Viktor Orbán tłumaczył nam, jak dobry człowiek, czyli chrześcijanin, musi się namęczyć, żeby zdobyć poparcie większości. Czy ateista też może być dobrym człowiekiem?
Jeśli Boga nie ma, jakiż ze mnie Viktator? Zastanawiał się nie tak dawno w Warszawie premier Węgier, Viktor Orbán. Oczywiście, nie zajmował się interpretacją Biesów Dostojewskiego, lecz tłumaczył, jak dobry człowiek, czyli chrześcijanin, musi się namęczyć, żeby zdobyć w demokracji poparcie większości. Po prostu w świecie zdominowanym przez lewicowo-liberalne media prawda kiepsko się sprzedaje. W takim świecie polityczne triumfy o wiele łatwiej odnoszą niedobrzy ludzie. Orbán nie powiedział tego wprost, zapewne jednak niedobrzy to ludzie niemający Boga w sercu, a więc pozbawieni dostępu do prawdy i wartości.
Węgierski premier znalazł jednak sposób, by zdobyć w parlamencie bezwzględną większość. Wykorzystuje to teraz skwapliwie, by zawrócić na drogę prawdy i wartości społeczeństwo, które choć w masie poparło Orbána, to jednak jeszcze w większości błądzi, nie dostrzegając oczywistego związku między prawdą, dobrem i Bogiem. Jako ateista mogę tylko skwitować, że dzięki Bogu Orbán nie jest premierem Polski. Nie o Węgry i naszych bratanków Węgrów jednak tylko chodzi. Sami wybrali, więc pewno tak chcieli.
Problem jest o wiele ciekawszy i szerszy, bo dotyczy odwiecznego sporu o definicję dobrego życia i źródło wartości oraz postaw moralnych. Niezwykle ciekawe stanowisko w tym sporze zajął, już pośmiertnie, amerykański filozof Ronald Dworkin. W połowie lutego przesłał redakcji „The New York Review of Books” maszynopis najnowszej książki, Religion Without God – całość ukaże się w tym roku, magazyn opublikował jednak obszerny fragment.
Sędziwego filozofa bolał fakt, że religia zawsze stawała się zarzewiem krwawych wojen, których temperaturę podsycała nienawiść do cudzych bogów. Współcześnie dawne waśnie religijne przekształciły się w większości w wojny kulturowe, w których źródłem antagonizmu są odmienne wizje dobrego życia, prawdy i wartości. Inspiracja religijna, jak pokazuje choćby przykład Orbana, jest w tym wojnach kulturowych bardzo ważna. Z jednej strony cementuje światopogląd wyznawców tej samej wiary, z drugiej służy stygmatyzacji oraz symbolicznemu wykluczeniu innowierców lub ateuszy, jako pozbawionych dostępu do źródła prawdy.
Niestety, skuteczną odpowiedzią na ten ponowoczesny religijny obskurantyzm nie jest wojujący ateizm, którego prominentnym przedstawicielem stał się brytyjski biolog Richard Dawkins. Dworkin zdaje sobie sprawę, że wojujący ateizm jest równie anachroniczny, jak agresywne misjonarskie projekty wyznawców różnych religii. W istocie obie strategie wyrastają z tego samego fundamentalistycznego korzenia – przekonania o monopolu na prawdę.
Przekonanie to jednak wynika z podstawowego filozoficznego błędu, który polega na pomieszaniu pojęć i łączeniu różnych form teizmu, czyli wiary w Boga, z religijnością. Doświadczenie religijne nie jest jednak zastrzeżone jedynie dla ludzi pobożnych, ateiści także przeżywają momenty numinotyczne, czyli fascynację połączoną z grozą pod wpływem szczególnych doznań estetycznych, egzystencjalnych lub poznawczych. Stanów takich doznawali choćby Albert Einstein i Percy B. Shelley, którzy nie potrzebowali idei Boga, by wyjaśnić głęboko religijne przeżycia.
Dworkin przypomina, że na gruncie praktycznym kwestię ateistycznej religijności rozstrzygnął w Stanach Zjednoczonych Sąd Najwyższy. Uznał on, że przekonania wynikające z ateistycznego humanizmu, gdy służą np. uzasadnieniu odmowy służby wojskowej, mają taką samą wartość, jak odwołanie do norm religijnych. Amerykański filozof proponuje więc jako pierwszy krok na drodze do rozwiązania problemu wojen kulturowych przyjęcie, że przeżycie religijne może być doświadczeniem wszystkich – wierzących i nie wierzących.
Nie chodzi wszakże jedynie o zabieg retoryczny lub prawniczą kazuistykę, lecz o konsekwencje pewnego paradoksu. Rację mają ateistyczni naturaliści, gdy dowodzą, że nie sposób naukowo dowieść istnienia Boga. Tyle tylko, że nie mogą oni także dowieść naukowo prawomocności systemu naukowego. Przyjęcie, że rzeczywistość wymaga Boga lub może się bez niego obyć, jest z jednej strony stwierdzeniem o charakterze naukowym – bo mówi, co jest. Z drugiej jednak jest aktem wiary. Ateistów i teistów łączy, choćby gorąco oponowali, to, że u podstaw ich wizji rzeczywistości leży założycielski akt wiary. Oczywiście ta wspólnota nie oznacza, że ich późniejsze metody badania rzeczywistości są równie prawomocne.
Istotniejsze jednak jest w tym momencie co innego – Dworkin przypomina starego, poczciwego Szkota Hume’a i mówi, że z tego, co jest, nie można wyprowadzać tego, jak być powinno. Czyli nie można sądów moralnych wywodzić z założeń metafizycznych. Mówiąc więc wprost – to, czy Bóg jest, czy go nie ma, nie ma żadnego związku z tym, czy jesteśmy dobrymi lub złymi ludźmi. Wartości istnieją niezależnie od struktury rzeczywistości i są w równym stopniu dostępne teistom, co i ateistom.
Kwestia wartości jest, rzecz jasna sprawą delikatną – Dworkin po prostu żywi przekonanie, że istnieją one realnie i obiektywnie. Jego zdaniem wrażliwość moralna wynika z faktu podwójnej, biologicznej i kulturowej natury człowieka, które otwierają możliwość dostrzegania piękna świata i empatii do innych. Istnieje wszakże wiele nieteistycznych sposobów pokazania źródeł „sentymentów moralnych”. Np. Martha Nussbaum pisze o wrodzonej inteligencji emocji pozwalającej współczuć innym ludziom niezależnie od ich kulturowej tożsamości.
Dworkin eleganckim wywodem nokautuje fundamentalistów teistycznych i ateistycznych, dowodząc, że dobrym człowiekiem może być każdy, niezależnie od wspomnianego pierwotnego aktu wiary. Kto twierdzi inaczej, jak choćby Orbán, grzeszy, jeśli nie wobec prawd swojej religii, to na pewno wobec reguł elementarnej logiki.