Zabójstwo Chokri Belaida postawiło na nowo pytania o kierunek, w którym zmierza młoda tunezyjska demokracja.
Zabójstwo Chokri Belaida, lidera świeckiej opozycji w Tunezji, wywołało największe od czasu Arabskiej Wiosny rozruchy w tym kraju. Dziesiątki tysięcy osób manifestowało w Tunisie i innych miastach, związki ogłosiły strajk generalny. Demonstranci zaatakowali i podpalili biura rządzącej umiarkowanie islamskiej partii Ennahda. Kryzys wybuchł w momencie, gdy wypracowana po wyborach z 2011 roku kohabitacja islamistów z demokratami (nasz premier, wasz prezydent i rządowe „przystawki”) trzeszczała w szwach. W kraju nasilały się akty przemocy politycznej, a niedawni liberalni rewolucjoniści czuli się coraz mniej u siebie. Na pogrzebie Belaida powróciły hasła z czasów walki z dyktaturą, tym razem skierowane przeciw islamistom.
Premier Hamadi Dżebali, łagodna twarz Ennahdy, określił zabójstwo jako mord polityczny i mord na tunezyjskiej rewolucji. Jednak wbrew pojednawczym deklaracjom, gniew tłumu skierował się przeciwko jego ugrupowaniu jako moralnie odpowiedzialnemu za tragedię. Polityczne trzęsienie ziemi postawiło na nowo pytania o kierunek, w którym zmierza młoda tunezyjska demokracja. Dla wielu Belaid już dziś jest męczennikiem za jej sprawę.
Ruch Patriotycznych Demokratów Chokri Belaida, świecka partia lewicowa, głośno sprzeciwiała się postępującej islamizacji państwa i społeczeństwa, której patronowała rządząca Ennahda. Protestowała też przeciwko ekscesom salafitów, skrajnych radykałów muzułmańskich, którzy na uczelniach i na prowincji próbują wprowadzać prawa szariatu. Narażała się też popierającym rząd bojówkom, które rozbijały wiece opozycji. Razem z innymi ugrupowaniami lewicy i centrum Belaid utworzył w październiku ubiegłego roku Front Ludowy, który chciał się zmierzyć z islamistami w zaplanowanych na czerwiec wyborach. W jego ocenie ukradli oni rewolucję.
Zabójstwo Belaida popchnęło prezydenta Moncefa Marzoukiego do wycofania swojej świeckiej partii CPR z koalicji rządowej z islamistami (ostatecznie po kilku dniach powrócił do rozmów ostatniej szansy), a premiera do zapowiedzi dymisji i utworzenia gabinetu bezpartyjnych technokratów. Obydwie opcje są ciągle możliwe, ale żadna nie zadowoli wszystkich: jeśli premier zwolni twardogłowych ministrów, swój gniew wyładują bardziej konserwatywni sympatycy Ennahdy i islamistów. Jeśli z koalicji wyjdzie partia prezydenta, liberałowie poczują się całkiem wykluczeni. Można spodziewać się, że tak jak ostatnio w Egipcie, pojawią się przeciwne islamistom, zdesperowane bojówki, a dyskurs polityczny przeniesie się na ulice. Bez względu na wynik zakulisowych targów, dla wielu świeckich Tunezyjczyków polityczne morderstwo to symboliczny Rubikon.
Choć Ennahda uchodzi za partię umiarkowaną, która wzoruje się na tureckiej AKP, reprezentuje ruch islamistyczny, który posiada różne odcienie. Kilka dni temu do mediów przedostała się treść zablokowanego przez sąd wywiadu, jakiego rozgłośni Mosaique FM udzielił lider radykalnych salafitów, Abou Iyadh. Jest on współodpowiedzialny m.in. za zamach na ambasadę USA, podpalenia mauzoleów sufickich świętych czy krwawe zamieszki po wystawie sztuki współczesnej w Tunisie. Iyadh mówił dziennikarzowi: „Rozróżniamy pomiędzy rządem a Ennahdą. Choć ten [koalicyjny] rząd nie reprezentuje islamu, pracujemy razem z ruchem Ennahda, jako ugrupowaniem islamskim, niezależnym od rządu”. Rzeczywiście można odnieść wrażenie, że Ennahda stoi w rozkroku: raz firmuje własny, demokratyczny rząd, innym razem uśmiecha się do radykałów i podkopuje gałąź, na której siedzi.
Pod koniec stycznia 2012 roku deputowany Ennahdy Sadok Chourou (w 2010 wyszedł z więzienia, gdzie odsiadywał dożywocie) zaproponował stosowanie brutalnych, szariackich kar wobec protestujących, przez których cierpi gospodarka – według niego powinni być traktowani jak „niewierni”. W lipcu ubiegłego roku, na kongresie Ennahdy gościli m.in. Chaled Maszal z Hamasu i władze Sudanu. Chourou został wtedy szefem najwyższej rady doradczej partii, ciała, które de facto formułuje jego program. Umiarkowanemu premierowi Dżebali pozostała rola dawania przyjaznej światu twarzy. Gdzieś pośrodku balansuje lider partii Rachid Ghannouchi. Równie dwuznaczne są związki ugrupowania z salafitami.
Salafici w Tunezji, podobnie jak w innych krajach północnej Afryki i Bliskiego Wschodu, chcą radykalnego odwrotu od naleciałości zachodnich i narzucenia norm społecznych z czasów proroka Mahometa. Ruch ten podąża dwoma ścieżkami: niektórzy próbują zakładać legalne partie i agitować na rzecz swoich celów w ramach systemu demokratycznego. Starająca się o legalny status partia Hizb ut-Tahrir uczestniczyła m.in. w debacie o kształcie nowej konstytucji. Proponowała własne zapisy oparte na tekstach z XI wieku, postulowała powrót do złota i srebra jako środków płatniczych. Inni odrzucają w całości ideę demokracji i próbują budować równoległe do państwa struktury. Zastępują instytucje państwowe tam, gdzie one szwankują. Ruch Ansar al-Sharia (obrońcy szariatu) cytowanego Abou Iyadha rok temu dostarczał pomoc ofiarom ataku zimy, a latem sponsorował namioty dające cień sprzedawcom na targu i budował dzieciom boiska. Na kongresie w świętym mieście Kairouan Iyadh wzywał m.in. do opuszczania lewicowych związków zawodowych i wstępowania do zrzeszeń islamskich: miałoby to osłabić świeckich koalicjantów Ennahdy i przybliżyć „nowe rozdanie” na szczytach władzy.
Chociaż salafici prowadzili głośne akcje na uniwersytetach – na przykład strajk okupacyjny na rzecz nikabu (tzn. zasłaniania przez kobiety twarzy w miejscach publicznych) i segregacji płci na uczelni w Manouba na przełomie 2011 i 2012 r. – w zeszłorocznych wyborach do rad uczelnianych przegrali z kretesem. Podobnie nikłe szanse mają na sukces w parlamencie. Dlatego też coraz częściej zamiast perswazji, wybierają przemoc.
Niezależnie od tego, czy Belaida zastrzelili salafici, czy członkowie związanych z Ennahdą Komitetów Obrony Rewolucji, trwające przesilenie jeszcze bardziej zantagonizuje Tunezyjczyków. Sprawa wymusi też prawdziwą próbę sił w łonie Ennahdy. Tracące na popularności ugrupowanie rządzące, które próbowało łączyć islamizm z demokracją, nie wytrzymuje ciężaru targających nim sprzeczności. Jedynym pozytywnym skutkiem obecnego kryzysu będzie większa jasność, kto jest kim w Tunezji.