Die Linke po raz pierwszy kieruje w Niemczech rządem na szczeblu regionalnym.
Jej koalicjanci to SPD i Zieloni. Czy to zwiastun przyszłych zmian także w Berlinie?
Po tej decyzji w Niemczech zawrzało. Już we wrześniu, gdy obywatele Turyngii wybrali nowy parlament regionalny, jasne było, że będzie bardzo gorąco. Co prawda chadecja (CDU), rządząca w tym landzie od 24 lat, uzyskała większość głosów (33 proc.), ale jej socjaldemokratyczny partner koalicyjny (SPD) był zmęczony pięcioletnim współrządzeniem, a jego poparcie spadło do bolesnych 12 proc. Zarząd SPD zdecydował więc, że postawi na pierwszą tego rodzaju koalicję: z Zielonymi i Die Linke.
Szkopuł w tym, że to nie dumna socjaldemokracja niemiecka, która w 2013 r. świętowała swe 150 urodziny, będzie kierować rządem w Turyngii, tylko właśnie Linke, mająca we wschodnich landach status „partii ludu”.
Uzyskała bowiem 28 proc. głosów. Teraz SPD, Zieloni oraz Linke dysponują w 91-osobowym parlamencie w Erfurcie jednym głosem więcej niż opozycja: a jest nią, obok chadecji, także prawicowo-populistyczna Alternatywa dla Niemiec (AfD). Po burzliwych negocjacjach rząd został zaprzysiężony 5 grudnia. Teraz cała republika czeka, co się będzie działo w tym landzie liczącym 2,1 mln mieszkańców.
Eksperyment
Decyzja o koalicji wywołała w Niemczech falę dyskusji – przed zaprzysiężeniem rządu doszło do protestów przed budynkiem parlamentu w Erfurcie. Komentatorzy podkreślają ewenement, iż 25 lat po upadku muru berlińskiego spadkobiercy byłej Socjalistycznej Partii Jedności Niemiec (SED) przejmują stery w części kraju, w którym nadal pamięta się ofiary systemu, zabitych, inwigilowanych. Przy czym same rządy postkomunistów w gruncie rzeczy nie są wielką sensacją: już w 1998 r. w Meklemburgii-Przedpomorzu zawarto koalicję SPD-PDS, która miała władzę do 2006 r. Również w landach Berlin oraz Brandenburg istniały koalicje SPD z PDS (Partią Demokratycznego Socjalizmu) lub z jej formalną następczynią, Die Linke. W tym drugim zresztą ta koalicja istnieje do dziś. Nowość w Turyngii to nie tylko wiodąca rola Linke, ale i dokooptowanie trzeciego partnera – Zielonych. Co ważne: członkowie wszystkich trzech partii zaakceptowali w odrębnych głosowaniach partyjnych umowę koalicyjną.
Ten „eksperyment” – tak nowy rząd w Turyngii opisują zarówno jego krytycy, jak i zwolennicy – być może będzie miał wpływ także poza tym regionem.
Jeśli nie poniesie porażki – Turyngia nie ucierpi gospodarczo pod egidą demokratycznych socjalistów, a być może nawet polepszy swoją sytuację wskutek planowanym inwestycjom w przedsiębiorstwa, energetykę odnawialną, wsparcie powiatów. Utrzymanie się tego rządu przez następne pięć lat może wywołać niezłe zamieszanie w pozostałej części Niemiec.
„Z Turyngii wyszedł sygnał, że istnieje możliwość zgromadzenia rozproszonej lewicy w Niemczech w sojuszu rządowym, i to ponad wszelkimi barierami”, komentuje Jasper von Altenbockum w konserwatywnym dzienniku „Frankfurter Allgemeine Zeitung” (FAZ). Inni z kolei twierdzą, że Turyngia to nie całeNiemcy, a problemy i polityka na szczeblu małego kraju związkowego są diametralnie inne. „To krok w nieznane, które jednak na razie dotyczy wyłącznie poziomu regionalnego. Uważam za przedwczesne dopatrywanie się w nim sygnału dla polityki federalnej”, mówi politolog Everhart Holtmann.
Porażki chadecji
Turyngia od wielu lat wyróżnia się wśród pozostałych krajów związkowych byłego NRD. Ten sąsiadujący z Hesją i Bawarią land gospodarczo radzi sobie nieźle, bezrobocie jest tu od lat znacznie niższe niż w pozostałych wschodnich landach, a obecnie (wynosi 7 proc.) tylko trochę wyższe niż przeciętne w Niemczech. W Turyngii znajduje się kilkadziesiąt znaczących przedsiębiorstw, prężne ośrodki badawczo-akademickie; region ma walory turystyczne i historyczno-kulturowe, jak choćby znajdujący się na liście światowego dziedzictwa UNESCO klasyczny Weimar.
W miarę stabilna gospodarka, choć przy relatywnie niskich płacach, przez dwie i pół dekady skłaniała wyborców do głosowania na chadecję. Jednak ta uwikłała się w ostatnich latach w mniejsze i większe skandale – była premier landu Christine Lieberknecht została posądzona o malwersację (i oczyszczona z zarzutów). Do tego politycy CDU nie zostawiali suchej nitki na SPD, swym koalicjancie: porównywali ich do byłych działaczy NRD. I tak zdegustowana i zdruzgotana SPD uciekła w ramiona Linke.
Na co zgodziła się Die Linke
Jednak bariery na drodze do podjęcia współpracy były duże. SPD i Zieloni zażądali od nowego partnera, aby jednoznacznie wyjaśnił swoje stanowisko wobec NRD i Stasi. Lewica na to poszła: w umowie koalicyjnej jest mowa o tym, że „NRD była dyktaturą, nie państwem prawa”, a przez dyskryminację wszystkich, którzy „nie byli konformistyczni wobec systemu, była w konsekwencji państwem bezprawia”. To zapis, na który dotychczas Linke na szczeblu federalnym się nie zgadza. O niesławnym urzędzie bezpieczeństwa Stasi w umowie koalicyjnej mowy nie ma, jednak w ostatnich miesiącach na Die Linke spadło wiele oskarżeń w związku z tym, że w jej szeregach w Turyngii jest dwóch byłych tajnych współpracowników bezpieki.
Zapewne dużą rolę odegrał fakt, że Die Linke poszła wobec Zielonych i SPD na niewspółmierne – w stosunku do własnych korzyści – ustępstwa. SPD ze swoimi 12 proc. głosów otrzymała trzy kluczowe ministerstwa (gospodarka, finanse, sprawy wewnętrzne), Zieloni zaś, z wynikiem 5,7 procent, który ledwo pozwolił im przekroczyć próg wyborczy, dostali dwie teki, w tym ds. środowiska. Cała umowa koalicyjna przypomina raczej zbiór socjaldemokratycznych postulatów SPD aniżeli demokratyczny socjalizm Linke: wprowadzenie bezpłatnej opieki przedszkolnej, rozbudowa alternatywnych źródeł energii, zatrudnienie dodatkowych nauczycieli, wsparcie dla małych i średnich przedsiębiorstw, inwestycje w innowacje.
O renacjonalizacji prywatnych podmiotów czy innych radykalnych posunięciach nie ma mowy.
„Ta gotowość do kompromisu ze strony Linke graniczy z samozaprzeczeniem”, komentuje lewicowy publicysta Lutz Herden w tygodniku „Freitag”.
Ustępstwa ze strony nowego premiera Bodo Ramelowa to bardzo wysoka cena za władzę, ale polityk ten długo do niej dochodził. 58-latek, urodzony w RFN-owskiej Dolnej Saksonii, wychowany w ewangelickim domu w Hesji, dopiero po 1989 zdecydował sie na przeprowadzkę na wschód. Czyli emigrował w odwrotnym kierunku, aniżeli jego rodacy, którzy masowo opuszczali swe rodzinne regiony – od 1989 do 2012 r. blisko dwa miliony mieszkańców byłej NRD osiedliło się w zachodnich landach. Ramelow, z wykształcenia handlowiec, już wcześniej działał jako związkowiec. W Turyngii, gdy wstąpił do postkomunistycznej PDS, jego kariera nabrała tempa. Powoli piął się w strukturach, aż po stanowisko przewodniczącego partii w regionie, w 2005 r. w ramach fuzji z zachodnioniemiecką inicjatywą WASG przekształconej na Die Linke.
Teraz Ramelow jest u szczytu władzy – i zaczał się polityczny ostrzał. Kanclerz Angela Merkel ostro krytykuje SPD za utworzenie rządu z Die Linke. Na swoim partnerze koalicyjnym z Berlina nie pozostawia suchej nitki. „Zachowanie SPD w Turyngii to ogłoszenie bankructwa”, powiedziała na zjeździe partyjnym chadecji na początku grudnia. Już wcześniej o czerwono-czerwono-zielonej koalicji krytycznie wypowiedział się prezydent kraju Joachim Gauck, zobligowany przez konstytucję do bezstronności w sprawach partyjnych: „Czy partia, która wystawi premiera, naprawdę już na tyle oddaliła się od SED, abyśmy jej mogli w pełni zaufać?”, mówił Gauck, który sam należał w NRD do opozycji.
Ogon, który macha psem
Czy rzeczywiście można zaufać Die Linke, szybko się okaże. Z perspektywy niemieckiej socjaldemokracji kalkulacja wydaje się jasna: jeśli eksperyment w Turyngii się uda, osłabione zostanie skrajne skrzydło w Linke – a właśnie ono jest dziś z perspektywy SPD głównym hamulcem uniemożliwiającym utworzenie rządu z Zielonymi i Linke w Berlinie. „Jeśli koalicja w Turyngii wzmocni pragmatyków w Linke takich jak Ramelow, wówczas może mieć ona jakiś większy sens”, mówi Sigmar Gabriel, szef SPD i wicekanclerz. Ten niedopowiedziany „większy sens” to Gabriel jako kanclerz, a Zieloni oraz Die Linke jako oswojeni koalicjanci. Innej opcji socjaldemokracja już nie ma, jeśli nie chce na stałe pozostać słabszym partnerem CDU.
Problem tylko, że w Turyngii SPD nie jest psem, tylko ogonem – przynajmniej formalnie. Dlatego socjaldemokraci w Berlinie na razie powściągliwie komentują eksperyment z Linke.