USA wycofują się z traktatu o całkowitej likwidacji pocisków balistycznych średniego i pośredniego zasięgu. Co to oznacza dla świata?
Donald Trump ogłosił, że USA wycofują się z traktatu INF, czyli umowy o całkowitej likwidacji pocisków balistycznych średniego i pośredniego zasięgu. John Bolton, doradca ds. bezpieczeństwa narodowego USA, poinformuje o tym Moskwę w czasie swojej wizyty 22-23 października. Gdy Roland Reagan i Michaił Gorbaczow finalizowali ostatecznie układ w maju 1988 roku w Moskwie, dziennikarz zapytał się amerykańskiego prezydenta, czy dalej uważa Związek Radziecki za imperium zła. Reagan odparł, że nie, że to inne czasy, inna era. Historia zatacza koło? A może po prostu imperium zła położone nie jest teraz nad Wołgą, ale nad Jangcy?
Amerykanie od kilku lat zarzucali Kremlowi łamanie traktatu. W 2014 roku zrobiła to jeszcze administracja Obamy oskarżając Rosję o przeprowadzenie testów zakazanych rakiet. W ubiegłym roku administracja Trumpa mówiła już o rozmieszczeniu rakiet. Na lipcowym szczycie NATO w Brukseli stanowisko USA potwierdziły pozostałe państwa członkowskie. „Wszyscy sojusznicy zgadzają się, że Rosja łamie traktat INF”, mówił Jens Stoltenberg, sekretarz generalny NATO. Waszyngton wpierw chciał wymusić na Moskwie przestrzeganie postanowień umowy INF. Nieskutecznie. Do tego – biorąc pod uwagę, z jaką pogardą John Bolton traktuje kontrolę zbrojeń w szczególe i jakiekolwiek umowy ograniczające swobodę działania USA w ogóle – nie jest wielkim zaskoczeniem, że cierpliwości nie starczyło na długo. Waszyngton nie łamie jednak zasad gry. Formalnie wypowiada umowę i ma ku temu dobre powody, a nie po kryjomu rozwija zdolności wojskowe jak Moskwa.
Problem z decyzją administracji Trumpa jest inny. Na horyzoncie nie widać bowiem spójnej strategii względem Rosji, pod którą mogliby się podpisać wszyscy kluczowi europejscy członkowie NATO, z jasno zarysowanym celem i środkami jego realizacji. Co innego wzmacniać wschodnią flankę, co innego ryzykować wyścig zbrojeń. Otwarte jest też pytanie, gdzie miałyby trafić rakiety – o ile Amerykanie podjęliby w przyszłości decyzję o ich rozlokowaniu. Do Polski? Z jednej strony zabiegamy o zwiększoną obecność wojsk wuja Sama na naszej ziemi. Z drugiej, musielibyśmy liczyć się z większą liczbą rosyjskich rakiet wycelowanych w Polskę.
czytaj także
Z naszej perspektywy te działania nie są więc zbyt optymistyczne, przynajmniej te krótkookresowe. Rosjanie nie będą się już musieli specjalnie kryć z rozwojem swojego arsenału rakietowego, bo przecież nie będzie już umowy, która przynajmniej formalnie wiązać będzie im ręce. Będą mogli też zrzucać winę na administrację Trumpa, w końcu to Biały Dom wycofał się z układu. To może przełożyć się na wzrost napięć w regionie – naszym regionie.
Jeśli więc Amerykanie chcieli na Rosji wymusić lepszą umowę, to popełniają ten sam błąd, który popełnili w przypadku Iranu – zamiast jednoczyć sojuszników wokół wspólnej sprawy, działają w dużej mierze na własną rękę. Jesteśmy więc w zupełnie innej sytuacji niż w 1979 roku, gdy NATO podjęło tak zwaną podwójną decyzję. Zakładała ona rozlokowanie w Europie amerykańskich Pershingów II – na wniosek socjaldemokratycznego kanclerza Niemiec Helmuta Schmidta – w odpowiedzi na radzieckie SS-20 zagrażające Europie Zachodniej. Miało to zwiększyć presję na Sowietach i wymusić podjęcie rozmów w sprawie redukcji arsenału, czego ostatecznym efektem było podpisanie traktatu. Zbrojenie i rozbrojenie, eskalacja i deeskalacja, demonstracja siły i dyplomacja w jednym.
Jednak kluczową różnicą względem zimnej wojny nie jest koniecznie brak spójnej strategii, ale fakt, że dziś to nie Związek Radziecki/Rosja jest głównym przeciwnikiem USA, tylko Chiny. Układ INF, choć jest umową dwustronną, obowiązuje obydwie strony globalnie. Zresztą na życzenie Amerykanów i ich sojuszników. Sowieci chcieli ograniczyć obowiązywanie umowy do teatru europejskiego, ale nie zgodził się na to Waszyngton, obawiając się przeniesienia napięć do Azji.
Rosjanie rakiet więc nie przenieśli, ale wyzwania strategiczne i tak przeniosły się w końcu do Azji. Dziś pociski o zasięgu od 500 do 5500 kilometrów, których Amerykanie zgodnie z układem INF posiadać nie mogą, stanowią 95% chińskiego arsenału. Pozwala to Pekinowi względnie niskim nakładem sił i kosztów zagrażać amerykańskim instalacjom i statkom w regionie Azji i Pacyfiku. Waszyngton tymczasem musi wydawać grube miliardy na utrzymanie niszczycieli rakietowych czy bombowców strategicznych, aby zapewnić sobie odpowiednią projekcję siły. Wypowiedzenie układu INF otwiera przed amerykańskimi sztabowcami zupełnie nowe perspektywy – niekoniecznie związane z rozmieszczeniem w Azji pocisków z głowicami nuklearnymi, o czym nikt nie mówi. Ale traktat zakazywał również posiadania pocisków z konwencjonalnymi ładunkami.
czytaj także
W tym sensie INF był już przeżytkiem poprzedniej epoki, gdy świat kręcił się wokół Europy. Czy jednak można było wyobrazić sobie inne scenariusze niż wypowiedzenie traktatu? Co prawda Amerykanie nawet nie próbowali środków dyplomatycznych, ale i tak mało prawdopodobne, aby Rosjanie dziś zgodzili się na renegocjację umowy tak, by ograniczyć zakres geograficzny jej obowiązywania do Europy. Chińczycy natomiast nie wyrażali póki co zainteresowania dołączaniem do porozumienia. Może zmienią zdanie, gdy w ich bezpośrednim sąsiedztwie – Japonii, Australii czy Filipinach – zaczną pojawiać się amerykańskie rakiety?
Teraz najważniejsze, aby Amerykanie nie zachowywali się jak kowboje dążący za wszelką cenę do strzelaniny, ale w porozumieniu z sojusznikami z Europy i Azji przynajmniej spróbowali wypracować wspólną strategię powstrzymywania Chin i Rosji. Strategię, w której jasno zarysowana będzie ścieżka wyjścia i deeskalacji. Inaczej świat może wpaść w spiralę, którą trudno będzie zatrzymać. W latach 80. Roland Reagan i jego administracja potrafili to zrobić.