Fatalne decyzje administracyjne doprowadziły do trucia mieszkańców wodą z ich własnych kranów, dostarczaną przez miasto.
„Hej, Flint! Możecie bezpiecznie się myć! Niefiltrowana ciepła woda z kranu jest OK pod prysznicem i w wannie. Tylko nie pozwólcie pić dzieciom wody z wanny, gdy biorą kąpiel… fuj!” – uspokajał plakat wiszący na stronie internetowej stanu Michigan w USA w pierwszych dniach stycznia 2016.
Napisy kłamały. Prawdopodobnie od połowy roku 2014 z kranów stutysięcznego Flint płynie toksyczna, żółta ciecz. Gdy 11 stycznia 2016 roku zakończyło się badanie wody prowadzone przez ochotniczy zespół naukowców z Politechniki Wirginii (Virginia Tech), rząd stanowy nie mógł dłużej ukrywać haniebnego stanu rzeczy. Plakat ilustrowany fotografią dwóch bobasów w kąpieli po cichu usunięto ze strony.
Flint leży w tzw. pasie rdzy – regionie północnych Stanów Zjednoczonych, który po drugiej wojnie światowej przeżył ekonomiczny boom dzięki doskonale prosperującemu przemysłowi samochodowemu, by potem popaść w ruinę. Znając na przykład dzieje Detroit, oddalonego o 100 km największego miasta Michigan, łatwo odtworzyć sobie wzlot i upadek Flint.
Koncern General Motors został założony w tym mieście na początku XX wieku, zaś potęgę osiągnął w latach 60. Przez kilka wspaniałych dekad Flint było mekką pracowników przemysłu samochodowego, z silnym związkiem zawodowym United Automobile Workers. Z powodu kryzysu naftowego, który zaczął podkopywać całą branżę w latach 70., oraz malejącego eksportu pojazdów rozpoczęła się w mieście gwałtownie przyspieszająca dezindustrializacja. Obcinano wynagrodzenia, zwalniano dziesiątki tysięcy pracowników, zamykano kolejne z licznych fabryk, stosowano outsourcing, walczono ze związkami zawodowymi.
Dziś liczba miejsc pracy zapewnianych przez przemysł Flint to jedna dziesiąta tej z czasów boomu.
Załamanie przemysłu doprowadziło do kryzysu urbanistycznego – mieszkańcy zamożni lub średniozamożni, zwłaszcza biali, po prostu się wyprowadzili. Ale ci, którzy nie mieli środków i narzędzi, by szukać szczęścia gdzie indziej, zostali w mieście, które oferowało coraz mniej miejsc pracy i gorsze perspektywy. Według szacunków z 2014 roku, we Flint mieszka ok. 100 tys. osób, czyli dwa razy mniej niż w roku 1965. Ponad połowa (56,6%) to czarni Amerykanie. Bezrobocie jest tam dwukrotnie wyższe w porównaniu ze stopą krajową, mediana dochodu jest o 45% niższa od krajowej. Wzrasta liczba popełnianych brutalnych przestępstw i morderstw, ale maleje liczebność policji. W latach 2009-2013 ok. 40% mieszkańców Flint żyło poniżej progu ubóstwa.
Kryzys populacyjny i niewłaściwe zarządzanie miastem wpędziły je w kłopoty finansowe. Fatalne dla Flint decyzje administracyjne doprowadziły do trucia mieszkańców wodą z ich własnych kranów, dostarczaną przez miasto, w którym płacą podatki. Te decyzje podjęto pod kuratelą kilku z kolei zarządców kryzysowych. W stanie Michigan takich „komisarzy” wysyła się do zadłużonych i niewydolnych jednostek administracyjnych. Podlegają oni bezpośrednio władzom stanu, dzięki czemu „dla dobra obywateli” posiadają uprawnienia często przewyższające władzę burmistrza.
W latach 2002-2004 po audycie, który wykazał zadłużenie miasta w wysokości 30 mln dol., administracja stanowa pomimo oporu rady miasta przejęła władzę nad Flint, wyznaczając na zarządcę kryzysowego Eda Kurtza, byłego dyrektora prywatnej uczelni Baker. Kurtz wprowadził w mieście szereg kontrowersyjnych zmian, m.in. zmniejszył miejskie płace, w tym wynagrodzenie burmistrza, ale też strażaków i policji. Podwyższył opłaty za wodę, zamknął biuro ombudsmana, zwalniał i groził zwolnieniami. W czerwcu 2004 ogłosił, że kryzys minął.
Audyt zlecony w 2011 roku przez świeżo wybranego gubernatora Ricka Snydera ponownie wykazał, iż Flint przechodzi kryzys budżetowy. Nowa ustawa podpisana przez Snydera w 2012 roku dała zarządcom kryzysowym jeszcze większe prawa.
Następne trzy lata we Flint upłynęły pod znakiem bezwzględnych decyzji kolejnych zarządców, ich sądowych batalii z miastem oraz strategicznych przetasowań na stanowiskach. Mieszkańcy protestowali.
W marcu 2013 roku rada miasta pod naciskiem zarządcy Eda Kurtza (ponownie na tym stanowisku) zdecydowała się zmienić dostarczyciela wody, przewidując oszczędności rzędu 20 mln dol do roku 2020. Zamiast od Detroit Water and Sewage Departament, wydziału wodociągów i kanalizacji w Detroit, Flint miało kupować wodę od powstającego dopiero Karegnondi Water Authority. Niezadowolone DWSD postawiło miastu ultimatum, grożąc zerwaniem umowy w kwietniu 2014 roku. W oczekiwaniu na otwarcie KWA miasto pozostałoby bez wody. Wtedy to – w imię jakże potrzebnych oszczędności – zrobiono feralny krok.
Woda z ołowiem? Żaden problem.
By w ciągu roku być nad kreską o przewidywane 3 mln dol. , miasto wybudowało własną stację uzdatniania wody pobieranej z rzeki Flint, zamiast jak dotychczas z jeziora Huron. Co ciekawe, w imię tej „oszczędności” trzeba było podjąć się wielomilionowej początkowej inwestycji. Flint miało odczuć ulgę finansową później, natomiast mieszkańcy prędko zorientowali się, że coś z wodą z nowego źródła jest nie w porządku.
Przełączenie źródła wody nastąpiło 25 kwietnia 2014 roku. W kilka tygodniu potem mieszkańcy zaczęli narzekać na jakość wody – smak, wygląd, twardość i zapach.
Miasto uspokajało, a jednocześnie dodawało do wody chlor i wapno, zalecając jej gotowanie przed spożyciem.
W styczniu zeszłego roku mieszkańcy Flint znaleźli w skrzynkach pocztowych komunikat, że woda w ich kranach nie spełnia wymagań bezpieczeństwa, a korzystanie z niej grozi uszczerbkiem na zdrowiu.
Mieszkańcy protestowali, wodociągi z Detroit zaproponowały ponowne przyłączenie bez opłaty początkowej, ale z kranów wciąż leciała żółta woda. Zarządca kryzysowy i władze stanowe odmawiały przyłączenia do Detroit, uspokajały, przerzucały papiery, wysyłały drobne sumy z centralnego budżetu. Udawały, że mają sytuację pod kontrolą. Zatrudniały „ekspertów”, którzy zapewniali, że woda tylko przypomina trujący, cuchnący ściek, ale poza nieprzyjemnymi wrażeniami zagrożenia dla zdrowia nie ma. W lutym 2015 roku, miesiąc po wysłaniu monitów, rzekomo znów spełniała wszystkie standardy.
Rada miasta, nieprzekonana opiniami, że wszystko jest w porządku z wodą, która wygląda jak herbata i pachnie jak zgniłe jajko, przegłosowała powrót do wodociągów z Detroit.
Ale wyposażony w specjalne uprawnienia zarządca kryzysowy zignorował tę decyzję. Wtedy doszło do odkrycia, iż woda z rzeki Flint koroduje stare rury, powodując uwalnianie ołowiu. Hurley Medical Center opublikowało badanie pod kierownictwem pediatry Mony Hanny-Attishy, potwierdzające zwiększony poziom ołowiu we krwi dzieci i niemowląt skorelowany ze zmianą wody. Czy to wreszcie obnażyło obłudę władz stanowych? Bynajmniej – we wrześniu 2015 roku wciąż twierdziły, że woda jest bezpieczna, a nawet że się poprawiła.
Wyrok na kolejne pokolenie
Gubernator Rick Snyder czynił wizerunkowe kroki i wygłaszał obietnice, chwytał się półśrodków. Odmówił ogłoszenia stanu wyjątkowego, „rozważał” przyłączenie do Detroit. Czas na przeprosiny przyszedł dopiero 5 stycznia 2016, ale dla dzieci i dorosłych we Flint było to wystąpienie spóźnione. Wspomniane badanie Virginia Tech potwierdziło najgorsze: skład chemiczny wody z rzeki Flint uszkodził rury wodociągowe w mieście. Przez prawie dwa lata władze stanowe truły mieszkańców herbatką z ołowiu.
Woda z jeziora Huron płynąca w przestarzałym systemie kanalizacyjnym miasta przez 50 lat, aż do nieszczęsnej zmiany, miała niską zawartość chlorków, niski stosunek masy chlorków do masy siarczanów, a także występował w niej fosforanowy inhibitor korozji – dodawany przez DWSD. Woda z rzeki Flint okazała się mieć dokładnie przeciwne właściwości. Pod jej wpływem rury Flint zaczęły rdzewieć, uwalniając ołów do wody. Co więcej, skorodowane rury i skład wody utrudniały jej dezynfekcję.
W połowie stycznia w okolicach Flint zanotowano 87, w tym 10 śmiertelnych, przypadków choroby legionistów, ciężkiego bakteryjnego zapalenia płuc, które ma związek z brudną wodą.
Z kolei zwiększane dawki substancji czyszczących spowodowały powstanie trujących produktów ubocznych dezynfekcji: trihalometanów.
Dla nikogo nie jest nowością, że ołów i jego związki mają działanie wysoce toksyczne. Ołowica prowadzi do nieodwracalnych uszkodzeń mózgu u dzieci (także in utero). Każde z 9 tys. dzieci poniżej 6. roku życia, które miały kontakt z wodą we Flint, z dużym prawdopodobieństwem będzie cierpiało z powodu większych lub mniejszych zaburzeń neurologicznych i obniżonej inteligencji. Najprawdopodobniej będą gorzej radzić sobie w szkole i gorzej się zachowywać. I dzieci, i dorośli mogą tracić wzrok, słuch, zęby, chorować na nerki, serce, mieć zmniejszoną odporność. Innymi słowy, na każde dziecko we Flint władze wydały dożywotni wyrok.
Co z tego, że po wielu miesiącach batalii z zarządcami kryzysowymi i gubernatorem przywrócono bezpieczniejsze źródło wody. Co z tego, że celebryci wysyłają zatrutym ludziom setki tysięcy butelek wody mineralnej. Co z tego, że pierwszy raz od dawna do Flint płynie rzeka dolarów. W mieście nie ma nawet supermarketu. Na 5500 dzieci w szkołach przypada jedna pielęgniarka. Flint to miasto pozostawione samo sobie, biedne, niebezpieczne, bez perspektyw. Dziecku tam urodzonemu i bez trucizny we krwi znacznie trudniej osiągnąć sukces. Pozostaje wyprowadzić się z Flint. Ale za co? Kto kupi domy od jego mieszkańców?
Trucizna dla biednych, ulgi dla bogatych
To nie przypadek, że do skandalicznego nadużycia doszło we Flint, a nie na Manhattanie. Choć mieszkanki i mieszkańcy mobilizowali się, protestowali, a rada miasta głosowała na rzecz poprawy sytuacji, to nikt ich nie słuchał. Gubernatora i zarządców kryzysowych interesowało wyłącznie zaciskanie pasa. Cudzego. Jakoś musieli pokryć braki w budżecie, spowodowane wprowadzonymi przez gubernatora Snydera ulgami podatkowymi dla arcybogatych i ich korporacji.
Republikanin Snyder zmienił stanowisko – wcześniej był dyrektorem generalnym korporacji zajmującej się funduszami podwyższonego ryzyka – ale nie zmienił swoich buchalterskich przyzwyczajeń. Chciał „na nowo wymyślić” Michigan – zamiast myśleć o bezpieczeństwie i zdrowiu tych, którzy go wybrali, nazywał ich klientami. Jako biznesmen oferował swoim „klientom” możliwie najtańsze usługi po możliwie wysokich cenach (tak było z wodą we Flint). „Racjonalnie” ciął koszty. Uzasadniając swój pierwszy skandaliczny projekt budżetu „tworzeniem miejsc pracy”, Snyder ulżył bogatym (np. likwidując podatek od działalności gospodarczej i wprowadzając niski liniowy podatek dochodowy od osób prawnych), a na barki niezamożnych (np. emerytów) złożył nadrobienie strat. Wkrótce podpisał stanową ustawę, która przyznawała wiele swobód zarządcom kryzysowym tak, by mogli wyciskać ostatnie centy z bezradnych społeczności, takich jak Flint.
Gdy wreszcie o rozpaczliwym losie Flint usłyszała cała Ameryka, na światło dzienne wyszedł prawdziwy wymiar oszustwa władz.
Fałszowanie wyników badań w tym przypadku nikogo nie zaskakuje. Oprócz tego, fabryka General Motors miała własny dostęp do innego źródła wody, by uniknąć korozyjnych właściwości paskudnej cieczy, którą pili mieszkańcy. Zgadza się: ochoczo zapłacił za to gubernator. Ten sam, któremu było żal 100 dolarów dziennie na nakazany federalnym prawem dodatek antykorozyjny od wody płynącej w starych rurach. Zgadza się: wystarczyłoby czterysta złotych dziennie (przez trzy miesiące – tyle potrzeba, by zabezpieczyć rury) ze stanowej kasy, by uniknąć tragedii dziesiątek tysięcy rodzin. Co popijali pracownicy administracji Flint w trakcie przemówień zapewniających, że nikomu nic nie grozi? Zgadza się: specjalnie dostarczaną butelkowaną wodę.
Nie wiadomo, jak wiele czasu minie, zanim zawartość związków ołowiu w wodzie Flint spadnie do bezpiecznego poziomu. Trwają śledztwa i procesy sądowe. Ale żadna rekompensata dla ofiar ani żadna kara dla winnych nie odwróci tragicznych szkód.
**Dziennik Opinii nr 34/2016 (1184)