Dotąd największą siłą protestujących było poczucie jedności. Jego cena? Wstrzemięźliwość w wysuwaniu odważniejszych żądań politycznych.
Od rozpoczęcia protestów w parku Gezi minął ponad miesiąc. Gdy 27 maja kilkudziesięciu aktywistów zebrało się, by zamanifestować sprzeciw wobec wycinki drzew pod budowę centrum handlowego, niewielu obserwatorów spodziewało się, że ta iskra wywoła tak olbrzymi pożar, obejmujący kolejne miasta i niedający się ugasić hektolitrami wody z policyjnych armatek. Protest przyjmował rozmaite, nieoczywiste formy – tym skuteczniejsze, im bardziej nośne medialnie. Tym razem walka o uwagę rozegrała się w nowy dla Turcji sposób.
„Dzień dobry, Gezi!”
Lokalne media okazały w pierwszych dniach spektakularną wręcz arogancję. Warto jednak pamiętać, że pozostają pod sporą presją polityczną – kilkudziesięciu dziennikarzy siedzi w więzieniach, kary finansowe za publikację nieprawomyślnych treści nie są rzadkością, cenzurze podlegają strony internetowe. Zamiast relacjonować zamieszki, CNN Türk wyemitował legendarny już film o pingwinach, a parę dni później sześć dzienników ukazało się z identycznym hasłem na okładce – cytatem z przemówienia premiera Erdoğana, w którym deklarował, że gotów jest oddać duszę za demokrację. Rankiem po likwidacji miasteczka namiotowego przy Taksimie dziennik „Sabah” informował na pierwszej stronie o pokojowym zażegnaniu protestów, drukując zdjęcie pustego placu z nagłówkiem „Dzień dobry, Gezi!” – podczas gdy zamieszki trwały przez całą noc i były niesłychanie brutalne.
W odpowiedzi na to błyskawicznie ukształtował się alternatywny obieg informacji. W ciągu paru dni rozkwitło niemal dotąd w Turcji nieobecne dziennikarstwo obywatelskie – początkowo o dość chaotycznym charakterze, szybko jednak krzepnące w możliwie wiarygodne i rzetelne źródło wiedzy o tym, co dzieje się na stambulskim Taksimie, w ankarskim parku Kuğulu, na placach Izmiru, Adany i innych miast „zainfekowanych” bakcylem protestu. Kanał Çapultv zaczął regularnie nadawać kręcone smartfonami reportaże z walk ulicznych, Twitter i Facebook zalała fala postów dokumentujących nadużycia ze strony policji, zawierających wezwania do działania i ostrzeżenia przed prowokacjami – często drastycznych, pisanych na gorąco, emocjonalnych. Dyscyplina, jaką – w sposób miękki, demokratyczny i nieopresyjny, w odróżnieniu od praktyk tureckich władz wobec mediów oficjalnych – narzucili sobie nawzajem samozwańczy reporterzy, może imponować, zważywszy na heterogeniczność protestów. Próby wywołania paniki wśród demonstrantów (jak np. wówczas, gdy policja użyła nieznanego dotąd gazu w pomarańczowym kolorze, błyskawicznie skojarzonego z używanym w Wietnamie herbicydem Agent Orange) były szybko ukrócane, a niepotwierdzone informacje dementowane stanowczym głosem. Rolę zwornika owych milionów krążących po sieci rozproszonych komunikatów przejęli np. koordynatorzy facebookowego fanpage’u Diren Gezi Parkı, który po trzech tygodniach od powstania ma 630 tysięcy obserwujących – 30 tysięcy więcej niż strona zwolenników AKP.
W tak ukształtowanym obiegu treści – tworzonych oddolnie i spontanicznie, składających się raczej z krótkich komunikatów niż pogłębionych komentarzy i analiz – na pierwszy plan wybijają się skondensowane sygnały, nośne hasła, sugestywne obrazy; takie, które szybko zdobędą tysiące like’ów i share’ów i dzięki temu przyciągną uwagę polityków, dziennikarzy i „zwykłych ludzi”, Turków i zagranicznych obserwatorów, aktywistów i slaktywistów.
Protesty w parku Gezi zdążyły już wygenerować dziesiątki ikon: pierwszą była chyba kobieta w czerwieni, sfotografowana przez Osmana Orsala w chwili, gdy strumień gazu łzawiącego dosięga jej twarzy.
Potem ludzie czytający na głos książki ustawionym w szeregu policjantom, para tańcząca tango w maskach gazowych, jogini prężący się w pozycji Virabhadrasana (czyli wojownika) na zadeptanych trawnikach parku Gezi, wreszcie nagi, może na wpół oszalały, może tylko zdesperowany mężczyzna, stojący bezradnie na środku głównej stambulskiej alei handlowej w chmurach gazu.
Powstały dziesiątki protest songów – raz w formule popowej, jak cover Depeche Mode Enjoy the Tear Gas, innym razem rockowej, jak piosenka kultowej grupy Duman, niekiedy wyrastających z lokalnej sceny muzycznej, jak klip Kardeş Türküler, nawiązujący do praktyki bębnienia w garnki i patelnie – w ten sposób bowiem stambulczycy, którzy nie odważyli się wyjść na ulice, demonstrowali swe poparcie dla ludzi w parku Gezi. Nową wersję Imagine, zawierającą cierpliwie czytaną po turecku deklarację solidarności z Turkami, nagrała Joan Baez.
Walka toczyła się również na poziomie języka – komunikaty płynące „z góry” były błyskawicznie przechwytywane i subwersywnie wykorzystywane przez protestujących, tworząc alternatywny wobec dotychczasowego uzusu słowniczek młodej rewolucji. Premier Erdoğan od początku zamieszek przyjął dość cyniczny ton i starał się delegitymizować żądania oponentów, określając ich mianem przedstawicieli marginalnych grup reprezentujących wąskie interesy i wyraźnie rysując podziały: „my” / „oni”, „swoi” / „obcy”. W jednym z przemówień nazwał ich çapulcu, czyli „wandalami” bądź „rabusiami”. Termin ten, w strategii władz mający deprecjonować obrońców Gezi, został taktycznie przejęty przez ludzi okupujących park i stał się w ciągu kilku godzin symbolem całego ruchu. Coming outu jako çapulcu dokonał m.in. Noam Chomsky, a tysiące ludzi dodały ten przydomek do swoich nazwisk na Facebooku.
Gdy premier wezwał matki, by ściągnęły swe rozbrykane dzieci z ulic i placów do domów, setki kobiet w wieku 50+ przyszły na Taksim i utworzyły żywy łańcuch, mający chronić ich protestujących synów i córki przed atakami policji. Sieć obiegła grafika przedstawiająca wydzierganą na szydełku serwetkę przypominającą ludzką twarz; twarz w masce gazowej. Każda akcja władz wywoływała spontaniczną reakcję w postaci memów, plakatów, grafik i graffiti. Opór stał się formą happeningu, kreatywność demonstrujących zdawała się nie mieć granic – istniały już za to pospiesznie, ale skutecznie wydeptane ścieżki dystrybucji nowych treści.
Nie należy trywializować działań milionów facebookowych i twitterowych aktywistów i netartystów. Godzina po godzinie skrzętnie dokumentowali nadużycia, o których w przeciwnym razie nikt poza bezpośrednimi świadkami prawdopodobnie by się nie dowiedział.
Budowali sieci wymiany informacji pozwalające np. uniknąć policyjnych pułapek lub dostarczyć okupującym park najpotrzebniejsze rzeczy (raz koce, gazy, bandaże i dostępne bez recepty środki neutralizujące działanie gazu łzawiącego, innym razem produkty niezbędne w polowej garkuchni, papierosy i piankę do golenia).
„Gaz łzawiący świetnie robi na cerę”
Im brutalniejsze były akcje policji, tym mocniej rzucało się w oczy pokojowe, wstrzemięźliwe i niekonfrontacyjne nastawienie ludzi w parku Gezi i tym mocniej imponowała ich zdolność do dowcipnej reinterpretacji skądinąd niewesołej sytuacji, w jakiej się znaleźli – jak wówczas, gdy ściany budynków wokół Taksimu pokryły się hasłami „Gaz łzawiący świetnie robi na cerę” czy „Policja! Pomocy! A nie, fakt, zdaje się, że teraz jesteście zajęci”. W bezpośrednich starciach ze służbami porządkowymi byli niemal bezradni – ich broń stanowiły tylko liczebność, solidarność i kategoryczna niezgoda na rezygnację z protestów. Toczyli więc walkę na poziomie reprezentacji, starając się odkłamać obraz przekazywany w tureckich mediach głównego nurtu oraz pieczołowicie konstruując i rozpowszechniając własny wizerunek – doraźnej wspólnoty ludzi nieuwikłanych w bieżące partyjne porachunki, otwartych na wielogłosowość i niechcących zgodzić się na autorytarny styl sprawowania rządów à la AKP.
Chętnie sięgali też po środki i znaki przetestowane już w innych kontekstach – od hasła occupy, poprzez formułę miasteczka namiotowego, po zaadoptowanie wykorzystywanych przez Anonymous masek Guya Fawkesa (gwiazdą mediów społecznościowych stała się nosząca ją starsza pani w chuście). Nawiązania do ruchów społecznych, jakie w ostatnich miesiącach i latach zatrzęsły Nowym Jorkiem, Madrytem i Atenami – o nieco innej genezie i postulatach, lecz działających w zbliżonym duchu – pozwalają Turkom zalegitymizować swój sprzeciw wobec polityki premiera Erdoğana na nieco bardziej ogólnym poziomie. Temu służy też praktyka publikowania wszelkich komunikatów i komentarzy równolegle po turecku i po angielsku – z każdym dniem zamieszek coraz więcej treści stawało się w ten sposób czytelnych dla ludzi nieobeznanych z lokalnym kontekstem. Wydaje się skądinąd, że łatwiej docierają one do sprawnie poruszającej się po internecie lewicującej publiczności międzynarodowej niż na anatolijską prowincję, gdzie wizerunek wydarzeń kształtują wciąż milkliwe media głównego nurtu.
Tureckie protesty zdążyły już przejść szereg faz – zaczęło się od lokalnego buntu ekologów, który rozlał się następnie na cały kraj, przybierając antyrządowy charakter, i któremu towarzyszyła nieodmiennie przemoc ze strony policji. W parku Gezi powstała oaza, w której przez ponad dwa tygodnie ludzie reprezentujący najróżniejsze opcje światopoglądowe przeżywali swój karnawał wolności, od czasu do czasu dusząc się gazem łzawiącym. Reprezentanci środowisk LGBT koczowali tam obok ortodoksyjnych kemalistów, studenci z dreadami stali ramię w ramię z kobietami w chustach, toczący od lat wojnę kibice Beşiktaşu, Galatasaray i Fenerbahçe zawarli historyczny rozejm, maszerując we wspólnej sprawie przed obiektywami fotoreporterów. Wokół parku powstały barykady, mające chronić miasteczko namiotowe przed policją – ta wysepka na miejskiej mapie szybko obrosła własną mitologią i przyciągała jak magnes. Do parku Gezi ściągały tłumy ludzi, niekiedy chcących po prostu pooddychać tamtejszym powietrzem i posłuchać języka, który dotychczas był słabo słyszalny. Wśród zagrożonych wycinką drzew wyrosła sklecona z europalet biblioteka, pięć kin plenerowych pokazywało wolnościowe filmy, wieczorami odbywały się koncerty.
Świadkowie wspominają, że przez te dwa tygodnie atmosfera w Gezi była niepowtarzalna – opisują protesty jako głębokie, mocne doświadczenie, przyspieszony kurs solidarności oraz obywatelskiej i politycznej świadomości. Ten pozytywny ładunek zapewne przetrwa w głowach, wzmocniony symboliką, jaką protesty obrosły w ciągu zaledwie kilkunastu dni.
Wspólna żałoba
W nocy z 15 na 16 czerwca policjanci zlikwidowali miasteczko namiotowe, do świtu starając się „wyczyścić” okolicę z demonstrantów i topiąc w chmurach gazu pobliski szpital. Świadkowie opowiadają o polowaniach na przechodniów, krążące po Facebooku filmy pokazują funkcjonariuszy obsesyjnie wyrzucających pociski z gazem na kompletnie puste ulice. Operacja się udała – park Gezi jest pusty, miasteczko zniknęło.
Dzień później naprzeciw Centrum Kultury Atatürka, głównego budynku na Taksimie, obwieszonego tureckimi flagami i portretem założyciela Republiki Tureckiej, stanął młody mężczyzna. Wpatrzył się w oblicze Mustafy Kemala i stał tak z rękami w kieszeniach przez kolejne kilka godzin, głuchy na pytania i zaczepki policji, całkowicie obojętny, choć wyraźnie zdeterminowany. Około północy stało już wraz z nim kilkaset osób, następnego dnia Stojący Ludzie pojawili się w innych dzielnicach Stambułu, potem w innych tureckich miastach, wreszcie w Berlinie, Nowym Jorku, przed Trybunałem Praw Człowieka w Strasburgu. Ta melancholia sprzeciwu zawartego w najprostszym geście poruszyła tłumy, była fotogeniczna, wzorzec wyznaczony przez performera Erdema Gündüza (bo to on, jak się okazało, był tym pierwszym) rozprzestrzenił się błyskawicznie.
Tymczasem wspólnota zawiązana w parku Gezi rozpierzchła się – ciche protesty, pozbawione już pierwotnego rozmachu i karnawałowego potencjału, skupione za to na próbach sformułowania konkretnych postulatów, objęły kilkadziesiąt stambulskich parków i trwają do dziś. Podobne odbywają się w innych miastach i funkcjonują jako obywatelskie fora wymiany myśli i komunikowania lokalnych potrzeb. Stopniowo kiełkuje martyrologia ruchu: tłumy zebrały się w Ankarze i Stambule, by uczcić pamięć Ethema Sarısülüka, który zmarł w szpitalu po postrzale w głowę, a decyzja o uwolnieniu policjanta, który oddał strzał, wyciągnęła na ulice tysiące kolejnych Turków. Ta wspólna żałoba ma wyraźnie inkluzywny charakter, co wydaje się dobrym sygnałem w kraju tak mocno pociętym etnicznymi, światopoglądowymi i religijnymi granicami – po krwawych incydentach na (kurdyjskim) południowym wschodzie Anatolii, w których zginął młody chłopak, a dziewięciu innych zostało rannych, Taksim 29 czerwca znów wypełnił się protestującymi. Tysiące kolejnych wypełniły ulice w azjatyckiej części Stambułu, by upamiętnić ofiary masakry z Sivas, w której w 2 lipca 1993 roku zginęło kilkudziesięciu alewitów.
Przez Taksim przeszła także w ubiegłą niedzielę największa w dziejach Turcji parada LGBT – uczestniczyło w niej 100 tysięcy ludzi, w tym większość niezwiązana bezpośrednio z ruchem gejowskim i lesbijskim. Wydaje się, że ta społeczna mobilizacja, każąca „zwykłym obywatelom” bacznie patrzeć na ręce rządzących, wytykać im najdrobniejsze nadużycia i domagać się praw (nie tylko dla siebie!), stanowi już sama w sobie gigantyczny sukces obrońców parku Gezi.
Tour de force Erdoğana trwa jednak nadal, premier zapędza się niebezpiecznie daleko: zatrzymano już kilkudziesięciu dziennikarzy, prawników, lekarzy pomagających rannym w nielegalnych zdaniem premiera polowych szpitalach, wreszcie ludzi zamieszczających nieprzychylne rządzącym tweety.
Dotychczas największą siłą protestujących było poczucie jedności – tym silniejsze, im bardziej opresyjne były działania władz i policji. Jej ceną był defensywny charakter ruchu i wstrzemięźliwość w wysuwaniu odważniejszych, skontekstualizowanych żądań politycznych. Wkrótce zobaczymy, jak poradzą sobie z wyrażaniem swych pomysłów na inną Turcję, wielością głosów w obrębie własnego obozu i koniecznością dotarcia do ludzi innych od siebie – niereprezentujących liberalnych obyczajowo, świeckich wielkomiejskich elit. Oby nie roztrwonili siły, jaką zdołali zgromadzić. W ciągu zaledwie miesiąca udało im się zawiązać najprężniejszy od kilkudziesięciu lat, choć silnie heterogeniczny ruch społeczny, w osobie Erdoğana mają jednak dość bezlitosnego i apodyktycznego przeciwnika, stojącego na czele mocno skonsolidowanej grupy lojalnych wyborców. Ich języki i retoryki nie miały dotąd punktów wspólnych. Próba nawiązania dialogu będzie sporym wyzwaniem – wydaje się bowiem, że na ustępstwa ze strony premiera nie powinni liczyć, można natomiast spodziewać się, że nadal będzie starał się grać na głęboko zakorzenionych w tureckim społeczeństwie animozjach.
Justyna Chmielewska – antropolożka, turkolożka, pisuje do „Nowych Książek”, „Kontekstów”, „(op.cit.,)” i dla portalu Lektury Reportera; wydała książkę Święta krew, święty czas, święci ludzie (2009). Przez dłuższy czas mieszkała w Stambule.
Czytaj też:
Dani Rodrik: Protesty w Turcji to mocny sygnał, ale nie przyniosą demokracji
Agnieszka Ziółkowska: Te protesty nie skończą się z dnia na dzień
Max Cegielski: Czy Erdogan spuścił z tonu?
Slavoj Żiżek do protestujących Turków: Witajcie!
Fotorelacja: Demonstracje solidarnościowe z Turcją