Unia Europejska

O przetrwaniu strefy euro zadecydują Niemcy

Europejski Mechanizm Stabilizacyjny został uznany za zgodny z niemiecką Ustawą Zasadniczą. Czy 12 września wydarzyło się coś istotnego?

Europejski Mechanizm Stabilizacyjny został uznany za zgodny z niemiecką Ustawą Zasadniczą; kanclerz Merkel odetchnęła z ulgą, podobnie zresztą jak czerwono-zielona opozycja; indeks giełdy we Frankfurcie lekko poszedł w górę, euro umocniło się w stosunku do dolara. Czy 12 września wydarzyło się coś istotnego? Coś poza kolejnym epizodem niekończącej się opowieści pt. kryzys strefy euro i jego wybawcy?

Sędziowie też czytają gazety

Sam wyrok był mniej więcej zgodny z oczekiwaniem. Tak naprawdę trudno było sobie wyobrazić, aby ośmiu mędrców w czerwonych togach zdecydowało się podjąć decyzję wbrew głównemu nurtowi opinii – jeśli nie publicznej, to w każdym razie jej elit. Jak podsumował rzecz jeden z brytyjskich komentatorów: „Nawet konstytucjonaliści czytają gazety”. Same zastrzeżenia wydają się tak naprawdę rytualne (konieczna zgoda parlamentu na zwiększenie niemieckich zobowiązań powyżej 190 mld euro; konsekwentne i permanentne wymaganie szczegółowej informacji na działalności EMS), choć ich wydźwięk można odczytać jako antytechnokratyczny. O ewentualnym większym udziale Niemców w ratowaniu Europy zadecydują reprezentanci narodu, a nie jedna „niezależna” instytucja (niemiecki Trybunał) po negocjacjach z drugą (EMS, Europejski Bank Centralny…). Patrząc na rzecz z innej strony, można jednak uznać, że oto po raz kolejny jedna instytucja jednego państwa narodowego de facto przyznała prawo decydowania o ratunku całej Europy drugiej instytucji tego samego państwa narodowego. Tak czy inaczej o rozpadzie bądź przetrwaniu strefy euro zdecydują Niemcy.

Warto również przypomnieć, że wejście w życie Europejskiego Mechanizmu Stabilizacyjnego wprawdzie utrudni wydatnie spekulację na obligacjach rządowych państw strefy euro, obniży istotnie ich rentowność, a tym samym da ich budżetom nieco wytchnienia i pozwoli zatrzymać narastającą spiralę publicznych długów – ale pod jednoznacznym warunkiem zapisania „kotwicy długu” do krajowego ustawodawstwa. To znaczy: EMS ratuje przed katastrofą, ale na dłuższą metę utrudnia (uniemożliwia?) prowadzenie przez państwa polityki antycyklicznej. Schemat znany od dawna: Niemcy zaryzykują własną gotówką pod warunkiem, że Europa podąży wytyczoną przez nich ścieżką reform i konsekwentniej niż dotychczas wdroży u siebie „ordoliberalny” porządek. Ten sam, który w niemieckiej z ducha Europie z czasów po Traktacie z Maastricht tak bardzo zawiódł. 

Kryzys zażegany! Ale na jak długo?

Dzięki orzeczeniu z Karlsruhe euro się nie zawali – przynajmniej w najbliższych miesiącach. A później? Bez silnych stymulatorów (inwestycje w nowe technologie, kapitał ludzki…) trudno wyobrazić sobie wzrost i nowe, dobrze płatne miejsca pracy; bez większej konkurencyjności Południa (inflacja!) i konsumpcji na Północy trudno mówić o trwałym i stabilnym rozwoju kontynentu; wreszcie bez realnej unii transferowej trudno mówić o trwale niskich stopach oprocentowania obligacji i zabezpieczeniu przed spekulacyjnymi atakami. Taka „przebudowa” wymaga, mówiąc klasykiem, „nowego myślenia”. A do niego wciąż daleko, skoro np. niedawne rekomendacje „trojki” (Komisji Europejskiej, Europejskiego Banku Centralnego i Międzynarodowego Funduszu Walutowego) dla dotkniętej społeczną i gospodarczą katastrofą Grecji obejmują m.in. wprowadzenie sześciodniowego tygodnia pracy, dopuszczenie wydłużenia dniówki, dalsze zwolnienia urzędników państwowych i dalsze opóźnienie przechodzenia na emeryturę (z 65 na 67 lat).

Na krótką metę, przy gaszeniu pożaru, technokratyczne decyzje podejmowane w wąskim gronie bywają nieuniknione – choćby z racji koniecznego tempa działania. Rekonstrukcja całej Unii Europejskiej wymaga legitymizacji demokratycznej. Czy taka rekonstrukcja może obrać kierunek bardziej solidarystyczny? Obecny ton debaty politycznej w Europie dobrze temu nie wróży, choć warto zauważyć, że obok eurosceptycznych populistów mamy również w Europie partie odnoszące sukcesy dzięki przeciwnej, bo proeuropejskiej narracji (choćby socjaldemokratyczna Partia Pracy Diederika Samsoma, która ma spore szanse na rządzenie Holandią po wyborach). Sugestia niemieckiego Trybunału, że kolejne projekty integracyjne będą wymagały demokratycznej legitymizacji (zmiana Ustawy Zasadniczej?) oznacza, że najbardziej proeuropejskie i zarazem „solidarystyczne” elity polityczne będą musiały przekonać społeczeństwo, że głębsza integracja im się opłaca.

Niemcy do poprawki

A opłaca się? No właśnie. Argumentacja, że przecież to Niemcy są największym beneficjentem gospodarczym strefy euro jest tyleż słuszna, co kompletnie niewiarygodna z punktu widzenia tzw. przeciętnego Niemca, któremu reformy Agendy 2010 zablokowały przyrost dochodów, obcięły zasiłek bądź pozbawiły pewnego zatrudnienia. Beneficjentem eurozony są przede wszystkim niemieccy przedsiębiorcy produkujący na eksport i – do pewnego stopnia – bankierzy udzielający za granicą kredytów na zakup towarów wyprodukowanych przez… niemieckich przedsiębiorców. Pracownik na umowie śmieciowej niewiele z tych niuansów rozumie – z „Bilda” zaś dowiaduje się, że za jego ciężko zarobione i odprowadzone w podatkach pieniądze codziennie jakiś Grek popija w basenie ouzo.

Uratowanie przez Niemców Europy wymaga „wymyślenia się przez nich na nowo”, jak w niedawnym artykule na łamach „Aspen Review” wykazał Piotr Buras. A to oznacza, między innymi, korektę ich dotychczasowej polityki eksportowej (mniejsza presja na ograniczanie płac) i większy nacisk na większą konsumpcję wewnątrz – niemiecki popyt wewnętrzny mógłby wspomóc eksport krajów Południa, zmniejszyć nierównowagę bilansów handlowych w Europie, a zarazem uniezależnić same Niemcy od wahań koniunktury na zewnątrz. To byłaby dobra wiadomość dla niemieckich pracowników, którzy przy urnie mogą mieć większą moc sprawczą od pracodawców i rynków finansowych. I chyba dlatego demokratycznie sterowane zacieśnianie integracji ma szanse zbudować bardziej solidarną i bardziej stabilną Europę. Pod warunkiem oczywiście, że do takiej właśnie wizji niemieckich wyborców przekonają politycy. Wygląda na to, że piłka jest po stronie czerwono-zielonych – oby w jednej koalicji.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij