Ale za dwa lata może.
W niedzielnych wyborach prezydenckich w Mołdawii wywodzący się z Partii Socjalistów Igor Dodon pokonał proeuropejską kandydatkę Maię Sandu stosunkiem 52,3% do 47,7% głosów. Dodon znany jest ze swojego prorosyjskiego stanowiska, obietnic „bycia jak Putin” oraz deklaracji (niepozbawionych pewnej aprobaty), że Krym jest rosyjski.
Nawet pobieżne spojrzenie na materiały z jego kampanii pozwala zauważyć wszystkie prorosyjskie „przekazy dnia” – obronę prawosławia i „tradycyjnych rodzinnych wartości”, a także postulowanie mocnego partnerstwa z Rosją. Jego kampania podnosiła też obawy, które mniejszości w Mołdawii mają w związku z rzekomym zjednoczeniem z sąsiednią Rumunią – które jest marginalnym, ale wciąż obecnym w polityce straszakiem. Nic dziwnego, że gadające głowy w zachodnich mediach szybko ogłosiły „wygraną Putina”. Być może nie słyszeli jeszcze o Władzie Płachotniuku – najpotężniejszym człowieku Mołdawii i jej najbardziej znienawidzonym polityka.
Rozpisanie wyborów było symbolicznym ustępstwem rządu wobec antykorupcyjnych protestów wściekłych Mołdawian i Mołdawianek, obserwujących, jak kolejne rządy rozkradały państwo, włącznie z wyjęciem miliarda dolarów z trzech banków.
Były to pierwsze od dwudziestu lat bezpośrednie wybory na urząd prezydencki.
Jednak rozczarowanie polityką zebrało swoje żniwo – frekwencja wyniosła tylko 49% w pierwszej turze (30 października) i 53% w drugiej, dwa tygodnie później.
Zaskoczeniem było już to, że to Dodon i Sandu starli się w tych wyborach. Dwójka innych kandydatów – lider protestów Andrei Nastase i kandydat Partii Demokratycznej Marian Lupu – wycofali się z wyścigu w połowie października. Sandu, była minister edukacji i wykształcona na uniwersytecie Harvarda ekonomistka, została wypchnięta na scenę przez proeuropejską i sprzeciwiającą się oligarchom frakcję elektoratu. Tyle że duża część społeczeństwa ma już dość kolejnych nowych twarzy i ich odważnych obietnic.
„Teraz jest tak – słyszałem wielokrotnie na ulicach Kiszyniowa – że już nie wiadomo, komu ufać”. Dodon jest bardziej znaną twarzą niż Sandu, co było przewagą i obciążeniem zarazem. Głosujący wiedzieli, co popiera i przeciw czemu się opowiada. 41-letni prezydent elekt pełnił obowiązki ministra gospodarki i wiceprezydenta w komunistycznym rządzie Władimira Woronina (który rządził w latach 2001-2009). W 2011 roku Dodon odszedł od komunistów, przyłączył się do socjalistów i prędko został wybrany szefem partii.
Jego byli koledzy mieli mu to za złe, osłabiona partia komunistyczna postanowiła zbojkotować wybory. Dodon szybko zdobył poparcie swojego wcześniejszego rywala Renato Usatiego. Rozkład głosów w wyborach był do przewidzenia – w historycznie prorosyjskim regionie autonomicznym Gagauzja zdobył 99% głosów, mocno Dodona poparły też północ i południe kraju. Separatystyczne Naddniestrze również odegrało rolę – ponad 16 tysięcy głosów od tamtejszych Mołdawianek i Mołdawian w dużej części popłynęło na konto prezydenta-elekta.
We wstępnym raporcie OBWE orzekło, że wybory były w większości wolne i uczciwe, choć spolaryzowane środowisko medialne i niejasne zasady finansowania partii pozostały problemem.
W wielu zagranicznych komisjach wyborczych przed zakończeniem głosowania zabrakło kart do głosowania – to tylko jeden z rozlicznych powodów, dla których Maia Sandu wezwała szefa krajowej komisji wyborczej do rezygnacji oraz zagroziła podważeniem wyniku wyborów w sądzie, zwolennicy i zwolenniczki Sandu wyszli zaś na ulice Kiszyniowa. Dodon utrzymuje, że wynik wyborów był uczciwy, a on sam obserwuje rozwój wydarzeń z uwagą i apeluje, by protestujący „nie igrali z ogniem”.
Na kilka dni przed wyborami Dodon zmienił zagrywkę: zaczął przekonywać, że „będzie prezydentem dla wszystkich” oraz że nigdy nie będzie „antyrumuński albo antyeuropejski”. Obiecał, że utrzyma porozumienie o ruchu bezwizowym z UE (z 2014 roku). Dość zaskakująca obietnica, biorąc pod uwagę jego wcześniejsze gorące życzenia wejścia do rosyjskiej Euroazjatyckiej Unii Gospodarczej.
Dodon jest jednak z gatunku tych, co groźniej szczekają, niż gryzą.
Kraj jest demokracją parlamentarną, prezydent nie ma wielu uprawnień – poza możliwością skierowania ustawy do drugiego czytania oraz powołania członków rady bezpieczeństwa. W „sprawach narodowej wagi” może zorganizować referendum konsultacyjne, a w polityce zagranicznej jego kompetencją jest spotykanie się z innymi głowami państw. To wszystko istotna władza w zakresie reprezentacyjnym czy symbolicznym, ale niewielu uważa, że wystarczająca, aby odwrócić proeuropejski kurs państwa.
Po pierwsze, większością w parlamencie kieruje wspomniany Płachotniuk, który ustawia się w pozycji najbardziej godnej zaufania proeuropejskiej opcji w kraju (oraz koniecznego zła dla zachodnich sojuszników). Prezydentura Dodona raczej będzie mu odpowiadać. Płachotniuk zdaje sobie sprawę, że zachodni partnerzy muszą zabiegać o jego względy. Gdyby doszło do wygranej Sandu, zostałby tej roli pozbawiony, bo ona wprowadziłaby na scenę grupę innych rozsądnych i przeciwnych oligarchom graczy proeuropejskich. Jego pozycja może zostać osłabiona także wtedy, gdy nowy amerykański prezydent odwoła Victorię Nuland z pozycji szefowej Biura ds. Europy i Eurazji w Departamencie Stanu.
Dodon ma za sobą dłuższą historię w krajowej polityce. Rozumie jej rytm i nie ma chyba ochoty palić mostów łączących go z ewentualnymi sojusznikami, byleby tylko zgasić antykorupcyjne protesty. Mówi się zresztą, że odejście Dodona od komunistów było tak naprawdę zagrywką Płachotniuka, który chciał się upewnić, że to on będzie miał wystarczająco dużo głosów w parlamencie, aby znaleźć poparcie dla swojego kandydata (i uniknąć wcześniejszych wyborów).
Płachotniuka mogła realnie zaniepokoić raczej kandydatura Sandu – bo po tym, jak jego kandydat, Marian Lupu, okazał się za słaby, poparł właśnie Dodona. Jednocześnie zaś, jako polityk nominalnie proeuropejski, Płachotniuk musiał choćby zapozorować poparcie dla Sandu. Jednak publiczne poparcie od polityka, którego nie lubi aż 92% ankietowanych obywateli i obywatelek, to wręczenie zatrutego kielicha. W efekcie oboje kandydatów oskarżało się wzajemnie o siedzenie w kieszeni polityka-oligarchy. Nie był to elegancki widok, szczególnie na tle obietnic nowej i lepszej polityki.
Nie były to jednak zarzuty bezpodstawne. Można zapytać choćby, co Dodon robił na pokładzie prywatnego odrzutowca Płachotniuka, którym latał kilkanaście razy. Jako minister gospodarki Dodon wspierał prywatyzację hotelu Codru w centrum Kiszyniowa, który następnie sprzedano Płachotniukowi za 1/4 ceny rynkowej.
Mołdawia jest biednym i pełnym nierówności państwem. Społeczeństwo jest głodne zmiany, ale mimo wieloletniego karmienia obietnicami nie dostało jeszcze żadnego konkretu.
Geopolityka nie wyjaśnia tu wszystkiego. Raczej pełni rolę jednego z czynników, ustawiającego pole dla lokalnych aktorów, którzy przyjmują takie lub inne pozycje polityczne we własnym interesie. Znajdująca się w geopolitycznym wyłomie Mołdawia nauczyła swoje elity sprawnego balansowania między tym, czego chce Wschód i Zachód – tak, aby oni sami wyszli na tym najlepiej. Orientacja proeuropejska też podlega tym kaprysom.
Konsekwencje tych wyborów są tak naprawdę istotne w dalekiej perspektywie. Wybory parlamentarne czekają Mołdawię w roku 2018. Prezydent będzie zdobywał kompetencje i przewagę na tę właśnie okazję.
Z drugiej strony najpotężniejszy człowiek Mołdawii wie, z której strony wieje wiatr. Niegdyś współtwórca rządu komunistycznego, szybko odnalazł się w nowych realiach po 2009 roku. Płachotniuk ma kolejne dwa lata, żeby budować relacje z nowym prezydentem i jego ekipą, by móc zachować swój wpływ po ewentualnym zwycięstwie socjalistów za dwa lata.
To może naprawdę wepchnąć kraj w rosyjską orbitę. I wtedy pomówimy o zwycięstwie Putina. Dziś nie możemy nawet mówić o zwycięstwie ludzi w Mołdawii.
przeł. Jakub Dymek
Maxim Edwards – redaktor i dziennikarz w openDemocracy. Pisze o nacjonalizmie, migracji, mniejszościach i pamięci, koncentrując się na krajach byłego Związku Radzieckiego.
Czytaj także poświęcone wyborom w Mołdawii teksty autora na stronie openDemocracy:
Moldova’s election: against all of the above
Make Moldova great again
**Dziennik Opinii nr 323/2016 (1523)