Pasażerom i załodze boeinga nic nie może zwrócić życia, ale przekaz na temat ich tragedii może zmienić – patos jest tu na miejscu – bieg historii.
Wszystko wskazuje na to, że donieccy „separatyści” z powodu głupoty i wojskowej niekompetencji zabili niemal 300 Bogu ducha winnych turystów – zestrzelili malezyjskiego boeinga w przekonaniu, że atakują wraży samolot transportowy. Nawet gdyby ich rozpoznanie było trafne, atakowaliby żołnierzy legalnej armii legalnego rządu, który słusznie próbuje przywrócić monopol na przemoc na swoim terytorium – w zgodzie z Weberowską definicją państwa i standardami prawa międzynarodowego. Rozpoznając cel błędnie, dokonali zbrodni wojennej, zabijając cywilów niejako „przez zaniedbanie”.
Nad groteskowo wręcz bezsensowną śmiercią tylu ludzi trudno rozwodzić się bez emocji, szacunek dla ofiar utrudnia zimne kalkulacje. Problem w tym, że nie mamy do czynienia ze „zwykłą” katastrofą – nie tylko ze względu na skalę i bezpośrednią przyczyną, ale i kontekst. Stanowi go wojna we wschodnich obwodach Ukrainy, toczona tak naprawdę z udziałem trzech stron – armii Ukrainy, separatystów i (w nie do końca potwierdzonej formie) różnych resortów, siłowych i nie tylko, Federacji Rosyjskiej. Od jej wyniku zależy prawdopodobnie los ukraińskiego państwa jako całości, jego szanse rozwojowe, przyszłość polityczna, a także geopolityczna konfiguracja całego regionu poradzieckiego – z konsekwencjami dla całej Unii Europejskiej.
I z tych właśnie powodów nie da się uciec od „upolitycznienia” sprawy. Dodajmy, upolitycznienia świadomego i sterowanego, będącego przedmiotem rozgrywki wielkich aktorów. Upolitycznienia, w którym należy wziąć bardzo aktywny udział po jednej ze stron.
Wydaje się niemal pewne, że pociągnięcie do odpowiedzialności karnej bezpośrednich sprawców zestrzelenia pasażerskiego samolotu będzie niewykonalne. Tym większego – także moralnie, także ze względu na pamięć ofiar – znaczenia nabiera globalny przekaz na temat odpowiedzialności politycznej za to wydarzenie. Pasażerom i załodze boeinga nic nie może zwrócić życia, ale przekaz na temat ich tragedii może zmienić – patos jest tu na miejscu – bieg historii. Świadomi są tego Rosjanie, którzy od pierwszych godzin po „katastrofie” (jak rzecz określił Władimir Putin w swych kondolencjach dla ofiar) prowadzą intensywną kampanię informacyjną. To już nie rozwadnianie, mnożenie wątpliwości czy fałszywe zwielokrotnianie perspektyw, które z agresji jednych na drugich uczynić ma „pełen zawiłości i sprzecznych racji konflikt”; machina informacyjna od Russia Today po agencję Interfax sugeruje bowiem, że malezyjski samolot zestrzelili Ukraińcy, co prawda przez przypadek, bo ich faktycznym celem miał być sam prezydent Rosji.
Fakty mówią same za siebie… Nie, nie mówią. O tym, że donieccy separatyści to nie tylko Putinowska piąta kolumna, ale do tego „małpy z brzytwą” (w postaci rakiet średniego zasięgu, które dosięgają już nie tylko ukraińskich pilotów wojskowych, ale i „unijnych” pasażerów cywilnych); o tym, że konflikt w Doniecku i Ługańsku to nie potyczki „gdzieś tam na Dzikim Wschodzie”, ale wojna wewnątrz Europy; że Ukraina słusznie broni się przed wrogiem wewnętrznym, a Rosja go celowo wzmacnia, by sąsiada destabilizować i, być może, grać na jego rozpad; że Putin do tego wszystkiego nie kontroluje inspirowanych przez siebie sił – o tym wszystkim należy przypominać, podsuwając światowej opinii publicznej i politykom wszystkich opcji obrazy rozbitego wraku.
Torpedy niemieckiego U-Boota, które w maju 1915 roku zatopiły pasażerską Lusitanię, wywołały powszechne oburzenie demokratycznych społeczeństw, pozwoliły wprowadzić USA do I wojny światowej i ostatecznie przechylić szalę na niekorzyść militarystycznej Rzeszy. Do dziś trwają dywagacje historyków, czy aby Wielka Brytania (ponoć wedle pomysłu samego Winstona Churchilla), jeśli nie „zaplanowała”, to przynajmniej nie „stworzyła dogodnych warunków” dla tej katastrofy, względnie, czy aby ładunek przewożonej amunicji nie wyłączał statku spod ochrony prawnej. Z pewnością jednak mało kto uważa, że pikielhauby nad Loarą byłyby dobrym wstępem do integracji kontynentu. Dziś też będziemy sobie stawiać pytania, czy malezyjskie linie lotnicze powinny były oszczędzać na paliwie, kontynuując loty nad obszarem działań wojennych, ewentualnie, czy Ukraina nie powinna była wcześniej po prostu zakazać lotów cywilnych. Tym wszystkim jednak zajmą się stosowne – oby – komisje badania wypadków lotniczych i zapewne sądy.
Nie wierzę, by śmierć niewinnych i nieświadomych swego losu ludzi miała jakikolwiek „sens”; takie postawienie sprawy uwłaczałoby, w moim przekonaniu, ofiarom i ich bliskim.
To wydarzenie – w zależności od jego potocznej interpretacji – będzie miało jednak swe dalekosiężne konsekwencje. I na nie mamy wpływ – to od pracy dziennikarzy, ekspertów, analityków i reporterów, od reakcji opinii publicznej na forach, pikietach pod ambasadami i wallach portali społecznościowych zależy to, czy poziom cynizmu politycznych elit, choćby z musu, w kwestii ukraińskiej choć trochę się obniży.
Bo choć uzasadnione są wątpliwości, czy nawet taka tragedia może coś zmienić, choć Niemcy, Holendrzy (i my też, to zrozumiałe) nie chcą „umierać za Ługańsk”, to przecież wiemy już, że wobec Putinowskiej agresji na Ukrainę nie jesteśmy zupełnie bezradni. Obrazy dopalającego się wraku powinny tę świadomość zachodniego establishmentu utwierdzać – z myślą o przyszłości Ukrainy i Unii Europejskiej, ale i z pamięcią o ofiarach, które nie zasługują na los bohaterów propagandowej farsy.
***
Serwis >>WYBORY EUROPY jest współfinansowany ze środków Ministerstwa Spraw Zagranicznych