Przed wielu laty pewien duchowny próbował przywrócić mnie na łono Kościoła, dodajmy, że bardziej chodziło o wiarę niż instytucję. Było to w dawnych czasach, kiedy księża nie kojarzyli mi się z przemocą, a troska o zbawienie mojej duszy trochą łechtała moją próżność, a trochę mnie wzruszała. Inna sprawa, że była to troska zupełnie zbyteczna i to z dwóch powodów. Po pierwsze nie mam duszy, chociaż wydaje mi się, że mam. Ten powód był jednak przez ojca OP. kwestionowany. Drugiego powodu nie podałam, bo rozmawialiśmy poważnie. Otóż zbawienie załatwiłam sobie jeszcze jeszcze jako dziecko, a kilka dni temu, przy przedświątecznym śledziku, znajomy eks, czyli były ksiądz, potwierdził, że praktyka taka istniała. I naprawdę jestem bezpieczna. Tym razem jednak nie była to poważna rozmowa, więc nie wiem, jakie jest oficjalne stanowisko teologiczne w tej kwestii. Jeśli jednak nie zostałam oszukana w dzieciństwie, nie umrę bez łaski Pańskiej. Gwarantuje mi to zaliczenie dziewięciu „pierwszych piątków”. Wystarczyło w każdy pierwszy piątek miesiąca, przynajmniej dziewięć razy pod rząd, przystępować do spowiedzi i komunii.
Ponieważ jestem asekurantką, zaliczyłam przynajmniej dwie takie tury, zachęcona opowieścią siostry katechetki o chłopcu, który zaliczył kiedyś piątki, a potem został strasznym grzesznikiem i bezbożnikiem. Po niezbyt długim i ohydnym życiu zginął w wypadku samochodowym. Jednak, kiedy konał gdzieś przy drodze, pochylił się nad nim przechodzący mimochodem ksiądz i udzielił mu rozgrzeszenia. No! Z taką perspektywą można grzeszyć! W poważnej rozmowie na to koło ratunkowe jednak było mi głupio się powoływać. Nie czując się zbyt pewnie w teologicznych dysputach, trzymałam się prostej konstatacji – braku wiary jako powodu braku wiary. Bo czy to wymaga jakichś uzasadnień? Zabrnęliśmy z moim duchowym ratownikiem w ślepy zaułek. „Ja wierzę. A ja – nie! Daję ci słowo honoru, że Bóg istnieje. A ja tobie, że nie istnieje”. Wyjściem z tego pata nie mógł być już żaden argument, była nim praktyka.
Ojciec OP powiedział mi: Po prostu zacznij chodzić do kościoła, z zaangażowaniem uczestnicz w mszy św., a wiara sama przyjdzie.
To oczywiście bardzo dobra rada, świadcząca o znajomości podstawowych zasad socjotechniki. Człowiek staje się tym, kogo odgrywa, podsuń mu właściwy scenariusz, dostaniesz właściwego człowieka. Przy mojej słabości do katolickich rytuałów mogła nawet zadziałać. Ale co z tego? Nie wiem, czy wówczas to powiedziałam, czy tylko pomyślałam: I co z tego? Wiara nie jest dowodem na istnienie. Nie dam się wciągnąć w praktyki, które doprowadzą mnie do wiary w coś, czego nie ma.
Ale mówimy tu o mocnej ontologii – Bóg powinien być Bytem, jak się patrzy, chociaż niematerialnym. W słabszym sensie wiele rzeczy istnieje, ponieważ w nie wierzymy, a wierzymy bo praktykujemy. Święta to całe mnóstwo takich praktyk. Spotykając się z rodziną, powołujemy ją do istnienia, przynajmniej na chwilę. Poza tym istnieje ona przecież tylko w naszej głowie, o ile zechce nam się przywołać ją do świadomości. O ludziach, których często spotykamy, myślimy często, o tych, których nie widujemy – coraz rzadziej. Rodzina nieużywana zanika.
Prezenty, czyli dary potwierdzające relacje i statusy, poza wymiarem symbolicznym mają istotny wymiar komercyjny. Przez ten rodzaj praktyk bezpośrednio powoływany do życia jest kapitalizm. To najbardziej powszechna religia w dzisiejszym świecie, w której kult równa się bóstwu.
Słuchając – choćby jednym uchem – kolęd, utrwalamy odruchy i mitologie religijne. Nawet jeśli jesteśmy ateistami, to większość z nas jest ateistami katolickimi.
Kapitalizm, katolicyzm, rodzina. Wesołych świąt!