Świat

Wenezuela: Bankructwo rewolucji

Uczciwość wymaga uznania faktów: rewolucja boliwariańska w obecnej formie poniosła polityczną i ekonomiczną klęskę.

W ostatnich tygodniach prasowe doniesienia z Wenezueli przypominały te, jakie docierają do nas na ogół z terenów ogarniętych wojną. W kraju, jak donosiły światowe media, brakowało podstawowych produktów spożywczych i leków. Na ulicach dochodziło do rozruchów i zamieszek. Tylko w zeszłym tygodniu w zamieszkach o dostęp do żywności zginąć miały trzy osoby. Brak podstawowych produktów skutkuje rozkwitem czarnego rynku, gdzie płaci się dolarami, których kurs wobec wenezuelskiej waluty, boliwara, dawno oderwał się od wyznaczanych przez rząd stawek. Stolicą kraju, Caracas, rządzić mają faktycznie uzbrojone bandy, na których działania policja albo nie reaguje, albo pozostaje z nimi w zmowie. Inflacja już w zeszłym roku osiągnęła trzycyfrowy wskaźnik, w tym – jak przewidują prognozy Międzynarodowego Funduszu Walutowego – ma sięgnąć zawrotnej wartości ponad 700%.

Choć na początku tego tygodnia rząd zniósł ogłoszony z powodu oszczędności dwudniowy (!) dzień pracy w administracji publicznej i zwiększył limity produkcji prądu, pod względem gospodarczym Wenezuela coraz bardziej przypomina upadłe państwo Trzeciego Świata.

Kryzys na wszystkich frontach

Do kryzysu gospodarczego dochodzi polityczny i konstytucyjny. Odkąd w wyborach parlamentarnych w grudniu zeszłego roku administracja prezydenta Nicolása Maduro utraciła większość w parlamencie , władza i opozycja pozostają we wzajemnym pacie. Opozycja zdobyła co prawda kwalifikowaną większość pozwalającą jej wszcząć procedurę odsunięcia prezydenta od władzy, ale na krótko – kontrolowany przez bliskich Maduro sędziów sąd konstytucyjny najpierw pozbawił z przyczyn proceduralnych mandatów kilku posłów nowej większości (akurat tylu, by liczba opozycyjnych deputowanych nie przekraczała konstytucyjnego progu), a następnie, w bardzo kontrowersyjnym orzeczeniu, uznał że parlament w ogóle nie ma prawa pozbawić prezydenta urzędu. Opozycja nie złożyła broni i zebrała podpisy pod wnioskiem o referendum w sprawie odwołania prezydenta z urzędu. Teraz skrupulatnie, przeciągając maksymalnie sprawę, zlicza i weryfikuje je kontrolowana przez prezydencką administrację komisja wyborcza. 18 maja, by „powstrzymać knowania sabotażystów ze Zgromadzenia Narodowego”, prezydent Maduro ogłosił stan wyjątkowy. Co znów wywołało konstytucyjne kontrowersje – przeciwnicy prezydenta twierdzą, że potrzebował do tego zgody parlamentu. Jednak już 20 maja wenezuelski sąd konstytucyjny znów przyznał rację prezydentowi.

Nicolas Maduro. Fot. Jeso Carneiro, Flickr.com

W więzieniach wyroki – czasem nawet kilkunastoletnie – wciąż odsiaduje kilkudziesięciu przywódców antyrządowych rozruchów z 2014 roku. W ich wyniku śmierć poniosło kilkadziesiąt osób, a władza odpowiedzialnością za to obarczyła przywódców opozycji i osadziła ich w więzieniu z paragrafów o „podżeganiu do przemocy”. Do Wenezueli regularnie przyjeżdżają politycy innych państw regionu, a także Hiszpanie, usiłując mediować między władzą a opozycją. Na mediacje na razie się jednak nie zanosi. Analitycy coraz częściej zastanawiają się nad postawami panującymi w wojsku. Choć w przeciwieństwie do wielu krajów regionu Wenezuela od 1958 roku pozostaje demokracją wielopartyjną, nie jest wykluczone, że armia zainterweniuje po którejś ze stron konfliktu (bądź sama ustanowi jakiś przejściowy rząd). Wojskowy zamach stanu nie jest jedynym czarnym scenariuszem rysującym się przed południowoamerykańskim państwem – niewykluczone jest, że Wenezuela osunie się w mniej lub bardziej gorącą wojnę domową albo pogrąży w chaosie ludowej, ulicznej rewolty, podobnej do tej z 1989 roku.

Bilans Chaveza

Kto odpowiada za ten stan rzeczy? Prezydent Maduro i jego elokwentna ministra spraw zagranicznych Delcy Rodríguez przekonują, że sytuacja Wenezueli jest wynikiem spisku – „imperialistycznego”, „amerykańskiego” i „kapitalistycznego” – dążącego do zniszczenia projektu „boliwariańskiego socjalizmu”. Faktycznie, „boliwariański socjalizm” nigdy nie był ulubionym projektem politycznym w Waszyngtonie, Brukseli, stolicach państw grupy G7, międzynarodowych instytucjach finansowych czy redakcjach większości globalnych mediów. Rządy Maduro i jego poprzednika Hugo Cháveza traktowane były z wielką dozą nieufności, często złej woli, a nawet – zwłaszcza w przypadku Stanów epoki Busha – otwartej wrogości. Obecne problemy „boliwariańskiej” władzy nie dają się jednak sprowadzić do spisku obcych potęg, wynikają z wewnętrznych problemów reżimu. W swojej obecnej postaci rewolucja boliwariańska poniosła polityczną i ekonomiczną klęskę. Nie będzie w stanie utrzymać się dłużej w obecnej formie i albo będzie musiała dokonać radykalnej korekty gospodarczej, wybierając przy tym pewnie jeszcze dalsze wygaszanie demokracji, albo będzie zmuszona ustąpić miejsca innemu projektowi politycznemu.

Choć część sił politycznych lewicy ciągle z zapałem i bezwarunkowo broni administracji Maduro (w Europie prym niestety wiedzie tu hiszpańskie Podemos), to uczciwość wymaga uznania faktów.

Polityczna przezorność zaś refleksji nad przyczynami klęski boliwariańskiego projektu. I choć uznanie jej oczywistości nie oznacza jeszcze automatycznego przyznania, że krytycy Cháveza od początku mieli rację, to przypadek klęski wenezuelskiego projektu będzie z chęcią używany jako dowód na to, że jakakolwiek alternatywna polityka gospodarcza musi skończyć się katastrofą.

Gdy w 2013 roku Maduro zastępował Cháveza, bilans 13 lat prezydentury tego drugiego trudno było uznać za jednoznacznie negatywny. Według danych zebranych przez dziennik „The Guardian” wiele wskaźników ekonomicznych i społecznych Wenezueli znacznie się w tym okresie poprawiło. Poziom gospodarstw domowych żyjących poniżej progu ubóstwa bezwzględnego spadł z 23,4% w 1999 roku do 8,5% w 2011.W tym samym czasie populacja kraju wzrosła o niecałe 6 milionów obywateli, a PKP na głowę mieszkańca zwiększył się ponad dwukrotnie – z 4105 do 10801 dolarów. Śmiertelność niemowląt spadła z 20 przypadków na tysiąc do 13. Według raportu UNESCO w ciągu 6 lat rządów administracji Cháveza udało się wyeliminować analfabetyzm, który w latach 90. dotykać miał nawet 10% społeczeństwa. Trzykrotnie miała także wzrosnąć populacja studentów uczelni wyższych.

Co w takim razie poszło nie tak? Dziś coraz bardziej staje się oczywiste, że projekt boliwariański pogrążyły dwa czynniki. Po pierwsze polityka gospodarcza nie będąca w stanie stworzyć trwałych podstaw wzrostu, zdolnych finansować hojne programy społeczne; po drugie system polityczny, który obiecując więcej demokracji bezpośredniej zniszczył tradycyjne liberalne instytucje równowagi władz i doprowadził do koncentracji politycznej i ekonomicznej władzy w rękach coraz bardziej się alienującej i coraz słabiej kontrolowanej biurokracji wokół ośrodka prezydenckiego.

Hugo Chavez. Rys. elkokoparrilla, flickr.com

Cud w bańce ropy

Chávez obejmował rządy w kraju zmagającym się z dwoma dekadami kryzysu, gdzie na fatalne czynniki społeczne i istotną biedę (PKB Wenezueli na głowę mieszkańca wynosiło w 1999 roku niewiele ponad 50% poziomu polskiego z tego samego roku) nakładał się problem wykluczenia ludności rdzennej, koncentracji własności ziemskiej na wsi, dziko budowanych, funkcjonujących poza jakimkolwiek systemem urządzeń społecznych slumsów. Wkluczenie najbardziej wykluczonych, objęcie ich podstawowymi sieciami wsparcia i opieki było podstawowym programem Cháveza. I ta obietnica wyniosła go do władzy. Gdy już ją zdobył, nie ukrywał że ważniejsze od inwestycji w długotrwały rozwój jest dla niego natychmiastowe rozwiązanie najbardziej palących problemów społecznych Wenezueli. Patrząc na ich skalę, można było zrozumieć dlaczego.

Socjalizm boliwariański zakończyłby się jednak tak szybko, jak się zaczął, gdyby nie zwyżka cen ropy naftowej na początku obecnego stulecia. Jednym z czynników windujących ceny tego surowca była amerykańska polityka na Bliskim Wschodzie – wojny w Afganistanie i Iraku. Jak administracja Busha nie odnosiłaby się wrogo do Cháveza, to paradoksalnie jej polityka w roponośnym regionie „zasponsorowała” boliwariański eksperyment. Jak w „El Pais” wyliczył Alfredo Mezo w latach 2002-2012 cena baryłki ropy wynosiła średnio 60 dolarów, dziś to tylko 25 dolarów. To poziom, z którego po prostu nie da się finansować tak ambitnych celów społecznych. Zwłaszcza że w okresie naftowego eldorado Chávezowi nie udało się w żaden sposób zmniejszyć zależności wenezuelskiego budżetu od dochodów z ropy naftowej ani też zrealizować innych inwestycji, które mogłyby zastąpić importowane produkty i tworzyć miejsca pracy.

Wszystkie próby tego typu inwestycji przebiegały wedle tego samego scenariusza: ambitne plany, rozpoczęcie prac, porzucanie ich przy napotkaniu pierwszych trudności, inwestycje stojące latami z powodu braku surowców. Taki los spotkał inwestycje w wydobycie aluminium, przemysł cukrowniczy, koleje, drogi szybkiego ruchu czy plan dobrowolnych przesiedleń ludności z przeludnionych slumsów na wieś, gdzie próbowano tworzyć kompleksy „rolno-przemysłowe”. Jak w „New Yorkerze” twierdzi Jon Lee Anderson, nawet w tak ważnej kwestii dla programu rewolucji boliwariańskiej jak budowa mieszkań administracja Cháveza radziła sobie miernie – budowała ich mniej rocznie niż poprzednie ekipy w ostatnich dekadach. Okresem prezydentury Cháveza rządziła niefrasobliwość w polityce gospodarczej, improwizacja i brak szerszego planu. Produktywność sektora prywatnego spadła w tym okresie, państwowy rozszerzył się o znacjonalizowane przedsiębiorstwa naftowe, energetyczne i te produkujące cement. Ale nawet tu nie stał za tym żaden odkrywczy projekt „socjalizmu XXI wieku” – nacjonalizacje administracji Cháveza były po prostu powrotem do stanu sprzed fali prywatyzacji z lat 90. Takiego planu nie miał też nigdy Maduro. Za jego kadencji, z powodu gwałtownego spadku cen ropy, niefrasobliwość poprzedniej dekady zastąpiła polityka nerwowego gaszenia pożarów.

Jako mechanizm zapewnienia tanich towarów na rynku wymyślono specjalny, dwustopniowy system wymiany waluty. Pochodzące ze sprzedaży ropy dolary amerykańskie sprzedawano importerom po zaniżonym kursie tak, by ci mogli sprowadzać za nie potrzebne konsumentom w kraju towary i z godziwym zyskiem sprzedawać je po dostępnych, regulowanych przez rząd cenach. Program obrósł jednak mechanizmami korupcyjnym, powstała cała rzesza spółek, które z kupowania taniej waluty uczyniły świetny biznes, nie zamierzając wykorzystywać jej do importu. W ogóle z problemem korupcji w szeregach wysokich funkcjonariuszy nowego reżimu władza nigdy sobie nie była w stanie poradzić. Przybrał on systemowy charakter, w czasach kryzysu poważnie drenujący gospodarkę .W październiku zeszłego roku grupa dysydenckich działaczy partii Cháveza opublikowała list otwarty, w którym wylicza, że w czasie boomu naftowego z gospodarki Wenezueli w wyniku różnych mechanizmów korupcyjnych „zniknęło” w sumie około 460 miliardów dolarów.

Walka na wyniszczenie

Korupcja była symptomem głębszego problemu: alienacji nowej elity od ruchu społecznego, który zapewnił jej władzę. Jego instytucjonalizacją miała być powołana przez Cháveza w 2006 roku Zjednoczona Socjalistyczna Partia Wenezueli (PSUV). W zamierzeniu miał to być masowy ruch oddolnie kontrolujący władzę. W roku powstania na fali entuzjazmu zapisać się miało do niej 6 milionów członków (w kraju o populacji liczącej 31 milionów). Dziś, jak podaje na łamach „Jacobina” Mike Gonzales, liczy ona około miliona członków, głównie pracowników sektora publicznego – administracji i spółek skarbu państwa. Z masowej wyrażającej ruch społeczny partii PSUV zmieniła się w scentralizowaną, wyalienowaną partię władzy. Mimo zapowiedzi projektowi boliwariańskiemu nie udało się nigdy stworzyć oddolnych, wykraczających poza przedstawicielskie mechanizmy demokracji liberalnej narzędzi kontroli władzy i ekspresji woli politycznej. Udało się za to poważnie podważyć podstawy wielu liberalno-demokratycznych instytucji. Przebiegało to w ramach logiki zaostrzającej się walki politycznej, na co wina spada także na opozycję.

Ta od początku nie chciała uznać wyników wyborów z 1999 roku. Nie ukrywała pogardy i wrogości do Cháveza, dążyła do jak najszybszej „zmiany reżimu”. W 2002 zorganizowała zamach stanu, który nie powiódł się po tym, gdy za Chávezem masowo stanęła ulica. Gdy dzięki niej Chávez wrócił do pałacu prezydenckiego, musiał zmierzyć się ze „strajkiem pracodawców”, który miał sparaliżować gospodarkę i zdusić jego administrację. To zresztą w odpowiedzi na ten strajk Wenezuela wprowadziła program dotowania importerów sprzedawaną taniej walutą.

Co nie budzi zaskoczenia, na takie posunięcia opozycji władza boliwariańska przybierała coraz bardziej postawę oblężonej twierdzy. Wraz z każdym zwycięstwem nad opozycją radykalizowała się w swoich postulatach. Po drugim zwycięstwie prezydenckim w 2006 roku Chávez ogłosił, że celem Wenezueli jest „budowa socjalizmu”. Te deklaracje łączyły się z pragmatycznym dogadywaniem się z tą częścią środowisk biznesowych, które chciały współpracować z nową administracją i ich kooptacją do często korupcyjnych układów. Towarzyszyło też temu zawłaszczanie instytucji mających równoważyć władzę wykonawczą. W 2005 roku zwolennicy prezydenta przejęli kontrolę nad sądem konstytucyjnym. Od tego czasu nie wydał on ani jednego orzeczenia, które politycznie nie byłoby na rękę prezydenckiej administracji.

Wszystko to wytworzyło głęboko toksyczną, niestabilną, pozbawioną narzędzi efektywnego, demokratycznego nadzoru, systemowo korupcjogenną kulturę polityczną. Obecny polityczny i konstytucyjny pat są jej logicznymi efektami.

Co dalej?

Prezydent Maduro z pewnością nie ma pomysłu ani na wyjście z tego pata, ani na rozwiązanie kryzysu gospodarczego. Grupa bliskich politycznie boliwariańskiemu projektowi ekonomistów z Ameryki Łacińskiej przedstawiła niedawno projekt wyjścia z kryzysu, którego podstawą miała być rezygnacja z systemu dwustopniowego kursu wymiany dolary i rozluźnienie regulacji cen. Propozycje te zostały odrzucone.

Pomysłu nie ma też opozycja. Jej propozycje gospodarcze to głównie cięcia i prywatyzacje, powrót do polityki lat 90. Zwycięstwo opozycji w wyborach z grudnia z zeszłego roku było bardziej wyrazem słabości obozu Maduro niż siły jego przeciwników. Jak pisze w swoim artykule Mike Gonzales, pół roku temu opozycja zyskała zaledwie trzysta tysięcy głosów. Obóz prezydencki stracił (głównie w wyniku absencji rozczarowanych wyborców) około dwóch milionów głosów.

Patrząc z dłuższej perspektywy boliwariański epizod wydaje się być powtórką z lat 70. Wtedy, na fali kryzysów naftowych, Wenezuela przeżywała swój naftowy boom. Prezydent Carlos Andrés Pérez (1974-79) nacjonalizuje wydobycie ropy i z zysków z niej finansuje hojnie wydatki państwa. Korzysta głównie klasa średnia, której standard życia znacząco się podnosi, a liczba w społeczeństwie rośnie. Okres ten nazywa się „saudyjską Wenezuelą”. Wszystko to kończy się w latach 80. Wówczas spadają ceny ropy i przychody budżetu. Państwo nie jest w stanie regulować swoich zobowiązań, dewaluuje swoją walutę. W gospodarce zależnej od importu oznacza to dramatyczny spadek siły nabywczej większości populacji i pogorszenie jakości życia. Lata 80. kończą się krwawymi, ludowymi rozruchami w 1989 roku. Kładą się one cieniem na drugiej kadencji Péreza, który w 1993 zostaje zdjęty z urzędu pod zarzutami korupcji. Rok wcześniej obalić próbował go młody pułkownik, Hugo Chávez. Lata 90., naznaczone przez prywatyzację i realizację konsensusu waszyngtońskiego, nie pomagają gospodarce i nie rozwiązują problemów społecznych kraju.

Czy po duecie Chávez-Maduro Wenezuelę czeka powtórka z tego cyklu? Bardzo możliwe. Wiele zależy od demokratycznej lewicy w Wenezueli. Na ile porzuci skompromitowany projekt, będzie efektywna w obronie jego faktycznych zdobyczy socjalnych, a co najważniejsze, na ile rozpozna, że bez budowy długotrwałych podstaw wzrostu i instytucji władzy ponoszącej minimalną odpowiedzialność za swoje działania nie można realizować żadnego postępowego programu społecznego na dłuższą metę.

Stiglitz-cena-nierownosci

**Dziennik Opinii nr 170/2016 (1370) 

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Majmurek
Jakub Majmurek
Publicysta, krytyk filmowy
Filmoznawca, eseista, publicysta. Aktywny jako krytyk filmowy, pisuje także o literaturze i sztukach wizualnych. Absolwent krakowskiego filmoznawstwa, Instytutu Studiów Politycznych i Międzynarodowych UJ, studiował też w Szkole Nauk Społecznych przy IFiS PAN w Warszawie. Publikuje m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, Oko.press, „Aspen Review”. Współautor i redaktor wielu książek filmowych, ostatnio (wspólnie z Łukaszem Rondudą) „Kino-sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej”.
Zamknij