Od tygodnia trwa dość chaotyczny proces dobierania najbliższych pracowników, w którym Trumpowi doradza zięć.
Podczas kampanii wyborczej Donald Trump umiejętnie posłużył się aurą miliardera-celebryty, uwspółcześnioną wersją amerykańskiego self-made mana, skutecznie przedstawiając się jako autor własnego sukcesu. Jednocześnie z premedytacją łamał normy przyjęte w debacie politycznej. Te dwa elementy złożyły się na skuteczną zbroję. Jednocześnie osłaniającą kandydata tarczę i narzędzie zaczepne.
Występowanie w roli autora własnego sukcesu dało Trumpowi kredyt zaufania i pozwoliło zneutralizować aurę nazwiska Hillary Clinton, przydającego rywalce cech nieomal monarchicznych. Jednocześnie zdobyta w telewizyjnym reality show medialna sława pozwoliła odegrać rolę przewrotnego, antysystemowego trickstera . Usprawiedliwiała niekonwencjonalne zachowanie, a zwolennikom Trumpa pozwalała wziąć w nawias wypowiedzi, które z pewnością zdyskredytowałyby zawodowego polityka jako zbyt daleko idące. Dosadne słowa, zwłaszcza o charakterze rasistowskim, islamofobicznym i mizoginicznym, mogli odczytywać jako wyznacznik kierunku zmian, niekoniecznie zaś zapowiedź konkretnych działań.
Raz po raz przerywając Clinton podczas debat prezydenckich i znienacka nazywając ją „wstrętną babą”, Trump umiejętnie wpisał się w rolę kandydata, któremu więcej wolno, bo kontestuje samą konwencję uprawiania polityki. Ta poza była możliwa dlatego, że do nominacji wyniosła go rewolta w łonie Partii Republikańskiej. Ruch Tea Party posługuje się podobnie bezkompromisowym kodem. Nominacja, a następnie wybór Trumpa to wygrana tej frakcji, której zapowiedzią była już Sarah Palin, kandydująca na stanowisko wiceprezydenta w 2008 roku.
Tymczasem analogiczne, antysystemowe inicjatywy po drugiej stronie sceny, takie jak ruch Occupy Wall Street, nie stały się dotąd częścią politycznej tożsamości Partii Demokratycznej, chociaż ostra walka Berniego Sandersa o nominację zwiastowała możliwość takiej zmiany.
A jednak wyrównany podział głosów wskazuje na głęboką polaryzację amerykańskiego społeczeństwa. Jeszcze w trakcie kampanii wyborczej komentator „New York Times’a” Nate Cohn napisał o rysującym się „nowym rozdarciu między beneficjentami multikuturowego globalizmu a etnonarodowcami z klasy pracującej, którzy czują się porzuceni pod względem ekonomicznym i kulturowym”. W noc wyborczą zatweetował, że po raz pierwszy biali bez wyższego wykształcenia zagłosowali tak, jakby byli mniejszością.
O sukcesie Trumpa zdecydowała mobilizacja białych wyborców bez studiów wyższych w tak zwanym Pasie Rdzy, czyli dawnym zagłębiu przemysłowym epoki industrialnej. Ich motywacja była częściowo ekonomiczna. Mimo że bezrobocie w USA jest rekordowo niskie, to dochody osób bez ukończonych studiów wyższych spadają, za co zwykle wini się przenoszenie produkcji za granicę. Klasa robotnicza i niższa klasa średnia, stanowiące tradycyjny elektorat Partii Demokratycznej, poczuły się przez nią zdradzone i zwróciły się ku Trumpowi, który obiecał położyć kres temu procesowi.
Oprócz ekonomii istotną rolę odegrały względy kulturowe. Chociaż biali Amerykanie wciąż stanowią większość, to za prezydentury Obamy odsetek białych chrześcijan bez wyższego wykształcenia spadł z 54 do 43 procent populacji. Ci „zwykli Amerykanie”, przeważnie mieszkający w małych ośrodkach, rzadko podróżujący i niezaliczający się do żadnej etnicznej mniejszości, zagłosowali na wzór „etnonarodowej” wspólnoty przypominającej europejskie nacjonalizmy. Zadziałał argument godnościowy, analogiczny do przywoływanej przez Jarosława Kaczyńskiego narracji o odrzuceniu „pedagogiki wstydu”.
Zadziałał argument godnościowy, analogiczny do przywoływanej przez Jarosława Kaczyńskiego narracji o odrzuceniu „pedagogiki wstydu”.
Rzeszę wyborców Trumpa przyciągnęło nostalgiczne hasło „Make America Great Again”, nawiązujące nie tylko do powojennej prosperity, ale i do wyidealizowanego, tradycyjnego społeczeństwa, w którym „typowi Amerykanie” byli domyślnie białymi potomkami imigrantów z Europy, a małżeństwo było związkiem kobiety i mężczyzny. W tym fantazmacie USA były wielkie, kiedy mniejszości nie miały politycznego znaczenia. Teraz ta niegdyś wspaniała Ameryka sama została zepchnięta do roli mniejszości. I z tej pozycji musi się wyzwolić.
Zaczepna retoryka, którą posługiwał się popierany przez Klu-Klux-Klan kandydat, dała jasne przyzwolenie na ksenofobię. Dzień po wyborach – w rocznicę nocy kryształowej – na szybach wystawowych i murach niektórych miast pojawiły się rasistowskie napisy i symbole, między innymi swastyka wpisana w nazwisko zwycięskiego kandydata (w miejsce litery T). Na kampusach uczelni wzmogły się incydenty na tle rasowym, a zaniepokojenie sytuacją wyrażają studenci wywodzący się z mniejszości, zwłaszcza muzułmańscy. Rozmawiającej przez telefon po hiszpańsku w Phoenix, w Arizonie, korespondentce „New York Timesa” starszy biały mężczyzna zwrócił uwagę, żeby mówiła po angielsku. Amerykańskie organizacje LGBTQ informują, że nasiliły się ataki na osoby transpłciowe. Napływają też do nich liczne pytania, czy jednopłciowy związek małżeński należy zawrzeć przed zaprzysiężeniem nowego prezydenta.
Z drugiej storny w wielu miastach odbywają się protesty przeciwników Trumpa, którzy symbolicznie odrzucają wynik wyborów. Bernie Sanders zabrał głos, by skrytykować Partię Demokratyczną za zignorowanie zubożałej klasy robotniczej oraz podkreślić potrzebę solidarności wobec zagrożenia rasizmem, seksizmem i homofobią.
Trump jako prezydent-elekt okiełznał swój język, ale pozostaje nieprzewidywalny. Deklaruje na przykład zamiar zachowania niektórych elementów reformy ubezpieczeń zdrowotnych (Obamacare), chociaż w kampanii zapowiadał jej likwidację.
Tę nieprzewidywalność wzmaga nie tylko brak politycznego doświadczenia i labilna osobowość Trumpa, ale i uzależnienie od najbardziej radykalnej frakcji Partii Republikańskiej.
Tymczasem Republikanie nadal kontrolują obie izby Kongresu, a zastosowana przez nich parlamentarna obstrukcja wobec kandydata do Sądu Najwyższego, którego prezydent Obama przedstawił w miejsce zmarłego sędziego Scalii, oznacza, że Trump wystawi własnego kandydata. Może się zresztą okazać, że w trakcie kadencji mianuje więcej niż jednego sędziego w dziewięcioosobowym składzie. Należy spodziewać się, że będą to nominacje konserwatywne.
Sąd Najwyższy zaś jest gwarantem szeregu praw, których likwidację zapowiadali Republikanie. Legalność aborcji została wprowadzona decyzją Sądu Najwyższego w 1973 roku. Chociaż bezpośredni zakaz wydaje się mało prawdopodobny ze względów politycznych, to spodziewać się można dalszego ograniczania dostępu do niej za pomocą szczegółowych przepisów wprowadzanych w najbardziej konserwatywnych stanach, na przykład zakazujących aborcji ze względu na uszkodzenie płodu. Autorem takich regulacji w stanie Indiana jest były gubernator, a obecny wiceprezydent elekt Michael Pence, gorliwy chrześcijanin „ewangelikalny”. Konstytucyjność takich restrykcyjnych praw mógłby potwierdzić Sąd Najwyższy w odnowionym składzie.
Trump już jako prezydent elekt stwierdził, że kobieta w ciąży może przecież udać się po aborcję do innego stanu – tak wygląda amerykański kompromis aborcyjny.
Trump już jako prezydent elekt stwierdził, że kobieta w ciąży może przecież udać się po aborcję do innego stanu – tak wygląda amerykański kompromis aborcyjny. Stanowisko to jest wyrazem nie tylko mizoginii, ale przede wszystkim chęci ograniczania władzy federalnej na rzecz stanowej.
Mimo że Trump już po wyborze zapewnił, że nie zamierza likwidować instytucji małżeństw jednopłciowych wprowadzonej decyzją Sądu Najwyższego w połowie 2015 roku, to jednak Republikanie w kampanii zapowiadali położenie kresu tym związkom. Teoretycznie Sąd mógłby odwrócić swój werdykt, rozpatrując kolejną sprawę związaną z instytucją małżeństwa. Wówczas o definicji małżeństwa znów decydowałyby poszczególne stany. Mniej prawdopodobny wydaje się powrót do federalnej regulacji ograniczającej małżeństwo do związku kobiety i mężczyzny. Taką ustawę (DOMA) podpisał Bill Clinton w 1996 roku, lecz w 2013 roku Sąd Najwyższy uznał ją za niezgodną z konstytucją.
Najbardziej prawdopodobne wydaje się zablokowanie lub cofnięcie przepisów antydyskryminacyjnych. Przykładem tej strategii jest wprowadzona przez Pence’a w stanie Indiana ustawa o wolności religijnej, umożliwiająca odmowę świadczenia usług osobom LGBT. Osobiste poglądy Trumpa, uważanego za obyczajowego liberała, niekoniecznie odegrają tu rolę, zwłaszcza jeśli stanie się on politycznym zakładnikiem republikańskiej większości, jak to zresztą miało miejsce z Clintonem w przypadku ustawy DOMA.
Podobne obawy dotyczą też innych obszarów, na przykład przepisów określających liczbę i rozmieszczenie punktów wyborczych, które mogą faworyzować poszczególne grupy społeczne. Z pewnością wiele też zależeć będzie od polityków, którymi otoczy się nowy prezydent. Od tygodnia trwa dość chaotyczny proces dobierania sobie najbliższych pracowników, w którym Trumpowi doradza zięć. Zapowiadane dotychczas nominacje dotyczą ultrakonserwatywnych polityków (Stephen K. Bannon, być może Rudy Giuliani) i nie pozwalają na optymizm środowiskom, którym zależy na prawach mniejszości.
Tomasz Basiuk wykłada w Ośrodku Studiów Amerykańskich na Uniwersytecie Warszawskim. Jest dyrektorem Instytutu Ameryk i Europy UW i prezesem Polskiego Towarzystwa Studiów Amerykanistycznych.
Czytaj także:
Wszystkie nasze komentarze wyborów w USA w jednym miejscu: Graff, Grudzińska-Graff, Sutowski, Warufakis i inni
**Dziennik Opinii nr 324/2016 (1524)