Amerykańska demokracja okazuje się mało czuła na głos opinii publicznej w sprawach gospodarczych, jeśli mógłby on wpłynąć na losy wielkich fortun.
Kto twierdzi, że amerykańska polityka jest zabetonowana? Cała masa polityków z obu stron barykady, którzy jeszcze kilka lat temu byli przeciwni małżeństwom jednopłciowym, dziś zaczyna je popierać. Nawet jeśli Sąd Najwyższy nie zdecyduje się, żeby zrobić coś w sprawie tzw. Propozycji 8 (przegłosowana w referendum w Kalifornii definicja konstytucyjna małżeństwa jako związku mężczyzny i kobiety) czy Ustawy o Obronie Małżeństwa (ustawa federalna z 1996 roku ograniczająca świadczenia małżeńskie wyłącznie do par dwupłciowych), wydaje się tylko kwestią czasu, aż obie zostaną zniesione.
Nieco statystyki
Znaczna liczba polityków, którzy wcześniej oponowali przeciw możliwości nadania obywatelstwa amerykańskiego nielegalnym imigrantom, dziś mówi o „wyznaczeniu im ścieżki”; dwupartyjna grupa senatorów ma zaproponować stosowny projekt 8 kwietnia.
Nawet radykalni obrońcy prawa do posiadania broni dziś wypowiadają się nieco rozsądniej na temat konieczności sprawdzania jej użytkowników.
Miło byłoby pomyśleć, że oto logika i rozum wreszcie dotarły również do naszych przedstawicieli, ale prawdziwe wyjaśnienie tej zmiany nastrojów jest bardziej prozaiczne: opinia publiczna.
Ostatni sondaż ABC News i „Washington Post” wskazuje na najwyższy poziom poparcia dla zrównania statusu małżeństw dwu- i jednopłciowych przez całe dziesięć lat, od kiedy zadaje się to pytanie – z 58 procentami Amerykanów za i 36 procentami przeciwko temu rozwiązaniu.
Podobny zwrot dokonał się na rzecz reformy prawa imigracyjnego. Według nowego sondażu ośrodka badawczego Pew, siedmiu na dziesięciu (71 procent) Amerykanów twierdzi, że ludzie znajdujący się w USA nielegalnie powinni mieć możliwość pozostania w kraju zgodnie z prawem, po spełnieniu pewnych warunków, podczas gdy 27 procent uważa przeciwnie. Większość z popierających nadanie nielegalnym imigrantom jakiejś formy statusu prawnego – 43 procent opinii publicznej – mówi, że powinni oni móc ubiegać się o obywatelstwo.
Poparcia dla ograniczeń w dostępie do broni jest mniej wyraźne, co mogłoby tłumaczyć, dlaczego lider większości w Senacie Harry Reid nie zamierza podjąć starań o odnowienie zakazu (z 1994 roku) produkcji i importu niektórych rodzajów broni półautomatycznej. Sondaże wskazują jednak na powszechne poparcie dla sprawdzania przeszłości jej potencjalnych posiadaczy, a także zamknięcia furtki w postaci wolnego obrotu bronią w czasie tzw. gun shows.
Może się zdarzyć, że na opinię publiczną wpłyną odważni przywódcy polityczni domagający się działania w tych sprawach, ale bardziej prawdopodobny jest odwrotny kierunek. Większość polityków świetnie wyczuwa momenty, kiedy jakiś temat wśród opinii publicznej, powiedzmy równouprawnienie par jednopłciowych czy reforma prawa imigracyjnego zyskuje szerokie poparcie, a jego zwolennicy są wystarczająco dobrze zorganizowani i zmobilizowani, aby uczynić piekłem życie tych polityków, którzy nie zechcą zmienić zdania.
Wyjątek stanowi sfera gospodarcza, gdzie opinia publiczna wydaje się nie mieć znaczenia.
Przed styczniowym porozumieniem w sprawie klifu fiskalnego przynajmniej 60 procent Amerykanów, w kolejnych sondażach wyrażało silne poparcie dla podwyżek podatków od dochodów powyżej 250 tysięcy dolarów rocznie. Jak pamiętamy, skończyło się na utrzymaniu Bushowskich cięć podatków dla wszystkich zarabiających powyżej 400 tysięcy dolarów.
Tak, to prawda, proces ustawodawczy wymaga kompromisów. Tylko dlaczego kompromisy w kwestiach polityki gospodarczej niemal zawsze oznaczają coś zupełnie innego, niż chciałaby większość Amerykanów?
Zacznijmy od tego, że większości Amerykanów nie martwiła się specjalnie deficytem budżetowym. Dużo bardziej interesowały ich miejsca pracy i płace. Manewry wokół deficytu znacząco przebiły jednak kwestie pracy i płacy.
Ostatnie sondaże pokazują, że Amerykanie zredukowaliby deficyt raczej poprzez podniesienie podatków niż obcinanie środków na Medicare, Medicaid, zasiłki, oświatę i transport. Kongres wydaje się jednak niezdolny do podjęcia tego typu decyzji.
Około 65 procent Amerykanów chciałoby podniesienia podatków dla wielkich korporacji – ale obie partie zmierzają w dokładnie przeciwnym kierunku.
Połowa Amerykanów popiera plan podzielenia dwunastu wielkich banków z Wall Street, które obecnie kontrolują 69 procent sektora bankowego. Tylko 23 procent jest temu przeciwne (27 nie ma zdania).
Można by się spodziewać, że skłoni to przynajmniej do próby przeprowadzenia sprawy w Kongresie i w Białym Domu – zwłaszcza teraz, kiedy Wall Street aktywnie pozbawia znaczenia regulacje ustawy Dodda-Franka.
Wybrani przez nas przedstawiciele nie chcą jednak dotykać Wall Street. Według Politico, nawet Biały Dom uważa, że kwestia banków za-dużych-by-upaść już wkrótce będzie zamkniętym rozdziałem.
Dlaczego politycy są tak wrażliwi na głos opinii publicznej w kwestii równych praw dla małżeństw jednopłciowych, imigracji czy dostępu do broni – i tak zupełnie głusi na to, czego większość Amerykanów chciałaby w gospodarce?
Władza pieniądza
Być może dlatego, że pierwsze z tych kwestii nie zagrażają władzy wielkiego pieniądza w Ameryce.
Jakiekolwiek majstrowanie przy podatkach czy regulacjach uruchamia dzwonki alarmowe w świetnie urządzonych jadalniach i salach konferencyjnych naszego kraju – dzwonki, które zapowiadają od razu zwitki banknotów na kampanię w następnych wyborach (bądź grożą ich wstrzymaniem).
Gdy politolodzy Benjamin Page i Larry Bartels przepytali mieszkańców Chicago o średniej wartości majątku w wysokości 14 milionów dolarów, dowiedzieli się, że najbardziej trapi ich ograniczenie deficytów budżetowych i wydatków rządowych – te kwestie wymieniano trzy razy częściej niż problem bezrobocia.
Nic dziwnego, że ci zamożni Amerykanie byli dużo mniej skłonni od reszty Amerykanów, by deficyty zmniejszać poprzez podwyżki podatków dla najbogatszych, za to dużo częściej wspierali cięcia zasiłków społecznych i programu Medicare. Byli przeciwko inicjatywom, które popiera większość Amerykanów – jak np. zwiększenie wydatków na szkoły czy podniesienie płacy minimalnej do poziomu powyżej progu ubóstwa.
Inny aspekt odróżniający zamożnych respondentów Page’a i Bartelsa od reszty Ameryki to ich wpływy polityczne. Dwie trzecie z nich wpłacało pieniądze na ostatnią kampanię prezydencką (średnio 4 633 dolary), jedna piąta z nich nawet zbierało wpłaty od innych.
Te pieniądze kupiły im dostęp do polityków, o jakim większość Amerykanów może tylko marzyć.
Około połowy z nich inicjowało ostatnio kontakty z jakimś amerykańskim senatorem bądź członkiem Izby Reprezentantów – a niemal połowa (44 procent) z tych kontaktów dotyczyła raczej kwestii wąskiego, własnego interesu ekonomicznego niż szerszych problemów kraju.
Mowa tu o zamożnych z tylko jednego miasta – Chicago. Pomnóżmy to przez całe Stany Zjednoczone, a dostrzeżemy większy obraz tego, kogo i dlaczego słuchają nasi przedstawiciele. Ankieta nie uwzględnia bogactwa zinstytucjonalizowanego – i ekonomicznej siły przebicia – Wall Street i wielkich korporacji. Pomnóżcie mnożnik.
Wielki majątek pomaga wpływać na opinię publiczną. Niewykluczone, że góry pieniędzy wydane przez miliardera Pete’a Petersona na przekonanie Amerykanów, że deficyt budżetowy to najpilniejszy problem gospodarczy kraju, właśnie się zwracają. Niedawne sondaże opinii wskazują, że troska o deficyt jest dziś większa niż kilka lat temu – gdy deficyt budżetowy stanowił dużo większy procent całej gospodarki.
Dobrze, że politycy są tak znakomicie wyczuleni na zmiany opinii publicznej w sprawach takich jak małżeństwa jednopłciowe, imigranci bez papierów czy dostęp do broni. To cecha naszej demokracji, z której warto się cieszyć. Amerykańska demokracja okazuje się jednak dużo mniej czuła – a politycy wręcz impregnowani – na głos opinii publicznej w sprawach gospodarczych, jeśli mógłby on wpłynąć na losy wielkich fortun. To głęboko niepokojąca jej cecha, wymagająca zmiany.
Przełożył Michał Sutowski
Tekst pochodzi ze strony http://robertreich.org
Robert Reich – profesor polityki społecznej na Uniwersytecie w Berkeley, były sekretarz pracy w administracji Billa Clintona, magazyn „Time” uznał go za jednego z dziesięciu najskuteczniejszych członków amerykańskiego rządu w ostatnim stuleciu.