Seria reportaży dziennikarki Sašy Uhlovej po polsku tylko na KrytykaPolityczna.pl.
Przez pół roku Saša, pod zmienioną tożsamością, pracowała w różnych miejscach jako niewykwalifikowana pracownica: w pralni szpitalu Motol w Pradze, w fabryce drobiu w Vodňanach, w supermarkecie Albert w Pradze, w fabryce maszynek do golenia na północy Czech i w Ostrawie przy segregacji śmieci. W ten sposób chciała dowiedzieć się czegoś więcej o warunkach, w jakich zarabia na życie spora część ludzi wykonujących najprostsze, ale i najpotrzebniejsze prace.
**
Prowadziła mnie na dół po schodach. Podzieliłam się z nią swoimi obawami, że sobie nie poradzę. Uspokajała mnie mówiąc, żebym się nie bała. Że każdy kiedyś zaczynał. Im bardziej się zbliżałyśmy, tym większy słyszałyśmy hałas. Przeszłyśmy przez źle oświetlony korytarz, a potem weszłyśmy do ogromnej hali. Białe światło jarzeniówek oświetlało ją lepiej niż korytarz, ale wciąż niewystarczająco. W środku pracowało mnóstwo wielkich maszyn: pralnic, suszarek, magli i pras. Pachniało świeżo wypraną bielizną. Ludzi musieli rozmawiać bardzo głośno, żeby słyszeć się wśród tego hałasu. Moja przewodniczka zaprowadziła mnie do majstrowej.
– Jak się nazywasz? – zapytała spokojna, uśmiechnięta kobieta.
– Alex – odpowiedziałam.
– O, całkiem egzotycznie – zaśmiała się i poprosiła, żeby zaprowadzono mnie do Elenki.
– Co mam robić? – zapytałam, kiedy nas sobie przedstawiono.
Elenka to niska, starsza kobieta ze staranną fryzurą i surowym spojrzeniem ukrytym za grubymi szkłami okularów. Akurat przypinała spodnie na mechaniczny wieszak. Machnęła ręką przed fotokomórką, a wieszak ze spodniami odjechał na wiszącym przenośniku w górę. Elenka przesunęła się ze mną kawałek dalej w stronę miejsca, do którego przyjeżdżały wieszaki, i z dużego metalowego wózka wzięła kolejną parę spodni. Pokazała mi, jak się je składa. Nie mogą być zbyt pogniecione ani obrócone na lewą stronę. Przypięła je na wieszak i znowu machnęła ręką. Wieszak pojechał na górę. Wzięłam do ręki następną parę spodni i spróbowałam sama. Później pokazała mi jeszcze, jak przypinać koszule nocne, które wiesza się odwrotnie, oraz fartuchy operacyjne.
Praca wydawała mi się łatwa i z chęcią się do niej zabrałam. Bieliznę brałyśmy ze stojących obok nas dużych wózków, a kiedy były już puste, jechałyśmy po następne na miejsce, gdzie segreguje się bieliznę wyjeżdżającą z wirówki. Po półtorej godziny miałam wrażenie, że stoję tam już całe wieki i nic tylko wieszam, wieszam, wieszam. Było to nie do wytrzymania, zbierało mi się na płacz. Chciało mi się pić, miałam ochotę na papierosa, bolały mnie plecy i ręce, Marzyłam o tym, żeby móc położyć się na chwilę do łóżka. Strasznie zgłodniałam.
I nagle uświadomiłam sobie, że świta, chociaż byłam na minus czwartym piętrze. Praski szpital Motol zbudowany jest na wzniesieniu, dlatego okna są też w podziemnej pralni i widać z nich światło dzienne.
Po jakichś dwu godzinach Elenka powiedziała, że mogę wyjść na dwór na szybkiego papierosa. Potem dała mi wodę i zapytała, czy chcę cukierka. Od razu poczułam się lepiej. Spytała, czy jestem tu za karę, czy za pieniądze – to znaczy, czy zamieniono mi wyrok na prace społeczne, czy wysłał mnie tu Urząd pracy. Nie chciała uwierzyć, że sama znalazłam sobie tę pracę, z własnej woli.
Na ogłoszenie trafiłam na stronie Urzędu Pracy. Świetnie odpowiadał temu, co chciałam zbadać. Chodziło o pracę niewykwalifikowaną, ale zarazem potrzebną i społecznie użyteczną, w dodatku w instytucji publicznej. W agencji podpisali ze mną umowę o pracę, w pełnym wymiarze godzin za 1780 zł na miesiąc. Moim pracodawcą nie był bowiem Szpital Motol, lecz firma Midian – Coral, v.o.s., która ma z nim umowę na świadczenie prac pomocniczych w kuchni i dowóz jedzenia.
Ceny jedzenia nie będą pani odpowiadać
O wpół do dwunastej była przerwa obiadowa. Elenka zabrała mnie ze sobą i przeprowadziła przez szpitalny labirynt. Poszłyśmy na stołówkę. Elenka zamówiła zupę, danie główne i deser. Ja zamiast tego siorbałam z miski jakąś słoną wodę i patrzyłam, jak naprzeciwko moja koleżanka opycha się knedlikami z mięsem. Elenka wytłumaczyła mi potem, że mój obiad był taki, jaki był, i kosztował tyle, ile kosztował dlatego, że pracuję „pod Nataszą”.
Natasza to trzydziestoletnia na oko Ukrainka, będąca dla nas uosobieniem agencji Midian – Coral. To z nią się kontaktujemy, ona wypłaca pensje, a kiedy pracy w pralni jest za dużo, a ludzi za mało, to Natasza sama siada do maszyn. Wszystko ustalamy z nią. Obok majstrowej jest naszą drugą szefową.
Ale i tak nie dawało mi spokoju, dlaczego w stołówce mogę zamówić jedynie zupę z bułką za niecałe trzy złote. Już pani w agencji, która mnie zatrudniła, mówiła, że nie będzie mnie stać na obiad.
– Jest tam stołówka, ale ceny nie będą pani odpowiadać – poinformowała mnie opowiadając, jak będzie wyglądać moja praca, i poradziła mi, żebym przyniosła sobie jakąś bułkę. Teraz żałowałam, że jej nie posłuchałam.
Odważyłam się spytać Elenki, dlaczego ona może dostać dobry obiad, a ja nie.
Okazało się, że w przeciwieństwie do mnie, Elenkę bezpośrednio zatrudnia szpital. Dlatego jej wynagrodzenie jest o kilka tysięcy wyższe od mojego i może kupować syte obiady za nieco ponad cztery złote. Pracownicy zatrudnieni przez szpital to ci, którzy pracują w pralni już od dłuższego czasu. W 2004 roku jego dyrektor Miloslav Ludvík podpisał umowę z agencją pracy Midian Coral, powierzając jej prace pomocnicze w kuchni, przy dostawie jedzenia oraz przy liczeniu brudnej bielizny. W umowie nie ma wprawdzie słowa o pracy w pralni, ale mimo tego ja i około dwunastu innych osób mamy umowę właśnie z nimi.
Gdybym chciała zamówić sobie obiad taki, jak Elenka, to za samo danie główne musiałabym zapłacić ponad dwanaście złotych. A to więcej niż dostaję za godzinę pracy. Teraz rozumiem panią z agencji – po prostu nie stać mnie na to.
W ciągu dnia tempo pracy trochę zwolniło. Czasami nadarzyła się nawet okazja, żeby usiąść sobie na trzy, cztery minuty. Potem znowu zaczęła się praca. Ale już wiedziałam, że znowu pojawi się spokojniejsza chwila i że najgorsze są pierwsze poranne godziny, kiedy nie ma w ogóle szans na przerwę. Pomogło mi to znieść mój dzień pracy. O wpół do trzeciej wybił jego koniec, a ja mogłam doczołgać się do domu.
Może nie dożyję emerytury
Przez kilka kolejnych dni przychodzę do pracy przed szóstą, ale wiem, że powinnam być tam wcześniej. Reszta przychodzi już o wpół do szóstej, wszyscy czyszczą maszyny i mają czas na kawę, zanim skończy się prać pierwsza tura bielizny. Dla mnie poranna kawa to za mało, żebym zmusiła się do wstawania po czwartej rano, ale za to umiem już sama trafić do podziemi i nie błądzę po szpitalnych korytarzach. Najczęściej pracuję razem z Elenką i Helą. Podczas przerwy obiadowej mamy nawet czas na rozmowy. W trakcie pracy się nie da, ponieważ nie mamy w tych dniach żadnej wolnej chwili. A poza tym niemal się nie słyszymy przez huk maszyn.
Elenka ma pięćdziesiąt dziewięć lat. Jest energiczna, impulsywna, kuleje i ma cukrzycę. Chyba jako jedyna z pralni ma staranną fryzurę zrobioną u fryzjera i nie brakuje jej żadnych zębów. Całą sobą demonstruje, że wszystko w jej życiu znajduje się w idealnym porządku. Uwielbia swoją pracę. Mieszka w hotelu pracowniczym szpitala, a pokój dzieli ze współlokatorką, więc płaci za niego zaledwie czterysta kilka złotych. Sama wychowała czworo dzieci. Po ślubie mieszkała na Słowacji, gdzie pracowała w zawodzie – jest wyuczoną krawcową damską.
– Potem uciekłam do Czech, z powodu męża.
– Do męża czy przed mężem?
– Przed mężem, uciekłam od niego.
– Bił cię?
– Żeby tylko. Pił, przyprowadzał do domu kurwy, był to straszny człowiek.
Po przyjeździe do Czech znalazła zatrudnienie w firmie produkującej samochody ciężarowe i autobusy, gdzie pracowała przez czternaście lat. Jednak nie wystarczyło to na pokrycie rodzinnych wydatków, więc dorabiała jako sprzątaczka. W pralni pracuje od siedemnastu lat. Oprócz wynagrodzenia zasadniczego otrzymuje też dodatki. Na swoją pensję nie narzeka. Udaje jej się nawet czasem wysyłać jakieś pieniądze dzieciom na Słowacji, a w telefonie ma dostęp do internetu. W przyszłym roku powinna przejść na emeryturę, ale chciałaby jeszcze popracować, żeby dorobić do emerytury. Planuje, że znajdzie sobie potem jakieś małe mieszkanie.
Moja druga koleżanka z pracy Hela jest cicha i życzliwa. Tłumaczy mi dokładnie, co i jak działa w pralni, cierpliwie odpowiada na moje pytania. Emanuje z niej specyficzny, spokojny smutek. Ma pięćdziesiąt sześć lat i opiekuje się niedołężnym mężem. Mieszkają na drugim piętrze małego domku, jakieś dziesięć kilometrów za Pragą. Płacą niewysoki czynsz, około pięćset złotych ze wszystkimi opłatami, ale to dlatego, że Hela opiekuje się starszą panią, która wynajmuje im górną część domu.
Kobieta ta mieszka w innym mieszkaniu w centrum Pragi, więc Hela musi do niej jeździć. Autobus Heli w kierunki szpitala odjeżdża codziennie o wpół do piątej rano, dlatego wstaje ona o wpół do czwartej. W pracy jest do wpół do trzeciej, a potem jedzie potem pomóc właścicielce domu. Robi jej zakupy i pomaga z innymi sprawami. Późnym popołudniem wraca do domu, zajmuje się mężem, sprząta i przygotowuje jedzenie na następny dzień. Około wpół do ósmej kończy jej się dzień.
– Próbuję jeszcze oglądać Wiadomości, ale zawsze przy nich zasypiam – mówi.
Do tej pory pensja Heli wynosiła ok. 1610 zł, ale teraz ma dostać swoją pierwszą podwyżkę. Jest luty 2017, a od stycznia rząd podniósł płacę minimalną do ok. 1890 zł. Hela nie orientuje się w polityce społecznej, więc nie wie nawet, czy przysługuje jej jakaś pomoc. Na same leki dla męża wydaje co miesiąc ponad pięćset złotych. Z trudem wiążą koniec z końcem. Do emerytury zostało jej sześć lat, jednak Hela nie wierzy, że kiedykolwiek będzie ją w ogóle dostawała:
– Do tego czasu i tak albo znów wszystko zmienią, albo tego nawet nie dożyję – uśmiecha się smutno, bez goryczy, ale i bez ironii.
Możesz zdechnąć, najważniejsze żebyś przyszła dziś do pracy
Marta, koleżanka pracująca przy maglu obok, z powodu bólu pleców i kolana poszła w poniedziałek rano do lekarza, chociaż Natasza próbowała jej to wyperswadować. W poniedziałki podobno nie należy chodzić do lekarza, bo jest za dużo pracy i za mało pracownic.
Marta zbyt długo czekała w kolejce do lekarza specjalisty, więc tym razem postanowiła rad Nataszy nie posłuchać. Kolano boli ją od czasu, kiedy zaczęła tu pracować. Elenkę też boli od jakiegoś czasu, a mnie zaczęło boleć w piątek, pewnie dlatego, że podczas składania spodni pomagałam sobie nogą. Na początku przekomarzałam się, ale potem uświadomiłam sobie ze zgrozą, jakie bym miała piekło w pracy, gdyby ten ból nie przeszedł. Na szczęście zniknął – w weekend.
O dziesiątej Marta wróciła od lekarza. Ma coś z kręgosłupem, a do tego stan zapalny w organizmie. Dostała lekarstwa i skierowanie na rehabilitację, ale wolne terminy w państwowym centrum rehabilitacji są dopiero w kwietniu. Powiedziała Nataszy, że do tego czasu nie wytrzyma z bólu. Tylko żeby znaleźć innego lekarza i pójść na kolejne badanie, musiałaby po raz kolejny zwolnić się z pracy. A może nawet wziąć urlop.
Wiele osób jest chorych, kaszle, cieknie im z nosa, a mimo to chodzą do pracy. Choroby szybko się między nami rozprzestrzeniają, ja też czuję, że zaczyna mnie drapać w gardle. Przez następne dni różne choroby ciągną się za nami. Już prawie wszyscy źle się czują.
Rano przed robotą kobiety rozmawiały na podwórku o tym, że Berta nie przyszła, bo znowu jest chora. Podobno Natasza niedługo ją wyrzuci.
– Nie ma co się dziwić, po co jej taki pracownik, co ciągle choruje? – powiedziała Elenka, która sama nigdy nie bierze zwolnień lekarskich. Kiedy jakiś czas temu była poważnie chora, to wzięła zwykły urlop. Pięć dni i była zdrowa jak ryba. Tylko teraz to kolano ją jednak martwi. Wczoraj w nocy nie mogła przez nie spać, ale nie przeszkodziło jej to wstać rano i przyjść do pracy. Elenka mocno kuleje, ale kiedy pcha ciężki wózek pełny bielizny, wygląda, jakby zapominała o bólu. Ta praca jest w zasadzie treścią jej życia. Jak rozmawiamy potem, to wyraża jeszcze nadzieję, że pozwolą jej pracować tu dalej w przyszłym roku, kiedy będzie już na emeryturze.
Podczas przerwy obiadowej inna koleżanka mówiła, że też jest chora, ale i tak nie może pozwolić sobie na urlop zdrowotny, bo nie zapłaciłaby wtedy czynszu. Natomiast kolega Libor ma komornika na karku, musi spłacać dług. Z powodu grypy mógłby wziąć urlop, ale nie zrobi tego, mówi, bo i tak mamy za mało rąk do pracy. Solidarność z innymi to jeden z powodów, dla których ludzie chodzą do pracy nawet w chorobie.
Żadna z moich współpracowniczek nie powiedziała nigdy otwarcie, że chodzi do pracy z chorobą z polecenia przełożonych. Tylko Marta wspomniała, że jakiś czas temu nie pozwolili jej pójść na zwolnienie lekarskie, mimo że brała antybiotyki – zgodzili się tylko na dwa dni zwykłego urlopu, żeby wyleżała się trochę. „Możesz zdechnąć, najważniejsze żebyś przyszła” – uśmiechnęła się i rzuciła gorzko.
Alexis dotarła!
Kiedy ktoś poważnie zachoruje, naprawdę pojawia się problem, bo oznacza to więcej pracy dla reszty. Tego dnia w pracy źle czuje się już nawet nieprzejednana Elena: kaszle, ma zaczerwienione oczy.
Do pracy wcale nie przyszła za to Hela. Nikt nie wiedział, co się stało. Pojawiła się dopiero następnego dnia. Trzęsła się, drżał jej głos, a w oczach miała łzy. Jej mąż miał ubiegłej nocy zawał serca. Przywieźli go do nas do szpitala, ale Hela nie wiedziała, jak go tam sama znaleźć.
Elenka obiecała, że jej pomoże, bo dobrze orientuje się w tutejszych piętrach i korytarzach. Równocześnie oznajmiła, że zostanie tego dnia w pracy i pomoże innym, choć sama planowała wziąć kilka dni urlopu, żeby wygrzać się i wyleżeć własną chorobę.
Nie wiadomo, co będzie z mężem Heli, tymczasem tylko ona i Elenka wiedzą, jak naprawić zacinając się ciągle składarkę i gdzie układać później bieliznę. Majstrowa zdecydowała ostatecznie, że nauczy tego również mnie, na wypadek czyjejś nieobecności.
Na obiedzie Elenka powiedziała mi, że tak mała liczba pracowników pralni jest problemem. Zazwyczaj tylko dwie z nas pracują przy wieszakach, przy których powinny być co najmniej trzy osoby. Opowiadała też, że zazwyczaj chorują osoby zatrudnione przez agencję.
– Szpital dopłaca do tej agencji – obwieściła ze złością.
Ja pracę w tym szpitalu zaczęłam we wtorek, ale kiedy przeżyłam swoją pierwszą poniedziałkową zmianę, cieszyłam się, że nie był to mój pierwszy dzień w pracy. Po weekendzie jest naprawdę dużo bielizny do prania, nie ma żadnych przerw oprócz jednej obiadowej i pracuje się od dziesięciu do jedenastu godzin. Mimo to wszyscy wydają się dziwnie optymistyczni. Zachowują się, jakby każdy stos bielizny był czymś wspaniałym, czymś, czemu wspólnie z radością sprostamy. Dopiero po jakimś czasie zrozumiałam, że ludzie starają się w ten sposób dodać mi otuchy. Trochę ze strachu, że nie poradzę sobie z poniedziałkową presją.
Kiedy przyszłam po kolejną porcję bielizny, wlokąc się, ponieważ wszystko mnie już bolało, Michał, który segreguje bieliznę, zapytał, jak mi idzie i czy wszystko w porządku.
– Dzisiaj robimy nadgodziny, ale przynajmniej będą pieniążki. Będzie ich tyle, że ich nie udźwigniemy – żartował.
Następnego dnia rano byłam wykończona, więc wstałam trochę później niż zwykle. Do pralni przyszłam dokładnie o szóstej.
– Alexis dotarła! – krzyknęła z ulgą Elenka, dopowiadając po chwili: – A wczoraj był przecież poniedziałek!
Myśleli, że po poniedziałku się poddam. Gdybym nie wiedziała, że czekają mnie już tylko dwa poniedziałki, może naprawdę bym się poddała.
Ja i komornik?
W środę rano przechodziłam znów koło Michala. Stał przy swojej szafce i podekscytowany zawołał do mnie: – Dzisiaj ludzie koło ciebie będą bardzo weseli! Byłam ciekawa, dlaczego.
– Bo dzisiaj wypłata!
Trochę więcej pieniędzy mieli tego dnia dostać nawet ci, którzy pracują „pod Nataszą”. Była to pierwsza wypłata po podniesieniu pensji minimalnej w kraju.
Nie byli jednak weseli. Wyglądali na tak samo zmęczonych jak zawsze. Niektórzy sprawiali raczej wrażenie zmieszanych. Elenka była podirytowana. Wymyślała koledze Radkowi, który skarżył się jej, że nie dostał podwyżki.
– On kompletnie nie kapuje, że ma zajęcie komornicze – prychała z pogardą.
Ale Hela też nieśmiało szepnęła, że dostała tylko tyle, ile poprzedniego miesiąca. Poszłyśmy sprawdzić rozpiskę jej wynagrodzenia. Było na nim odliczone ubezpieczenie zdrowotne i społeczne, a pod nimi EX i jakiś numer. Elenka pokazała na to palcem i zapytała, co to jest. Hela odpowiedziała niepewnie, że ma to na pasku od zawsze. Elenka powiedziała jej, że to egzekucja komornicza. Hela wyglądała na zaskoczoną i przerażoną:
– Ja i komornik?
Wysłałyśmy ją do Nataszy, żeby się dowiedziała, co to jest. Była to egzekucja komornicza. Powoli okazało się, że w przeszłości Hela przez kilka miesięcy nie pracowała. Jej mąż wtedy zarabiał, a ona siedziała w domu i nie wpadła na to, żeby pójść i zarejestrować się jako bezrobotna. Nie opłacała obowiązkowych składek na ubezpieczenie zdrowotne i przez to powstał dług, który w międzyczasie znacznie wzrósł. A teraz, kiedy pracuje, ściągają jej go z wypłaty. Do grudnia zarabiała tak mało, że nawet tego nie zauważyła, bo kwota wolna od zajęć komorniczych odpowiadała w zasadzie jej zarobkom na czysto. A że nie mieszka w miejscu zameldowania, nie dostała do domu żadnego wezwania do sądu.
Nie była jedyną osobą, która tego dnia dowiedziała się, że ma zajęcie komornicze. Z rozpaczliwych spojrzeń można było się domyślić, ile osób dostało dzisiaj mniej niż się spodziewali. Nastrój w hali był posępny, tylko Michal wydawał się spokojny i w niezłym humorze. Wprawdzie też ma komornika na karku, ale już długo o tym wie i pogodził się ze swoją sytuacją. Nawet robiąc w poniedziałki nadgodziny, nie zarobi o wiele więcej, ponieważ większość z tego i tak zostanie zajęta.
Mimo tego nigdy nie przyszło mu do głowy, żeby po odpracowaniu regularnych godzin w poniedziałek po prostu wyjść i zostawić resztę z robotą.
Ciastko w centrum handlowym
Tego dnia wychodziłam z pracy z Michalem. Przechodziliśmy przez korytarze i pojechaliśmy razem windą. Przez cały czas entuzjastycznie opowiadał o swoim życiu. Mieszka w przyszpitalnym hotelu pracowniczym. Płaci ok. 810 zł za pokój, a po odliczeniu komornika na życie zostaje mu około 490 zł. Cieszy się, że metro po rozbudowie jeździ aż do szpitala.
– Od czasu, kiedy jest tu metro, kupuję sobie czasami półgodzinny bilet za 4 zł i jadę na zakupy do supermarketu na Petřiny. W ciągu tych 30 minut zdążę tam dojechać, zrobić zakupy i wrócić – opowiadał uradowany.
Wspominał też dzień, kiedy akurat miał pieniądze, więc wybrał się do centrum handlowego znajdującego się przy jednej ze stacji metra:
– Kupiłem sobie tam ciastko i zrobiłem zdjęcie, żeby mieć pamiątkę, jakie klawe mam życie.
Kiedy zbliżaliśmy się do wyjścia, zapytał, czy idę kupić sobie bilet.
– Nie, mam okresowy – powiedziałam.
– Serio? Okresowy? Znaczy, na cały miesiąc?
– No, na cały miesiąc – skłamałam.
Nie chciałam przyznać, że mam bilet na cały rok, ponieważ taki wydatek nieprzyjemnie by pewnie zaskoczył i wzbudził podejrzenia u Michala.
Kontrolerzy w drodze do szpitala sprawdzają bilety jak szaleni. Najwięcej jest ich przed szóstą rano. Dlatego wszyscy moi koledzy z pracy, którzy nie mogą uzbierać na bilet okresowy i dostają tylko płacę minimalną, sumiennie płacą za bilety. Wielu z nich właśnie przez jazdę na gapę skończyło z komornikiem na karku i nie chce powtórki. Za dojazdy do i z pracy płacą codziennie więcej niż zarabiają na godzinę.
Ta praca jest piękna
Kolejny poniedziałek był jeszcze gorszy od poprzedniego. Cały dzień wieszałyśmy i wieszały. Ponad dziesięć godzin non stop, oprócz przerwy na obiad, którą dobrowolnie skróciłam sobie o dziesięć minut, ponieważ przeraził mnie widok wózków pełnych bielizny i wizja, że przez całe popołudnie bielizna będzie wyjeżdżać z wirówki w takim tempie jak do tej pory. Ale ostatecznie mieliśmy pięć minut przerwy. Była wspaniała!
Ten poniedziałek czułam na swoim ciele jeszcze w środę.
Mimo wszystko to piękna praca. Bielizna po praniu jest przyjemnie wilgotna i chociaż nie pachnie, bije z niej czystość. Jest to praca konieczna i potrzebna innym ludziom. Wiedzą to wszyscy, którzy ją wykonują, i słusznie są z tego dumni. Jest też efektywna. W dobrze obmyślonym systemie każdy robi, co może, żeby wszystko grało. Codziennie pierze się, prasuje, składa i wysyła z powrotem setki sztuk bielizny dla chorych i personelu szpitala.
Oprócz wieszania koszul i spodni na wieszaki sprawdzam też, czy nie została gdzieś plama, czy nie brakuje sznurka, guzika, albo czy nie ma gdzieś dziury. Biorę ubranie do ręki, wieszam na wieszak, wyrównuję, czasami przed tym wytrzepię, jeśli coś jest pogniecione, i sprawdzam, czy nie przeoczyłam żadnego defektu. Potem przypinam je na wieszak i machnięciem ręki przed fotokomórką odsyłam je dalej. Osobno wysyła się rzeczy z OIOM-u, oddziału opieki paliatywnej oraz z oddziału anestezjologiczno-reanimacyjnego, które są też osobno prane – w takich siateczkowych workach. Wiele czynności jest zautomatyzowanych: pranie, wirowanie i prasowanie, ale do magli, pras i suszarek bieliznę wkładają już ludzie. My z Elenką i Helą robimy spodnie, fartuchy i koszule nocne. Uszkodzone rzeczy wysyłamy na górę do szwaczek.
Na minus czwartym piętrze
Z transportera spadają wieszaki. Są ciężkie, wyrobione z metalu i drewna. Czasami uderzają mnie w ramię, na szczęście do tej pory nie uderzyły mnie nigdy w głowę. Już nawet nie odwracam się, kiedy coś obok spada, przyzwyczaiłam się. Jestem tu od czterech tygodni. Wiem, że muszę odejść i szukać kolejnej pracy do reportażu. Nie chce mi się. Pracownicy są tutaj solidarni, pomagają sobie nawzajem w pracy, panuje przyjazna atmosfera. Ponadto w pralni atmosfera jest gorączkowa, bo zbliżają się zmiany, których wszyscy się boją.
W kwietniu pralnię ma przejąć nowa firma. Elenka obiecała, że się za mną wstawi, żeby mnie zatrudnili, dzięki czemu miałabym wyższe wynagrodzenie. Ale nikt z osób zatrudnionych przez agencję nie wierzy, że mogliby mieć takie szczęście. Mówi się, że „przejmą tylko tych, co są teraz zatrudnieni przez szpital”.
Przejęcie pralni przez nową firmę jest żywo dyskutowanym tematem.
Boją się przede wszystkim ci, których zatrudnia szpital. Wierzą, że nie zmienią im pensji ani takich świadczeń pracowniczych, jak na przykład tańszy obiad na stołówce. Reszta i tak dostaje tak mało, że gorzej już być nie może. Szykuje się też podobno modernizacja, przyjdzie nowa księgowa, która dojeżdżać będzie aż z Ostrawy.
– Zobaczymy – mówią między sobą wszyscy pracownicy. – Ci z nowej firmy byli tutaj, wyglądają sympatycznie, ale zobaczymy. Robię tutaj już od dziewięciu lat, teraz jest dobrze, ale jak przyjdą i nie będzie szło, to odejdę – powiedziała mi pani, która prasuje poszwy.
Ale kiedy w ubiegłym tygodniu ci od nowego właściciela przyszli na kontrolę, nie mogliśmy usiąść nawet na moment. Udawaliśmy pracę nawet kiedy nie było akurat żadnego prania.
Na podwórku, na które chodzimy podczas przerwy obiadowej, omawia się wszystkie istotne sprawy. Oprócz obaw dotyczących przyszłości, które mają prawie wszyscy, rozmawia się o tym, kto żyje ponad stan, a potem na końcu miesiąca żebrze od innych. Wyłudzaniem pogardzają. Przecież wszyscy mają mało, choć niektórzy jeszcze mniej.
Choć wszyscy uważają to za niesprawiedliwe, to nikt nic nie robi z tym, że szpital i agencja różnicują wynagrodzenia dla tej samej pracy i łamią przez to prawo pracy. Nie potrafią dochodzić sprawiedliwości i najwyraźniej w ogóle nie zastanawiają się nad tym, że mogliby się skarżyć gdzie indziej niż tylko na podwórku w czasie przerwy.
Harować będzie się zawsze
Kiedy na końcu zmiany wkładałam z Liborem i Martą prześcieradła do magla, Libor powiedział, że za komunizmu zrobiło się swoją pracę i można było pójść do domu, a teraz trzeba czekać, aż wszyscy nie skończą. Libor ma dwadzieścia trzy lata, więc komunizm zna tylko z opowieści. Ewidentnie jest to dla niego mityczna era, w której pod każdym względem było lepiej. Podawał prześcieradła, wyrzucając Marcie i mnie:
– To wasze pokolenie chciało zmiany, to wasza wina!
Odważyłam się zapytać, czy chodzi na wybory.
– Nie, po co bym to robił? Harować będzie się zawsze.
Na podwórku pytam resztę. Elenka też nie chodzi na wybory, bo „ten kradnie, ten kradnie i ten też”, więc nie ma z czego wybierać. Ostatni kiwają. Jednak najbardziej zdumiewający jest dla nich fakt, że ci na górze kradną, mimo że zarabiają tak dużo pieniędzy:
– Czaicie to?
Nowa firma rzeczywiście przejęła w kwietniu pralnię. Wkrótce odeszło sześć osób. Podobno dlatego, że nowi właściciele je nękali. Przez zwolnienia praca stała się jeszcze trudniejsza dla pozostałych osób.
czytaj także
Aktualnie nowa firma oferuje pracę przez inną ostrawską agencję za ok. 2295 zł brutto z premią w wysokości ok. 405 zł za przekroczenie normy. Wymagają znajomości języka czeskiego w mowie i piśmie oraz umiejętności podstawowej obsługi komputera. Osoby które już wcześniej zatrudniał Midian – Coral, ciągle dostają płacę minimalną.
Midian – Coral nadal publikuje ogłoszenia z tą samą pracą, za 2000 zł brutto na miesiąc. W pralni mówi się, że planuję przywieźć pracowników z Ukrainy.
Nawet po pół roku nie potrafię zapomnieć ostatniej chwili przed swoim odejściem. Płakałam. Widziałam Helę z Elenką przy składarce, jak po raz kolejny zostają tam trochę dłużej, żeby dokończyć wspólną pracę. Jedna zarabia tak mało, że ledwo wiąże koniec z końcem. Ponadto całymi dniami boi się o swojego męża, który po zawale wciąż nie może chodzić i zostaje sam w domu. Druga lubi chodzić do pracy, wystarcza jej pieniędzy, ale nie może nawet wziąć urlopu, kiedy jest chora, więc dalej niszczy swoje słabe zdrowie.
W pralni poznałam wspaniałych ludzi i życzliwy zespół. Poza tym była to piękna, użyteczna praca, którą mogłabym wykonywać dalej, mimo że jest wyczerpująca fizycznie. W ciągu trzech tygodni pracy zarobiłam 1318 zł, po które musiałam osobiście przyjść, ponieważ Natasza powiedziała mi, że wypłat nie przesyłają na konto, płacą je tylko w gotówce.
Płacenie różnego wynagrodzenia ludziom wykonującym tę samą pracę pozostaje łamaniem prawa pracy.
**
Seria tekstów A2larm.cz powstała przy wsparciu czeskiego Funduszu Niezależnego Dziennikarstwa. Z czeskiego przełożyła Olga Słowik.