Niemcy w ostatnich latach przyzwyczaili nas do bycia ostoją spokoju i politycznej stabilności. Dziś jesteśmy świadkami dekompozycji merkelowej formuły „umiaru i środka” i kresu depolityzacji
„Lepiej nie rządzić wcale, niż rządzić źle”, ogłosił w niedzielę tuż przed północą lider liberalnego FDP Christian Lindner, niespodziewanie zrywając rozmowy koalicyjne z chadekami Angeli Merkel i Zielonymi. Zamiast dotrzeć na Jamajkę – jak ochrzczono od partyjnych barw niedoszłych partnerów koalicję CDU/CSU, FDP i Zielonych – niemiecki okręt przez jakiś czas podryfuje jeszcze bezwładnie po trójkącie bermudzkim.
czytaj także
Tego, że rozmowy koalicyjne będą niezwykle trudne i żmudne, spodziewali się wszyscy. W ewentualnej umowie koalicyjnej trzeba by pogodzić niejednokrotnie sprzeczne postulaty i interesy partii reprezentujących zupełnie różne nurty polityczne – od konserwatywnego CSU przez liberalne FDP po centrolewicowych Zielonych.
Często chodzi o kwestie fundamentalne z punktu widzenia tożsamości poszczególnych partii – jak migracje, energetyka czy sprawy podatkowe. Dlatego powszechnie spodziewano się, że pobity zostanie dotychczasowy rekord czasu od dnia wyborów do powołania rządu (w 2013 roku wynosił 86 dni).
Jednocześnie jednak mało kto zakładał, że rozmowy mogą zakończyć się fiaskiem.
Lider socjaldemokratycznej SPD Martin Schulz jeszcze w trakcie wieczoru wyborczego ogłosił, że jego partia z powodu historycznie niskiego wyniku wyborczego nie wejdzie do kolejnej wielkiej koalicji z chadekami i przechodzi do opozycji. Do tego na ewentualnych przyśpieszonych wyborach skorzystać miała wyłącznie skrajnie prawicowa AfD, czekająca tylko na kompromitację tradycyjnych partii. Tym samym eksperymentalna koalicja jamajska wydawała się być jedyną realistyczną możliwością na utworzenie nowego rządu.
czytaj także
Jednak na finiszu negocjacji lider FDP Christian Lindner, którego wczorajszą polityczną woltę wiceprzewodnicząca CDU Julia Klöckner określiła mianem „dobrze zaplanowanej spontaniczności”, przyjął rolę buntownika bez powodu. Jako uzasadnienie zerwania rozmów koalicyjnych podał brak wspólnej wizji modernizacji Niemiec i brak wzajemnego zaufania koniecznego do osiągniecia do kompromisu.
Przecieki z rozmów koalicyjnych mówią jednak, że FDP zamiast kompromisów szukało na siłę punktów spornych – obierając m.in. ostry kurs w sprawie polityki migracyjnej, który do irytacji miał doprowadzić nawet przedstawicieli CSU, czyli mniejszej bawarskiej siostry CDU. CSU przystąpiła do rozmów z lansowanym w czasie kampanii wyborczej i jednocześnie wątpliwym z punktu widzenia niemieckiej ustawy zasadniczej hasłem wprowadzenia górnej granicy przyjęcia uchodźców na poziomie 200 tysięcy.
Tymczasem zarówno Zieloni, jak i CDU/CSU podkreślali, że porozumienie było w zasięgu ręki. Krok FDP wydaje się więc faktycznie wskazywać, ze liberałowie nie prowadzili rozmów koalicyjnych w dobrej wierze i na koniec w pełni świadomie zdecydowali się na prowokację i grę na kryzys polityczny. Czas pokaże, czy Lindnerowi uda się wiarygodnie wytłumaczyć swoją decyzję wyborcom. Na pewno nie będzie miał po swojej stronie opiniotwórczych mediów, które przychylnie odnosiły się do powstania koalicji jamajskiej.
Co dalej?
Tymczasem jednak zaczęło się nerwowe pisanie scenariuszy na najbliższe tygodnie i miesiące. Niemiecka konstytucja zakłada, że wskazany przez prezydenta kandydat musi uzyskać w Bundestagu poparcie przynajmniej połowy jego członków, aby zostać wybranym na urząd kanclerza. Gdy to się nie uda, Bundestag w ciągu 14 dni może taką samą większością wybrać z własnej inicjatywy kanclerza. Jeśli i ta procedura nie okaże się skuteczna, wybór pada na osobę, która uzyskała najwięcej głosów. Jeśli jednak nie uzyskała ona bezwzględnej większości, prezydent może zdecydować się na rozwiązanie Bundestagu i rozpisanie nowych wyborów.
Opcji mieszczących się w tym ramach jest kilka, choć większość z nich brzmi jak kiepskie political fiction. Trudno sobie bowiem wyobrazić, że Lindner i FDP pod naporem opinii publicznej mogą się jeszcze opamiętać i wrócić do rozmów, tym bardziej, że rażąco nadużyli zaufania pozostałych partnerów.
Inną możliwością na stworzenie cieszącego się stabilną większością rządu byłaby kolejna odsłona wielkiej koalicji – z Merkel na czele lub bez niej. Tę z kolei odrzucają socjaldemokraci. Ich liderzy podkreślają, że wyborcy jednoznacznie opowiedzieli się przeciwko kontynuowaniu tego aliansu (trudno się z tym nie zgodzić, biorąc pod uwagę, że CDU osiągnęło z najgorszy wynik od 1949 roku, a SPD od czasów Republiki Weimarskiej).
Do tego trwanie wielkiej koalicji powodowało wzrost poparcia dla skrajnej AfD. Ostatnią opcją pozostaje rząd mniejszościowy CDU/CSU z Zielonymi lub FDP. Choć Hans-Christian Ströbele, prominentny były poseł Zielonych, będący przez lata sumieniem tej partii, zaapelował, aby nie bać się tej opcji, to współprzewodnicząca partii Katrin Göring-Eckardt stwierdziła, że w obecnej sytuacji najbardziej prawdopodobne są przedterminowe wybory.
Kluczową rolę w całej rozgrywce może odegrać prezydent Frank-Walter Steinmeier, wywodzący się z SPD były minister spraw zagranicznych i kandydat tej partii na kanclerza w 2009 roku. Sygnalizował on już, że jest sceptycznie nastawiony do rozpisania przyśpieszonych wyborów. „Jeśli ktoś ubiega się w wyborach o przejęcie politycznej odpowiedzialności, nie może się od niej migać, gdy ma ją w rękach”, mówił Steinmeier i zapowiedział rozmowy z przedstawicielami CDU/CSU, Zielonych, FDP i SPD. Może on zarówno naciskać na powstanie wielkiej koalicji, jak i wymusić stworzenie rządu mniejszościowego.
Dla samej Merkel ze wszystkich leżących na stole opcji najbezpieczniejszą – bo gwarantującą pozostanie na stanowisku kanclerza – wydaje się być mniejszościowy rząd z Zielonymi i zabieganie o wsparcie SPD lub FDP przy konkretnych projektach.
Jednak sama kanclerz wyraziła się sceptycznie o perspektywie rządu mniejszościowego i zapowiedziała, że wystartuje w przyśpieszonych wyborach. Berlińskie wróbelki ćwierkają, że te mogłyby się odbyć 22 kwietnia.
Zanim jednak do tego dojdzie, wiele może się jeszcze wydarzyć, a – co pokazała przedwczorajsza noc – żadnego scenariusza nie można wykluczyć (i nie czyni tego także sama kanclerz).
Niemcy w ostatnich latach przyzwyczaili nas do bycia ostoją spokoju i politycznej stabilności. Teraz jesteśmy zaś świadkami dekompozycji merkelowej formuły „umiaru i środka” i kresu depolityzacji. Tymczasem lista stojących przed nowym rządem Niemiec wyzwań jest bardzo długa: poczynając od propozycji reformy UE Emmanuela Macrona, a kończąc na inwestycjach w infrastrukturę i reformach społecznych.
Czy mamy zatem do czynienia z kryzysem państwowym? Jakąś odpowiedź dały na to rynki finansowe – po krótkotrwałym pierwszym nocnym szoku sytuacja wróciła szybko do normy. Berlin na nowo uczy się dziś polityki. Dlatego nie ma jeszcze powodów, aby wpadać w panikę. Ważne jednak, żeby ta lekcja nie przerodziła się w partyjne przepychanki, bo na nich skorzystają tylko populiści.
Stiglitz: Nie otwierajcie jeszcze szampana. Pora na lekcję z antyglobalizmu
czytaj także
**
Żeby spłacić kredyty i utrzymać rodzinę, kilkaset tysięcy Polek zdecydowało się na emigrację zarobkową do Niemiec i opiekę nad osobami starszymi w trybie 24/7. Nie chronią ich tam prawa pracownicze, a niektóre kobiety mówią, że czują się jak niewolnice. Dlaczego są skazane na taka pracę? Czy państwo polskie nie ma dla nich żadnej innej oferty?
Agata Diduszko-Zyglewska rozmawia z Anną Wiatr, autorką książki Betrojerinki. Reportaże o pracy i (bez)nadziei:
Czy polskie opiekunki w Niemczech pracują jak niewolnice? Z Anną Wiatr, autorką książki „Betrojerinki”, rozmawia Agata Diduszko-Zyglewska. Czytaj więcej na KrytykaPolityczna.pl: http://bit.ly/2yvMjQi
Opublikowany przez Krytyka Polityczna na 18 października 2017