowców z Oregon Health and Science University, którzy pragną znaleźć skuteczny środek na choroby, cierpienia i ból. Oto subtelna – choć mimo wszystko dość znacząca – różnica, która skłania do przyjęcia informacji o sukcesie tych ostatnich z ostrożnym, ale jednak, entuzjazmem.