Trudno być wiarygodnym, kiedy prosi się innych o solidarność, a samemu demonstruje jawny cynizm.
W ubiegłym tygodniu na łamach „The Economist” pojawił się artykuł, w którym analizowano politykę Europejskiego Banku Centralnego wobec kryzysu. Na warsztat wzięto lipcowe zapewnienie prezesa EBC Maria Draghiego, że bank zrobi „wszystko, co będzie konieczne”, aby uratować strefę euro. Wszystko? Z konkretnych działań i decyzji Draghiego wynika jednak jasno, że nie do końca. Prezes EBC może być dziś potężną postacią, ale na wojnę z Bundesbankiem i kanclerz Angelą Merkel nie pójdzie. Pozostaje upieranie się przy „samobójczej polityce zaciskania pasa” i „krótkowzrocznych celach deficytowych”. Nie wygląda zresztą na to, aby Dragji z tego powodu szczególnie cierpiał. „To zakrawa na szaleństwo”, ocenia „The Economist”.
Na dodatek, jak czytamy w innym artykule z tego samego dnia, inflacja w strefie euro ma spaść w następnym roku do 1,8%, podczas gdy bezrobocie wciąż rośnie… Jest „najzupełniej oczywiste”, że EBC prowadzi zbyt rygorystyczną politykę monetarną, co jest „bardzo niebezpieczne i niewybaczalne”. Konkluzja? Nie ma co liczyć na rozsądek technokratów zarządzających strefą euro, ale poszczególne kraje wciąż mają jakieś pole manewru. „Coraz trudniej sobie wyobrazić”, pisze tygodnik, „w jaki sposób opuszczenie strefy euro miałoby przynieść Grekom więcej cierpienia niż pozostanie w niej”.
Zostawmy jednak na razie Greków, i zatrzymajmy się przy słowie „szaleństwo”. Gdzie jest szaleństwo, tam warto poszukać metody. Jeśli interpretować politykę Draghiego w świetle zapewnień, że zrobi „wszystko”, aby ocalić strefę euro, to faktycznie nic nie trzyma się kupy. Ale jeśli przypomnimy sobie, co prezes EBC powiedział w lutowym wywiadzie dla „Wall Street Journal”, jego postępowanie może okazać się nad wyraz racjonalne. „Europejski model społeczny się skończył”, oświadczył wówczas. Miało to wszelkie pozory chłodnej obserwacji, lecz w istocie było raczej namiętną obietnicą: zrobię wszystko, co będzie konieczne, aby europejski model społeczny się skończył.
Podczas gdy prezes Draghi zajęty jest dotrzymywaniem słowa, w cieniu kryzysu trwają unijne negocjacje budżetowe. Mimo że z pozoru wszystko przebiega zwyczajnie, przyszły historyk szaleństwa także i tu znajdzie dla siebie sporo materiału. Jedne kraje upierają się, żeby budżet był mniejszy, inne wolałyby utrzymać go na obecnym poziomie, jedne przystrzygłyby wydatki na Wspólną Politykę Rolną, inne będą jej zażarcie bronić, projekty i propozycje krążą między Radą, Komisją i Parlamentem, premierzy i prezydenci przypominają sobie nagle, że dawno nie odwiedzali tego czy innego kraju, padają solenne deklaracje i zawiązują się sojusze, które mają wpłynąć na układ sił… Wielka Brytania grozi wetem, jeśli budżet będzie za duży, a Polska, jeśli będzie za mały. Niemcy zaś stoją na stanowisku, że skoro wszyscy muszą oszczędzać, to dotyczy to także Unii. Można powiedzieć, że to normalny chaos, towarzyszący na ogół takim negocjacjom. Owszem, tyle że czasy nie są normalne.
Podczas gdy przywódcy państw członkowskich zabawiają się przeciąganiem w tę i wewtę za krótkiej kołderki, wyzwania stojące przed kontynentem nie znikają. Jak pisałem przy innej okazji, aby strefa euro zaczęła choć trochę przypominać optymalny obszar walutowy, trzeba zwiększyć unijny budżet co najmniej dwudziestokrotnie. Byłoby to korzystne także dla Polaków i Polek, i to bez względu na to, czy nasz kraj znajdzie się ostatecznie w strefie euro. Takiej propozycji nie ma dziś jednak na stole.
Fundusze unijne odgrywają w naszym kraju ogromną rolę. To dobrze, że rządowi zależy, żeby ten strumień się nie zmniejszył. Problem z polskim stanowiskiem w sprawie budżetu jest jednak taki, że sprowadza się ono do obrony status quo i opiera na argumentach, które – choć słuszne – zbyt wyraźnie trącą partykularnym interesem. Bardziej przekonujące byłyby argumenty, które odwoływałyby się do wartości uniwersalnych i wspólnego interesu, a na dodatek posuwałyby europejski projekt do przodu. Polska mogłaby się odwołać do takich argumentów, tyle że od kilku lat systematycznie wytrąca je sobie sama z rąk.
W najnowszych dziejach szaleństwa powinien się znaleźć jeszcze jeden rozdział. Niespójność i mizeria polskiej polityki w Europie i wobec Europy nigdzie nie daje się odczuć tak silnie, jak w przypadku polityki klimatycznej. Polska już kilkakrotnie wetowała – jako jedyne państwo członkowskie – przyjęcie przez Unię ambitniejszych celów redukcji emisji gazów cieplarnianych. Z kolei podczas październikowego szczytu ministrów środowiska Polska wraz z innymi krajami Europy Wschodniej domagała się przedłużenia uprawnień do handlu emisjami. Wygląda na to, że Polska oficjalnie w zmiany klimatu niezbyt wierzy, w każdym razie nie na tyle, by się nimi poważnie przejmować, wierzy za to w zyski z tego, że inni się klimatem przejmują. Szkopuł w tym, że trudno być wiarygodnym, kiedy prosi się innych o solidarność, a samemu demonstruje jawny cynizm.
Dziś dla Polski i dla Europy szansą – być może ostatnią – na wyjście z impasu jest klimatyczny federalizm. Perspektywa katastrofy klimatycznej może odegrać dziś taką rolę, jaką przez kilka powojennych dekad pełniło widmo kolejnej wojny. Ratowanie klimatu to cel, na który można bez wstydu żądać pieniędzy ze wspólnej kasy. Fakt, że polska gospodarka jest w dużym stopniu uzależniona od węgla, to paradoksalnie nasz atut. Możemy z czystym sumieniem powiedzieć, że przestawienie się na gospodarkę niskowęglową wymaga nakładów, których sami nie jesteśmy w stanie ponieść. Byłoby jasne, że sięgamy po te fundusze nie tylko dlatego, że jesteśmy biedni, ale także po to, by wydać je w sposób służący wspólnemu dobru.
Historia przyspiesza. Według najświeższego raportu PWC może być już za późno na powstrzymanie ogrzania się atmosfery powyżej 2 st. Celsjusza. Nawet jeśli zwiększymy tempo dekarbonizacji gospodarki dwukrotnie, wciąż grozi nam, że w 2100 roku atmosfera ogrzeje się o 6 st. Celsjusza. Polacy i Polki już doświadczają związanych ze zmianą klimatu nadzwyczajnych zjawisk pogodowych: tornada czy częstsze niż kiedyś powodzie to sygnały ostrzegawcze, których nie powinniśmy ignorować. Na dodatek Unia Europejska, w której w końcu odnaleźliśmy jakie takie poczucie stabilności, zaczyna trzeszczeć w szwach. Dzieje to się nie bez udziału Polski, która konsekwentnie neguje kryzys klimatyczny, który mógłby dziś zjednoczyć państwa Europy wokół wspólnego celu. Te dwa wyzwania bardzo ściśle się ze sobą wiążą. Byłoby dobrze, gdyby politycy wycierający sobie na co dzień usta „racją stanu”, raczyli się nad tym zastanowić.
Zapraszamy na spotkania o europejskim kryzysie i protestach społecznych:
19.11.2012, Łódź, Jesteśmy wkurzeni! Rozmowa o europejskim kryzysie
Goście: Vasyl Cherepanyn, Paolo Do, Héctor Huerga González, Michał Gałza (Krytyka Polityczna, Łódź), Marek Jedliński (Krytyka Polityczna, Łódź), Maria Klaman (Krytyka Polityczna, Trójmiasto).
21.11.2012, Gdańsk, People of Europe, rise up! / Ludu Europy, powstań!
Goście: Vasyl Cherepanyn, Paolo Do, Héctor Huerga González, Maria Klaman (Krytyka Polityczna, Trójmiasto), Igor Stokfiszewski (Krytyka Polityczna, Warszawa)
22.11.2012, Warszawa, To my jesteśmy ludem! Ruchy społeczne w Europie
Goście: Oleksiy Radynski (Krytyka Polityczna, Centrum Badań nad Kulturą Wizualną, Kijów, Ukraina), Paolo Do (ESC, Rzym, Włochy), Héctor Huerga González (Indignados, Barcelona, Hiszpania), Igor Stokfiszewski (Krytyka Polityczna, Warszawa).
28.11.2012, Warszawa, Czy wszyscy staniemy się Niemcami?
Goście: Wolfgang Templin, Marek Cichocki, Karolina Wigura, Piotr Buras. Prowadzenie: Michał Sutowski
—
Debaty są częścią międzynarodowego cyklu „Co złego stało się z Europą? Jaka jest jej przyszłość? Kryzys europejski i nowe ruchy społeczne” realizowanego we współpracy z Red House Center for Culture and Dialogue w Sofii.
Projekt finansowany ze środków Parlamentu Europejskiego.