Tusk może po szczycie wypić szampana bez wyrzutów sumienia. Tylko co z tego, skoro Unia Europejska wciąż kieruje się w kryzysie błędną filozofią?
David Cameron ma wiele talentów, od twardości negocjacyjnej na europejskich salonach po zdolność „łamania sumień” własnych posłów. Wczoraj zasłynął błyskotliwym dowcipem – bo tylko w tych kategoriach można rozumieć jego wypowiedź po ostatnim brukselskim maratonie. Oto porozumienie w sprawie ram budżetowych na kolejne siedem lat ma jego zdaniem „zmusić wreszcie Unię, aby skupiła się na jakości, zamiast ilości wydatków”.
Jawny absurd tej tezy polega na tym, że to głównie z powodu nacisków brytyjskiego premiera kolejne państwa członkowskie nie tyle nawet wyrywały sobie nawzajem kawałki zmniejszonego tortu, ile wspólnie zrezygnowały ze znacznej części najbardziej potrzebnych i efektywnych środków. Zamiast potężnych zastrzyków adrenaliny i witamin, pacjent dostanie tylko kroplówkę i respirator. W stanie wegetatywnym dotrwa pewnie do roku 2020. Od Polski nie zależało to niemal w żadnym stopniu – tylko co to za pocieszenie, że euro-tort i szampana premier Tusk może skonsumować bez wyrzutów sumienia?
Bo żeby nie było wątpliwości – kroplówka funduszy strukturalnych faktycznie podtrzymuje przy życiu kraj taki jak Polska, w którym środków na inwestycje własne jest tyle, co kot napłakał, a koniunktura utrzymuje się jakoś głównie dzięki wydatkom publicznym. Premier i rząd mają prawo do zadowolenia – kurs euro szczęśliwie pozwolił dotrzymać choć jednej wyborczej obietnicy („zdobędziemy dla was 300 miliardów”), w którą swego czasu nie wierzył nawet sam komisarz Lewandowski. Przy obniżonej po raz pierwszy od lat 50. perspektywie budżetowej (i to aż o 4 procent), uzyskane dodatkowo 4,5 miliarda euro piechotą nie chodzi.
Kłopot w tym, że suma ogólnych wydatków unijnych spada w kolejnej siedmiolatce o kilkadziesiąt miliardów euro – kosztem programów inwestycyjnych w obszarze badań naukowych, ochrony środowiska, pomocy międzynarodowej i przede wszystkim budowy infrastruktury.
Fundusz infrastrukturalny Connecting Europe Facility, przeznaczony na budowę połączeń drogowych, kolejowych, energetycznych i informatycznych ścięto o 7 miliardów euro – choć to jeden z niewielu obszarów, w których unijne wydatki ewidentnie przynoszą wzrost gospodarczy.
Choć fundusze strukturalne i pieniądze na wieś pozwolą nieco poprawić dychawiczną koniunkturę, a nawet podnieść cywilizacyjnie niektóre regiony, nie wystarczą do tego, by Europa odzyskała wzrost gospodarczy. Tym bardziej nie pozwolą na głęboką restrukturyzację przemysłu i awans technologiczny – bez tych środków między bajki można włożyć jakikolwiek „zielony nowy ład” czy choćby wzrost konkurencyjności peryferii, który polegałby na czymś więcej niż obniżaniu płac i innych kosztów pracy.
Na problem „obrona status quo czy długoterminowy rozwój” zwraca uwagę wielu ekspertów. Jeden z nich sformułował rzecz prosto: rolnictwo wygrywa z budową mostów. Tylko że to nie jest problem PR-u i populizmu, względnie krótkowzroczności polityków; to nawet nie jest problem „narodowego egoizmu”. Bo likwidacja funduszy strukturalnych na rzecz wydatków na badania i rozwój do niczego się nie przyda wschodnim peryferiom (tam należymy, a nie do żadnej „zdyscyplinowanej fiskalnie Północy”), skoro nie mają pobudowanych dróg, systematycznie likwidują linie kolejowe, a na samorządy przerzucają coraz więcej odpowiedzialności bez odpowiedniego zaplecza finansowego.
Za mały jest tort. Wśród unijnych płatników netto wciąż pokutuje przekonanie, że państwo i sektor publiczny to takie większe gospodarstwo domowe. Wszyscy muszą oszczędzać, niczym niemiecka gospodyni domowa, gdy nastaną trudne czasy. Cięcia siedmioletniego budżetu UE to symptom ogólniejszej filozofii politycznej kryzysu. Filozofii błędnej, zgodnie z którą sektor publiczny w kryzysie zachowywać się ma analogicznie do prywatnego, tzn. zaciskać pasa – zamiast spadek popytu równoważyć zwiększonymi wydatkami publicznymi. Większość obywateli UE jest przeciwna cięciom wydatków, ale w sytuacji, w której budżet Unii zależy głównie od składek narodowych, nietrudno społeczeństwu wytłumaczyć, że nasze (brytyjskie, niemieckie, austriackie) oszczędności to wina ich (Greków, Irlandczyków, Włochów, Hiszpanów) braku dyscypliny.
W obecnej konfiguracji politycznej, w której jeden David Cameron jest w stanie szantażem zmusić całą Unię do cięć, zmiana tej polityki wymaga jakiegoś radykalnego rozwiązania. Na przykład pogłębiania integracji europejskiej bez Wielkiej Brytanii (czołowego propagatora samobójczych oszczędności) albo oderwania finansowania budżetu UE od decyzji poszczególnych państw (na rzecz jakiejś formy podatku europejskiego). Pierwsze rozwiązanie jest ryzykowne i niepewne (kult cięć to nie tylko brytyjska specjalność), drugie niezwykle trudne do przeprowadzenia (jaka siła zmusi państwa do zrzeczenia się części wpływów podatkowych na rzecz danin bezpośrednio przekazywanych do budżetu UE?).
Oba rozwiązania dziś wydają się nieprawdopodobne, zwłaszcza że większość europejskich liderów odtrąbiła mniejszy lub większy sukces na szczycie. Ale piątkowa decyzja to przecież nie koniec batalii o budżet. Wiosną musi go zaakceptować Parlament Europejski. A tak naprawdę, to wcale nie musi.
Weto dla „kompromisowego” projektu oznaczałoby spore trudności, także dla Polski. Ale kto wie, jeśli przewodniczący Martin Schulz i eurodeputowani zagrają va banque, wszystko będzie możliwe. Nawet trwała zmiana na lepsze.
Projekt finansowany ze środków Parlamentu Europejskiego.