Czy niemieckie instytucje państwowe bagatelizują problem odradzającego się neonazizmu?
Gdyby zachowanie sądu w Monachium, gdzie odbędzie się proces Beate Zschaepe z Narodowosocjalistycznego Podziemia (NSU), miałoby być miernikiem stosunku niemieckich elit do neonazistów, to byłoby źle.
Sąd w tak dziwny sposób przeprowadził akredytację dziennikarzy, że początkowo na sali sądowej nie znaleźli się dziennikarze tureccy. A zainteresowanie procesem, który miał się rozpocząć 17 kwietnia, jest w Turcji i wśród osób pochodzących z Turcji, a żyjących w Niemczech (jest ich blisko 3 miliony) ogromne. Nic dziwnego – wśród dziesięciu ofiar zamordowanych przez komórkę NSU w latach 2000–2007 aż osiem to tureccy imigranci.
Jeszcze gorszy niż brak akredytacji jest fakt, że monachijski sąd, choć przyznał się do błędu, nie chciał dopuścić już żadnych zmian, nawet dobrowolnego odstąpienia miejsc tureckim dziennikarzom, co zaproponowali niektórzy niemieccy koledzy. Tłumaczył się kwestiami formalnymi – tak jakby kompletnie nie dostrzegał lub nie chciał dostrzec politycznego wymiaru tej rozprawy. Skończyło się wręcz groteskowo: w trybie pilnym i po oskarżeniach tureckiej gazety „Sabah” Federalny Trybunał Konstytucyjny (!) tydzień przed rozpoczęciem procesu zarządził, że proces akredytacji był błędny i musi być przeprowadzony ponownie – przy czym trzeba zarezerwować miejsca dla dziennikarzy zagranicznych. I tak rozpoczęcie procesu zostało przesunięte na 6 maja.
Podobnie jak sąd w Monachium zachowują się także inne niemieckie instytucje państwowe. Śledczy badający zabójstwa NSU przez ponad dziesięć lat nie sprawdzili wątku neonazistowskiego – wychodzono z założenia, że miały tło mafijne, że chodziło o pieniądze lub że to tureccy rodacy zabijają „swoich”. W tym ostatnim podejściu dostrzec można było odbicie nieustannie powtarzanej tezy, według której imigranci tureccy tworzą „społeczności równoległe”, nie integrując się z niemiecką większością. Notabene ciekawe, czy i w jakim stopniu w trakcie procesu wyjaśniona zostanie rola Urzędów Ochrony Konstytucji, oskarżanych o bierność w sprawie NSU i bagatelizowanie – a być może nawet kamuflowanie – neonazistowskich wątków przez niektórych funkcjonariuszy. Raport fundacji „Amadeu Antonio” zajmującej się neonazizmem pt. Zawodność/Niepowodzenia państwa stwierdza, że instytucje państwowe zasadniczo bagatelizowały ten problem, czyniąc z ofiar przestępstw sprawców i nie wspierając organizacji walczących z neonazizmem.
Znamienne, że po wykryciu zbrodni NSU pod koniec 2011 r. rząd federalny zapowiedział ponowną próbę zdelegalizowania neonazistowskiej partii NPD, której niektórzy członkowie mieli powiązania z trio NSU. Ale kilka tygodni temu rząd Merkel wycofał się, w dość cichy sposób, z tego pomysłu, pozostawiając inicjatywę landom. Nie mniej wymowny jest fakt, że próbowano zakończyć dobrze działający projekt „Exit”, udzielający pomocy neonazistom, którzy chcą zerwać z tym ruchem. Jak ogłosił rzecznik rządu federalnego, powodem miały być kończące się środki unijne, z których „Exit” jest finansowany. Dopiero po głośnym medialnym oburzeniu – także w kontekście zbliżającego się procesu przeciwko Zschaepe – rząd federalny ogłosił, że jednak znajdzie środki na kontynuację projektu. A nie chodzi tu o zapierające dech kwoty.
Sprawa NSU dobitnie i brutalnie pokazała, że neonazizm niemiecki to nie tylko marsze, podłe hasła i rasistowskie wizje. To także przestępstwa – od początku lat 90. do dziś zginęło 58 osób (dane rządowe), głównie cudzoziemców i uchodźców. Organizacje pozarządowe mówią nawet o ponad 180 ofiarach. Przemoc ta nie jest też niczym nowym, jak sugeruje przedrostek „neo”, i nie może być opisywana wyłącznie jako skutek trudnej postenerdowskiej transformacji. Przeciwnie, neonazizm to stare wino w nowych beczkach. Istnieją liczne powiązania między młodymi neonazistami a ich starszymi „kolegami” – i tak na przykład trójka z NSU miała kontakty z wpływowym w tym ruchu Manfredem Roederem, zaliczanym do „starych” nazistów, w latach 80. skazanym za prowadzenie grupy terrorystycznej. Widać tu więc kontynuację w myśleniu i działaniu.
Dlatego też trudno ocenić, czy delegalizacja najsilniejszej dziś partii neonazistowskiej, czyli NPD, rzeczywiście przyczyniłaby się do rozwiązania problemu. Wiele przemawia za tym, że nie – mogłaby mieć efekt wręcz odwrotny: bardzo prawdopodobne, że powstałaby nowa, silna partia, która byłaby w stanie przyciągnąć znacznie więcej zwolenników niż NPD. W Nadrenii Północnej-Westfalii już taka istnieje – nazywa się Prawica i walczy na noże z NPD (dodajmy tutaj, że konotacja terminu „prawica” jest w niemieckim mainstreamie, nie tylko na lewicy, bardzo negatywna; tutaj nawet chadecy zazwyczaj nie określają się jako prawicowcy, tylko jako konserwatyści). Eksperci przewidują, że to właśnie Prawica może się stać schronieniem dla członków i sympatyków NPD, gdyby ta została zabroniona.
Jak rząd federalny czy rządy landów zareagują na takie nowe partie, które będą na tyle „mądre”, żeby nie dostarczać jawnych argumentów za swą delegalizacją? Już dziś jednym z głównych elementów strategii radykalnej prawicy są tzw. koleżeństwa lub też „wolne siły”, skupiające zwolenników neonazizmu w lokalnych grupach, trudnych do kontrolowania.
Jak napisała kiedyś Anetta Kahane, przewodnicząca fundacji „Amadeu Antonio”, „NPD jest raczej symptomem niż chorobą”. A choroba ma się niestety dobrze. Lekarstwem na nią nie jest żadna szybka delegalizacja, lecz mozolne zwalczanie tendencji neonazistowskich na wszystkich płaszczyznach życia publicznego, w tym w edukacji. Chodziłoby też o wspieranie i instytucjonalizowanie projektów takich jak „Exit”, stwarzanie szans dla młodych neonazistów, którzy w dużej mierze (choć nie wszyscy) są w życiu przegrani, i wreszcie – o zaprzestanie zrównywania skrajnej prawicy ze skrajną lewicą. Do tego ostatniego aspektu w ciekawy sposób nawiązuje kampania młodzieżówek Zielonych i Linke pod hasłem „Jestem skrajnie lewicowy”.
Istnieje w niemieckim społeczeństwie zalążek czegoś w rodzaju antyneonazistowskiego konsensusu. Planowane obchody i uroczystości neonazistów są regularnie oprotestowywane przez mieszkańców poszczególnych miast. W protestach uczestniczą grupy antyfaszystowskie i przedstawiciele różnych partii. Patrząc jednak z dystansu na te słuszne inicjatywy, nie sposób nie dostrzec, że mieszkańcom i władzom miast często chodzi w głównej mierze o ich dobre imię; nie chcą, by opinia publiczna postrzegała ich wizerunek przez brunatne okulary.
Trudno także oprzeć się wrażeniu, że skrajnie prawicowe tendencje w Niemczech wiążą się z sytuacją gospodarczą. To oczywiście fenomen ponadnarodowy, ale stabilność ekonomiczna ma dla Niemców relatywnie inne znaczenie niż choćby dla Polaków, „przyzwyczajonych” do nieustannych zmian i życia na znacznie niższym poziomie niż Niemcy. Kandydat na kanclerza z ramienia socjaldemokratycznej SPD, Peer Steinbrück, w jednym ze swych nielicznych dobrych wystąpień słusznie skrytykował wszystkich tych Niemców, którzy oburzają się na Greków, głośno protestujących przeciwko radykalnym cięciom i łączących to z antyniemieckimi, antyeuropejskimi, a także ksenofobicznymi hasłami. Trzeba sobie wyobrazić, mówił Steinbrück, jak zareagowaliby Niemcy wobec podobnych cięć w ich kraju – skutkowałyby one bowiem ostrym wzrostem bezrobocia, pogorszeniem stanu usług socjalnych i sytuacji w służbie zdrowia.
Bezrobocie w Grecji wynosi dziś ponad 26 procent, w Niemczech zaś 7,4 procent (we wschodnich landach 11,3 procent). Lepiej nie wyobrażać sobie bezrobocia w Niemczech na poziomie greckim. A może jednak lepiej sobie to wyobrazić? Niemcy mają się dziś, na tle innych krajów europejskich, naprawdę dobrze – mimo to powstała właśnie nowa, antyeuropejska, głosząca konieczność zniesienia euro i powrotu do marki, populistyczna partia Alternatywa dla Niemiec. Jej hasła znajdują według wstępnych badań w Niemczech licznych zwolenników. W Nadrenii Północnej-Westfalii zaś, największym niemieckim landzie próbującym uporać się z problemem dezindustrializacji, coraz więcej zwolenników zdobywa ksenofobiczna, antymuzułmańska partia Pro NRW.
Raport Środek w kryzysie, sporządzony przez Fundację Friedricha Eberta w 2012 r., ujawnił, że liczba osób w Niemczech mających „zamknięty, radykalnie prawicowy obraz świata” zwiększyła się między 2010 a 2012 r. z 8 do 9 procent. We wschodniej części Niemiec wzrosła z 10 do 16 procent, szczególnie wśród młodych osób. Autorzy dostrzegają dorastanie nowej generacji, która w sile swych prawicowych poglądów wydaje się przewyższać wszystkie dotychczasowe grupy. Według tego raportu osoby okazujące wrogość cudzoziemcom stanowią 25 procent wszystkich mieszkańców Niemiec, w nowych landach zaś aż 38 procent. Radykalnie prawicowe myślenie to zatem nie, jak wskazują autorzy raportu, problem na marginesie, lecz „w środku społeczeństwa”.
Urząd Ochrony Konstytucji szacuje, że liczba neonazistów gotowych do stosowania przemocy wynosi ok. 10 tysięcy osób. Z kolei minister spraw wewnętrznych Hans-Peter Friedrich (CSU) powiedział w październiku 2012 r., że neonazistowskie podziemie liczy blisko 100 osób. Jednocześnie Friedrich podkreślił, iż nie sądzi, że planują one zamachy czy morderstwa podobne do tych przeprowadzonych przez NSU. Oby się nie mylił.
Projekt finansowany ze środków Parlamentu Europejskiego.