Ten spór może się wydawać hermetyczny, ale to od niego zależy, do jakich treści w internecie będziemy mieć w przyszłości legalny dostęp.
„My, niżej podpisani, reprezentanci polskich środowisk kreatywnych” – takim zdaniem zaczyna się list otwarty do premiera, który w połowie lutego podpisały się setki polskich artystów i działaczy kultury, w tym Jacek Bromski, Agnieszka Holland, Zbigniew Hołdys, Krzysztof Krauze, Maciej Strzembosz, Kora czy Lech Janerka. List zawiera szereg tajemniczych skrótów, jak „ustawa o VOD” czy „uśude”, oraz mało zrozumiałych dla postronnego czytelnika postulatów, jasno jednak z niego wynika, że polska klasa kreatywna gremialnie protestuje przeciw rozwiązaniom proponowanym przez Ministerstwo Administracji i Cyfryzacji (MAC). Mają one uczynić z Polski „raj dla portali pirackich z całego świata” i doprowadzić do „dalszej pauperyzacji środowisk twórczych”. Wszystko zaś polane sosem insynuacji o lobbingu wielkich koncernów i procentami „GDP”, który to skrót, chyba dla uwznioślenia, zastąpił rodzimy PKB.
Warto poświęcić chwilę, żeby przyjrzeć się tej na pozór hermetycznej rozgrywce. Choćby dlatego, że od jej wyniku może zależeć to, do jakich treści w internecie będziemy mieli swobodny dostęp. I nie tylko.
Kto jest w Polsce kreatywny?
Dopiero dwa lata temu ukazała się u nas kanoniczna książka Richarda Floridy Narodziny klasy kreatywnej. Autor wieszczy w niej nowy porządek społeczny: grupa utalentowanych, wytwarzających technologię, kulturę i wiedzę, zdobywa prymat nad masami dostarczającymi im dóbr i prostych usług, a wszystko kończy się cudem gospodarczym. Podczas kiedy świat napisał już opasłe tomy krytyki tego dzieła i upadło kilka wielkich eksperymentów opartych na tej teorii (jak w Zagłębiu Ruhry) u nas w najlepsze trwa fascynacja wczesnymi ideami Floridy, często pojmowanymi płytko i opacznie. To na nich budowane są strategie miast i regionów i na nich bije się pianę złudzeń o odrodzeniu z niczego lokalnego PKB, o czym przypomniał ostatnio Wojciech Orliński.
Ideę kreatywności chętnie podchwycili twórcy i działacze kultury, bo to miłe czuć, że buduje się gospodarkę. Tymczasem rzut oka do rodzimej Wikipedii wystarczyłby, żeby pożegnali się ze złudzeniami: artyści i animatorzy stanowią zaledwie margines Floridowskiej klasy kreatywnej. Warunkiem przynależności do tej elitarnej grupy społecznej jest bowiem pełne podporządkowanie procesu twórczego efektom komercyjnym. Rzadko można to powiedzieć nawet o największych nazwiskach polskiej kultury, chyba że mamy na myśli Patryka Vegę. Doskonale ujął to Edwin Bendyk: „Łączenie kultury z gospodarką to trochę tak, jakby próbować zaklasyfikować pegaza jako konia i spróbować założyć mu chomąto, żeby orał. Produktywność pegaza nie polega na jego dziennym urobku na ugorze, podobnie jest z kulturą i opartą na kulturze kreatywnością”.
Pod listem do premiera nie znalazłam żadnego podpisu naukowca, inżyniera, programisty czy copywritera. Było za to dwóch architektów. Można zatem sądzić, że „my, reprezentanci polskich środowisk kreatywnych”, jest zwrotem użytym nieco na wyrost. Podobnie chyba odczytały to media, uparcie nazywając apel „listem środowisk twórczych”.
Otwarte zasoby, zamknięte interesy
Główna kość niezgody pomiędzy „kreatywnymi” a ministerstwem to ogłoszone w grudniu założenia do projektu ustawy o otwartych zasobach. Intencje ustawodawcy dobrze ukazuje krótki film zamieszczony na stronie MAC:
Rząd chce umożliwić jak najszerszy dostęp w sieci do tego, co powstało z publicznych pieniędzy, w trzech dziedzinach: edukacji, nauce i kulturze.
Na pierwszy rzut oka brzmi to logicznie. Skoro już raz zapłaciliśmy (w podatkach) za pracę naukowca lub twórczość artysty, jej efekty powinniśmy dostać za darmo.
Ministerstwo podpiera to klasycznymi liberalnymi argumentami o przyśpieszeniu gospodarczym i wzroście innowacji. Bardziej lewicowo nastawiony czytelnik wymieni pewnie korzystny wpływ na spójność społeczną i wyrównanie szans.
Tam, gdzie społeczeństwo zyska, niektórzy jednak sporo stracą: projekt zakłada między innymi bezpłatne udostępnianie e-podręczników, które powstaną za państwowe pieniądze. To godzi mocno w interesy wartego miliardy prywatnego rynku, który część rodziców, zanoszących co roku we wrześniu do księgarni czterysta lub sześćset złotych, nazwałaby wręcz mafijnym. Potwierdzają to zresztą doniesienia mediów o korupcyjnych praktykach wydawców. Nic zatem dziwnego, że przedstawiciele tej branży bronią się na wszelkie sposoby przed zmianami. Ale równie ostrego języka i argumentów jak wydawcy używają też w swoim liście protestujący artyści. Dlaczego?
Otwierajcie kulturę, byle nie naszą
MAC planuje, że instytucje publiczne będą nabywać od twórców prawa majątkowe, by udostępniać za darmo dzieła kultury powstałe z publicznych środków. Prawa osobiste, jak samo autorstwo, prawo do nienaruszalności formy i treści, a także pierwszego udostępnienia czy nadzoru nad sposobem korzystania z utworu – jako niezbywalne nadal należałyby do twórcy. Mówiąc prościej: za umówioną opłatą nacjonalizujemy coś, żeby oddać to społeczeństwu. I tu zaczynają się schody.
Przede wszystkim rodzi się pytanie, co uznajemy za finansowanie publiczne mające wpływ na powstanie dzieła. Wyobraźmy sobie pisarza, który otrzymuje półroczne stypendium ministerialne o wysokości, delikatnie mówiąc, wystarczającej na waciki. W tym czasie pisze książkę, którą publikuje u komercyjnego wydawcy. Czyja jest książka? Jak policzyć udział pieniędzy podatnika w jej powstaniu?
Jeszcze gorzej z filmem: załóżmy częstą sytuację, że produkcję sfinansowano w połowie z tego, co dał PISF, a resztę dorzucił prywatny producent. Tak bywa w przypadku scenariuszy „o wysokim potencjale artystycznym”, czyli z założenia nierokujących wielkiej frekwencji w kinach. Ale przecież dzieło filmowe ma większą wartość niż zainwestowane w nie pieniądze (a przynajmniej tego byśmy sobie życzyli). Pofantazjujmy i wyobraźmy sobie, że szczęśliwym zbiegiem okoliczności w ten sposób powstaje polski Martix, który ma szanse na niezły sukces kasowy. No i jak tutaj rozwiązać zagadkę z bezpłatnym udostępnianiem? Dać oglądać za darmo tylko do połowy? Odkupić prywatne udziały i zrezygnować z potencjalnych zysków?
W założeniach do projektu ustawy zaproponowano, żeby w podobnych przypadkach obowiązywało siedmioletnie embargo, podczas którego producenci i artyści mogliby na filmie czy innym dziele odpowiednio dużo zarobić. Potem państwo wykupywałoby prawa i udostępniało go publicznie. Czy przymusowo? MAC twierdzi, że niekoniecznie i że będą odstępstwa. Twórcy krzyczą o wywłaszczeniu i utracie tantiem.
Otwartyści? Komuniści!
Kim jest druga strona tego sporu? „Kreatywni” nazywają ich „otwartystami”. To przedstawiciele strony społecznej, którzy uważają, że dla rozwoju społeczeństwa ważny jest jak największy dostęp do osiągnięć nauki i kultury. Jednocześnie „otwartyści” zdają sobie sprawę, że regulacje prawne powinny zabezpieczać dobro tych, którzy tworzą udostępniane treści. Nie są zatem przeciwnikami prawa autorskiego, koncentrują się bardziej na praktycznych rozwiązaniach, które w elastyczny sposób godzą dobro twórcy i użytkownika. Nie jest także prawdą, że ich poglądy są zbieżne ze wszystkimi pomysłami MAC, choć zgadzają się z nimi co do idei.
„Jestem za tym, by wszelkie dzieła – naukowe, kulturalne, edukacyjne – jakie powstają przynajmniej w 50 procentach ze środków publicznych – były dostępne w internecie. Dlaczego? Bo one powstają za pieniądze nasze, czyli obywateli. Absurdalną jest zatem sytuacja, w której ten, kto za coś zapłacił, nie może z tego skorzystać. Przecież jeśli płacimy za publiczną służbę zdrowia, to po to, żeby móc pójść do lekarza, jeśli płacimy na drogi publiczne, to po to, żeby po nich chodzić, jeździć. Taka jest logika funduszy publicznych” – pisze Jarosław Lipszyc, prezes Fundacji Nowoczesna Polska. Zwraca też uwagę, że masowy opór twórców prawdopodobnie wynika z faktu, że długoletnie wypłaty tantiem stanowią obecnie dla nich substytut emerytur, których z powodu pracy na umowę o dzieło są zwykle pozbawieni.
„Otwartyści” rok temu święcili swój symboliczny tryumf przy okazji protestów przeciw ACTA. Ich główne argumenty za otwarciem rodzimej kultury w internecie to dostępność wspólnego dziedzictwa, lepsza promocja i zwiększenie liczby odbiorców. Powołują się na konieczność dostosowania prawa autorskiego do współczesnych realiów cywilizacyjnych: uwalniania treści nie postrzega się już jako z zasady szkodzącego twórcom, raczej uważa się, że wspomaga ono obieg komercyjny. Dlatego zależy im, żeby jak najwięcej tego, co znajdujemy w internecie, było legalne.
Argumenty „otwartystów” wspierają ostatnie badania Komisji Europejskiej wskazujące, że nawet piracko ściągnięta muzyka wzmacnia rynek. Podobne wnioski przynosi lektura raportu Obiegi kultury: użytkownicy treści otwartych są najlepszymi konsumentami kultury płatnej. W badanej grupie aktywnych internautów, z których aż 92 procent ściąga pliki, wymienia się nimi czy korzysta ze streamingu, zanotowano znacznie wyższe uczestnictwo w tradycyjnych formach kultury. W ciągu kwartału 68 procent z nich kupiło książkę (a tylko 5 procent tych, którzy nie korzystają z internetu), a niemal co czwarty nabył płytę z filmem i serialem (odpowiednio 2 procent w drugiej grupie).
Ogłoszenie przez MAC założeń do ustawy o otwartych zasobach wystawiło „otwartystów” na niewybredne ataki. Złodzieje, komuniści, rzecznicy nowego dekretu Bieruta – takie określenia padły ze strony „kreatywnych”. Przemawiają one do wyobraźni i na zasadzie prostej analogii: oto walczymy z nowym PRL-em, mobilizują do świętej wojny środowiska twórcze. „Swego czasu komuniści upaństwowili własność materialną i oddali ją we władanie nomenklaturze – oczywiście wyłącznie dla szczęścia ludzkości. Aktualnie „otwartyści” chcą upaństwowić własność intelektualną i oddać ją we władanie nowej nomenklaturze – oczywiście też wyłącznie dla szczęścia ludzkości” – pisze w swojej prezentacji Wojciech Cellary z Katedry Technologii Informacyjnych Uniwersytetu Ekonomicznego w Poznaniu, czołowy ekspert „kreatywnych”.
A jeśli nie chodzi o komunizm, to z pewnością o korupcję. „Otwartystom” wypomina się, że niektórzy doradzali ministerstwu przy okazji innych ustaw i zapewne dotąd chodzą na pasku ministra Boniego. Niektórzy publicyści uważają nawet, że wszystko to spisek Google’a. Takie organizacje otwartystów jak Creative Commons siedzą koncernowi w kieszeni i realizują jego tajne cele.
„Nie przyjmują do wiadomości, że rzeczywistość się zmieniła. Aby zatrzymać prawo w miejscu, wykrzywili ideę ustawy i zajmują się krytyką jej karykatury. (…) Po to, by zatrzymać wszelką zmianę w zarodku” – komentuje wraz z Heleną Rymar wszystkie te oskarżenia rozżalony Alek Tarkowski z Creative Commons Polska, nieoficjalny lider „otwartystów”.
Konserwa autorska
Nie jest tajemnicą, że stosunki między MAC a twórcami są napięte od dawna. „Boni wysiadł z kulturalnego tramwaju na przystanku wolność – gdy w ubiegłym roku wybuchły protesty przeciwko porozumieniu ACTA, dołączył do ACTA-wistów, do czego przekonał też premiera. Wbrew stanowisku ministra kultury, który do dziś, podobnie jak wielu twórców, jest zdania, że rząd ustąpił pod naciskiem ulicy rozumiejącej wolność w Internecie jako nieograniczony, darmowy dostęp do treści – tłumaczy Edwin Bendyk w „Polityce”. – Rozpalona przed rokiem nieufność nigdy nie wygasła, tak jak od początku istnienia Ministerstwa Administracji i Cyfryzacji trwają spory kompetencyjne, czy może ambicjonalne, między tym resortem a Ministerstwem Kultury”.
Faktycznie, „kreatywni” mają mocne wsparcie ministra Zdrojewskiego, któremu co prawda nie udało się zamieść ratyfikacji ACTA pod dywan, ale nadal przy okazji każdej próby zmian legislacyjnych ocierających się o prawo autorskie stoi na twardych pozycjach. Tak było ostatnio w przypadku nowelizacji ustawy o świadczeniu usług drogą elektroniczną (UŚUDE). Początkowo był w niej punkt 12a, który zwalniał właścicieli wyszukiwarek z odpowiedzialności za odsyłanie do nielegalnych treści. Ministerstwo Kultury postraszyło w związku z nim ograniczeniem dostępu do legalnych dóbr kultury, naruszaniem dóbr osobistych, wzrostem cyberprzestępczości i dziecięcą pornografią, twórcy zaś – wspomnianym na początku „pirackim rajem”. MAC w końcu ustąpił, sporny artykuł usunięto z projektu nowelizacji.
Nie dziwi więc, że jednym z postulatów „kreatywnych” jest przeniesienie wszystkich prac nad „szeroko pojętymi sprawami kultury, twórczości i jej upowszechniania” pod skrzydła MKiDN – jakby rzeczywiście dotyczyły one wyłącznie twórców i jakby nie było internetu. Łatwo też sprawdzić, że spora część podpisów pod listem do premiera należy do osób, których macierzyste instytucje poparły przyjęcie ACTA w pierwszych pseudokonsultacjach Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Jest wśród nich także Zbigniew Hołdys, co nie przypadkiem wzbudziło czujność czytelników.
Zdziwieni są natomiast ci, którzy pamiętają, że jeszcze trzy lata temu sami „kreatywni” uczestniczyli w przygotowaniu obywatelskiego projektu ustawy medialnej, który dawał możliwość darmowego dostępu – za pomocą tzw. Portalu Mediów Publicznych – do wszystkich treści stworzonych za publiczne fundusze. „Udało się nam uzyskać konsens ze środowiskami twórczymi w sprawie dozwolonego użytku, co wydaje mi się niebywałym osiągnięciem” – komentował wtedy Jacek Żakowski, jeden z twórców projektu. Niestety społeczna wizja mediów publicznych trafiła do kosza – co ochłodziło stosunki między rządem a środowiskiem. Być może też własne pomysły na „dozwolony użytek” wciąż dla twórców brzmią lepiej niż wykup praw, który proponuje teraz MAC.
Obywatele Kultury, nie idźcie tą drogą
Przeciętnego użytkownika internetu kłótnie między artystami a MAC obejdą niewiele. Jeśli zachce być koneserem współczesnej polskiej kultury, większość treści łatwo znajdzie na Chomiku lub podobnym portalu. Próby ograniczenia piractwa za pomocą restrykcyjnego prawa mogą się niektórym wydawać honorowe, ale są zwyczajnie nieskuteczne.
Nie oznacza to jednak, że kształt ustawy o otwartych zasobach jest nieistotny. Zależy od niego to, czy będziemy jako społeczeństwo korzystać z polskiej kultury bardziej czy mniej legalnie – bo korzystać i tak będziemy.
Jesteśmy narodem przekornym, a od czasu awantury o ACTA „kreatywni” konsekwentnie robią sobie coraz gorszy PR, przy okazji niszcząc reputację dobrych inicjatyw, z Obywatelami Kultury na czele.
Zamiast zająć się przykręcaniem śruby przez największego mecenasa polskiej kultury, czyli samorządy, zamiast walczyć o ubezpieczenia i emerytury dla artystów, Obywatele podpisani pod listem do premiera poszli na ambicjonalną wojnę z wiatrakami.
Na razie Michał Boni cierpliwie odpowiada „kreatywnym” i obiecuje zacząć prace nad ustawą o otwartych zasobach od nowa. Głównym błędem MAC był dotychczas brak jakichkolwiek prognoz dotyczących tego, jak proponowane zmiany faktycznie wpłyną na sytuację finansową twórców. „Otwartyści” postulują zrobienie takich badań. Być może wtedy rozpocznie się wreszcie jakaś poważna dyskusja. O ile wszystkim stronom rzeczywiście zależy na dobrych rozwiązaniach.
Czytaj też: