Jeszcze tym razem się udało. Aż połowa wyborców „zielonego” kandydata wybrała go po to, by „powstrzymać kontrkandydata”.
„W Austrii jest 80 procent niezadowolonych. Wśród nich wkurzeni głosują na Hofera, na Van der Bellena ci jedynie rozczarowani”, twierdzi austriacki politolog Peter Filzmaier. Na szczęście tych drugich jest nieco więcej – kilkanaście tysięcy głosów zdecydowało, że to marginalna partia Zielonych, a nie liderka sondaży FPÖ będzie miała swojego pierwszego prezydenta.
Austria w Europie nie wzbudziła tylu emocji od czasu zabójstwa Franciszka Ferdynanda. Owszem, już w 2000 roku gorączkowo debatowano, czy Jörg Haider w konserwatywnym rządzie to dopuszczalna anomalia – ale mało komu przychodziło do głowy, że wyborcze sukcesy skrajnej prawicy będą w Europie normą, a poparcie dla Austriackiej Partii Wolności objawem typowego trendu. Jeszcze dwa lata później, gdy Jacques „mniejsze zło” Chirac rozjechał w drugiej turze Jean-Marie Le Pena, prezenter francuskich wiadomości tuż przed podaniem wyniku ostentacyjnie oddychał z ulgą. Jakby chciał powiedzieć: uff, to był tylko zły sen. Minęło kilkanaście lat i nawet przegrana Norberta Hofera odetchnąć nam nie pozwala. Co najwyżej zaczerpnąć powietrza – jeszcze tym razem się udało.
Doraźnie rzecz biorąc, wynik austriackich wyborów to kolejna żółta kartka dla partii „wielkiej koalicji” (socjaldemokraci i chadecy), które jak na złość wciąż nie chcą zejść z boiska. Wielki sukces odnieśli Zieloni – kojarzony z nimi, choć oficjalnie niezależny kandydat zyskał ponad cztery razy więcej głosów niż partia w ostatnich wyborach parlamentarnych w 2013 roku. Dla prowadzącej w sondażach FPÖ to z kolei wynik dwuznaczny. Zwycięstwo Hofera – człowieka z drugiego szeregu i „ludzkiej twarzy” austriackich nacjonalistów (czy coś nam to przypomina?) – oznaczałoby wielki sukces wizerunkowy austriackiej prawicy w Europie. Wyborcy nad Dunajem przywiązani są jednak do równowagi sił w polityce – i dlatego silnie prawicowy prezydent ograniczałby szanse partii Heinza-Christiana Strache w kolejnych wyborach parlamentarnych; prezydent „zielony” (liberalny, anty-prawicowy, itp.) w połączeniu ze świetnym skądinąd wynikiem w kampanii może dodać FPÖ wiatru w żagle. Współrządzący Austrią koalicjanci mają z kolei zagwozdkę: socjaliści czują, że wyborcom Van der Bellena ideowo bliżej do centrolewicy, ale nie takiej, jaką stare SPÖ dziś sobą reprezentuje; chadekom z kolei grozi, że konserwatywnego wyborcę odbierze im „prawdziwsza” od nich samych prawica.
Austria okazała się spolaryzowana jak nigdy dotąd, ale nie znaczy to, że społeczeństwo dzieli się po połowie na lewicę i prawicę. Na Norberta Hofera głosowali przede wszystkim mężczyźni (60 procent wyborców), uczniowie zawodówek (67 procent), zwolennicy tezy, że w kraju się pogorszy (67 procent); najważniejszy argument na jego rzecz to „rozumienie trosk zwykłego człowieka” (68 procent odpowiedzi na pytanie o główną motywację jego wyborców). Van der Bellen zdobył głosy kobiet (zwłaszcza w młodszym pokoleniu – aż 67 procent wśród wyborczyń do 29 roku życia), ludzi wykształconych (73 procent wyborców po maturze, 81 procent tych z ukończonymi studiami), przede wszystkim z większych ośrodków (osiem stolic krajów związkowych). To wszystko wygląda na czytelny podział na „ludową” prawicę i anty-prawicę „wykształconych z wielkich miast” (młodych jedynie kobiet, młodzi mężczyźni wybrali prawicę), ale w drugim przypadku kluczowe jest właśnie to „anty”.
Aż połowa wyborców „zielonego” kandydata wybrała go po to, by „powstrzymać kontrkandydata”, podczas gdy zasada mniejszego zła motywowała tylko 1/3 wyborców drugiej strony.
Hofer w swej kampanii łączył postulat wzmocnienia prezydentury z odwołaniami do „zwykłego człowieka”, któremu Europa nie będzie narzucać, jak ma żyć we własnym kraju – a już na pewno z kim w roli sąsiada (choć bardziej niż uchodźców z Bliskiego Wschodu Austriacy obawiają się pracujących za niskie stawki Rumunów i Węgrów). Van der Bellen błyszczał wykształceniem, kompetencją i umiarkowaniem, przekonując lekko ponad połowę wyborców, że nie przyniesie w Europie wstydu i że zna się na politycznym rzemiośle. W drugiej turze wyborów prezydenckich, wyborców „wkurzonych” było o kilkanaście tysięcy mniej niż tych „rozczarowanych”; połowa Austriaków jeszcze wierzy, że wąski nacjonalizm i wywalenie politycznego stolika to nie jest dobre rozwiązanie . I tylko dzięki temu wygrał kandydat umiarkowanej odnowy systemu zamiast „silnego człowieka na trudne czasy”.
Austria to kraj, gdzie bezrobocie jest relatywnie niskie, państwo socjalne istnieje, miejskich gett właściwie nie ma, lewica ma potężną tradycję, a czerwono-zielony Wiedeń to wciąż wyjątkowa stolica, w której integracja imigrantów działa prawie tak dobrze jak sieć tramwajów – a i tak 35 procent uprawnionych do głosowania wybrało marionetkę lidera skrajnej prawicy. Podział społeczny odzwierciedlony przy urnach działa na korzyść FPÖ, bo w obliczu beznadziei partii rządzącej koalicji, tożsamościowe głosy na skrajną prawicę będą ważyć dużo więcej niż chłodny wybór „mniejszego zła”. Źródła lęków, które prawicę wynoszą na szczyt – te prawdziwe i te wyimaginowane – nie znikną dzięki pragmatycznemu sojuszowi z-grubsza-zadowolonych-z-życia przeciwko wariatom i populistom.
Chciałbym wierzyć, jak Robert Biedroń, że austriackie wybory niosą Europie i Polsce nadzieję, ale zamiast pokrzepiać anty-PiSowskie serca, wolę je potraktować jako dzwonek alarmowy.
Mimo swych błędów, gaf i zwykłych niegodziwości, to prawica w Europie jest na fali wznoszącej. Jak się szybko nie pozbieramy, wyborczą niedzielę w Austrii będziemy wspominać jako chwilowe odroczenie wyroku.
**Dziennik Opinii nr 142/2016 (1292)