Niskie stopy procentowe w teorii zachęcają firmy do rozwoju produkcji i zatrudniania ludzi. Ale nie będzie tak – dopóki firmy nie będą miały więcej klientów.
Po raz pierwszy Rezerwa Federalna wprost powiązała wysokość stóp procentowych z poziomem bezrobocia. Stopy pozostaną na poziomie około zera „przynajmniej tak długo”, jak bezrobocie przekraczać będzie 6,5 procent, a przewidywana inflacja nie będzie przekraczać 2,5 procent – ogłosił Federalny Komitet Otwartego Rynku w swoim oświadczeniu.
Odłóżmy na razie na bok pytanie nurtujące posiadaczy akcji i obligacji – czy ten nowy standard oznacza, że stopy procentowe wzrosną szybciej niż w połowie roku 2015, jak poprzednio zakładał FED.
Łącząc bezpośrednio stopy procentowe z poziomem bezrobocia, Bernanke otwarcie uznaje, że Rada Rezerwy Federalnej ma dwa zobowiązania – dotyczące nie tylko stabilności cen, ale także zatrudnienia. „Dominujące obecnie warunki na rynku pracy oznaczają niebywałe marnotrawstwo potencjału ludzkiego i gospodarczego”, powiedział szef FED-u. To ożywcze słowa w momencie, kiedy Kongres i Biały Dom wydają się dużo bardziej zatroskane o zmniejszenie budżetu federalnego niż o tworzenie większej liczby miejsc pracy.
Smutne jest jednak to, że bliskie zeru stopy procentowe dużo nie pomogą, ponieważ banki wielu ludziom nie pozwalają z nich korzystać. Jeśli próbowaliście ostatnio zrefinansować swój kredyt na dom albo wziąć pożyczkę pod jego zastaw, wiecie, co mam na myśli.
Banki nie muszą pożyczać pieniędzy właścicielom domów. Mogą uzyskać większą stopę zwrotu z niemal darmowych pieniędzy, które pożyczają z Rezerwy Federalnej, ze spekulacji instrumentami pochodnymi w gigantycznym kasynie zwanym globalnym rynkiem kapitałowym. Poza tym wciąż mają mnóstwo śmieciowych kredytów hipotecznych w swoich bilansach i nie chcą ryzykować dołożenia następnych.
Niskie stopy procentowe obniżają również koszt kapitału, co w teorii powinno zachęcić firmy do zaciągania pożyczek na rozwój produkcji i zatrudniania większej liczby ludzi. Ale firmy ani nie zwiększą produkcji, ani nie zatrudnią ludzi dopóty, dopóki nie będą miały więcej klientów. A nie będą ich miały tak długo, jak ludzie nie będą mieli więcej pieniędzy do wydania.
I w tym punkcie dochodzimy do sedna problemu. Otóż klienci nie mają żadnych dodatkowych pieniędzy. Średnie płace wciąż spadają, uwzględniając inflację. Większość nowych miejsc pracy w gospodarce jest gorzej płatnych niż te, które zastąpiły. Zyski przedsiębiorstw stanowią największy procent całej gospodarki od czasów II wojny światowej, ale udział płac jest najmniejszy w tym samym okresie.
Globalizacja i zmiany technologiczne dalej pożerają amerykańską klasę średnią, nie zrobiliśmy jednak nic, by tę erozję powstrzymać. Przeciwnie, wciąż podcinamy korzenie związków zawodowych, jak np. w Michigan; przez trzy dekady po II wojnie światowej były tam one głównymi reprezentantami pracującej klasy średniej w negocjacjach.
Co więcej, zamiast stworzyć ludziom łatwo dostępne ścieżki zdobywania kwalifikacji, których potrzebują, aby móc więcej zarabiać, działamy w przeciwnym kierunku.
Zwalniamy nauczycieli i pakujemy trzydzieścioro dzieciaków do jednej klasy w podstawówkach i szkołach średnich, obcinamy fundusze na szkolenia dla bezrobotnych i zmniejszamy wsparcie dla publicznej edukacji wyższej.
Zamiast sprzyjać szerszemu podziałowi zysków, budujemy podstawy dla walmartyzacji Ameryki – najniższe możliwe płace przy najszybszych możliwych zyskach dla korporacji (Walmart, który bezpośrednio zatrudnia niemal 1 procent całej siły roboczej za niemal głodowe pensje, miał w zeszłym roku 27 miliardów dochodu).
Republikanie chcieliby uczynić korporacje i bogatych jeszcze bogatszymi – domagając się obniżek podatków i zniesienia regulacji pod pozorem, że to właśnie korporacje i bogaci „tworzą miejsca pracy”. Tyle że tak naprawdę to amerykańska klasa średnia i ci, którzy do niej aspirują, są twórcami miejsc pracy, ponieważ to ich zakupy pchają gospodarkę naprzód. A ich spadające zarobki ją wyhamowują.
Brawa zatem dla Bena Bernanke i Rezerwy Federalnej – robią, co mogą. Porażką jest natomiast reszta rządu – na obu poziomach, stanowym i federalnym – wciąż zdominowanego przez jastrzębie deficytu, zwolenników ekonomii podażowej oraz świadomych i nieświadomych sług wielkich korporacji i najzamożniejszych.
Przełożył Michał Sutowski
Tekst pochodzi ze strony http://robertreich.org
Tytuł od redakcji
Robert Reich – profesor polityki społecznej na Uniwersytecie w Berkeley, były sekretarz pracy w administracji Billa Clintona, magazyn „Time” uznał go za jednego z dziesięciu najskuteczniejszych członków amerykańskiego rządu w ostatnim stuleciu