Na każde wyjście przed szereg pojawi się argument, że „ludzie tego nie chcą”.
Michał Sutowski: W środowiskach lewicy często widać nostalgię za czasami sprzed „rewolucji neoliberalnej”: na Zachodzie kojarzą się one z pełnym zatrudnieniem, wzrostem dobrobytu i ochroną praw pracowniczych. Tony Judt w książce Źle ma się kraj pisał między innymi, że socjaldemokraci powinni być w pewnym sensie konserwatystami – bronić dawnych zdobyczy świata pracy. Czy powojenne ćwierćwiecze to dobre źródło „retroutopii” dla współczesnej lewicy?
Claus Offe: Będę sceptyczny: zarówno jeśli chodzi o szanse powodzenia takich „powrotów do przeszłości”, jak i rolę współczesnych socjaldemokracji. Partie socjaldemokratyczne jako nośniki progresywnych reform i egalitarnych zmian zaczęły upadać już dość dawno temu: w RFN w roku 1974, w Wielkiej Brytanii w 1979, we Francji w 1981. Symboliczne i zarazem przełomowe momenty to ustąpienie z urzędu kanclerskiego Willy Brandta i nadejście Helmuta Schmidta, „zima sprzeciwu” w Wielkiej Brytanii i późniejsze zwycięstwo Thatcher nad Callaghanem, wreszcie wybór François Mitteranda, który zdobył prezydenturę pod hasłami lewicowymi, ale nie był w stanie swych socjaldemokratycznych obietnic dotrzymać. Równocześnie podjęto próby rewitalizacji lewicy w ramach ówczesnego układu – taką próbą był włoski eurokomunizm Berlinguera, czy hiszpański Santiago Carillo, z drugiej strony Komisje Robotnicze w Hiszpanii. Fali demokratyzacji nie udało się jednak wyzyskać na rzecz odnowy lewicy ze względu na kryzys gospodarczy. I choć wiele wskazuje dziś, że doświadczamy zmierzchu filozofii neoliberalnej w polityce i gospodarce, to ja nie widzę ożywienia lewicy, które nawiązywałoby do tamtych prób. Ian Buruma powiedział kiedyś, że socjaldemokrację wynaleziono jako odtrutkę na państwowy socjalizm – tyle że samej trucizny już nie ma, więc nikt już nie produkuje lekarstwa.
Zapytam inaczej: czy neoliberalizm i indywidualizm były jedynymi dostępnymi odpowiedziami na mankamenty „starej” lewicy, umownie – tej sprzed 1968 roku? Czy nie można było zachować związków zawodowych i walki o pełne zatrudnienie i uzupełnić tego o uznanie praw kobiet i demokratyzację zarządzania?
Dobrze to widać na przykładzie niemieckim. Ówczesne związki zawodowe i socjaldemokracja miały z otwarciem się na zmiany ogromny problem, co w ujawniło się już na przełomie lat 60. i 70. w postaci konfliktu „młodych” ze „starymi” w SPD – w kolejnych latach ani ekologia, ani feminizm, ani decentralizacja polityki, o innowacjach w rodzaju podstawowego dochodu gwarantowanego nie wspominając, nigdy się dobrze nie przyjmowały u socjaldemokratów. Tacy ludzie jak Brandt, czyli wizjonerzy otwarci np. na sprawy ekologii, byli w kontrze do własnej partii. Uderzyło mnie kiedyś, że traktowano go momentami jak obce ciało w partii – kiedy powiedział publicznie, że „pewnego dnia nad Zagłębiem Ruhry dojrzymy błękitne niebo”, jego partia w ogóle tego nie podjęła. Krótko mówiąc: jest mnóstwo wątków politycznych i narracji z tamtych czasów, które mogą być inspirujące dla lewicy: walka związków zawodowych w przemyśle, mniej konserwatywna polityka społeczna, pacyfizm, feminizm, polityka proeuropejska, ruchy przeciwko energii atomowej – ale nie tworzą one żadnej wspólnej, ani tym bardziej spójnej agendy, a często wręcz bywają sprzeczne.
A czy ta niemożność otwarcia starej lewicy wynikała z braku wyobraźni, niedostatku wizjonerskich elit, czy może z jakichś powodów „obiektywnych”. Dlaczego w Niemczech nie doszło do „zielono-socjaldemokratycznej” syntezy?
Przypominam sobie jakiś zjazd świeżo wówczas powstałej Partii Zielonych, bodaj w 1980, na który zaproszeni byli związkowcy z potężnego związku zawodowego IG Metall, na Uniwersytecie w Bielefeld, gdzie wtedy wykładałem. W pewnym momencie członek Zielonych powiedział coś na temat wegetarianizmu, coś w rodzaju, że „nie trzeba zaraz jeść kiełbasy na każde śniadanie” i wtedy siedzący obok mnie działacz IG Metall zaprotestował, że to bezczelność opowiadać takie rzeczy, skoro niektórych robotników wciąż na tę kiełbasę zwyczajnie nie stać. To tylko anegdota, ale dość pouczająca: starcie postmaterializmu inteligentów i młodzieży z klasy średniej z materializmem robotniczego, dość konserwatywnego elektoratu SPD było dość wyraźne.
Ale to było 35 lat temu. Od tamtego czasu robotnicy wykwalifikowani w Niemczech stali się chyba klasą średnią, zresztą już wtedy nią byli.
W sensie poziomu konsumpcji, liczby i klasy posiadanych samochodów, wyjazdów na wakacje dwa razy do roku i hipoteki na domek jednorodzinny – oczywiście tak, wykwalifikowana klasa robotnicza wiodła tryb życia klasy średniej. Ale to naprawdę nie oznacza automatycznego poparcia dla ideałów ekologii, pacyfizmu i praw kobiet czy mniejszości seksualnych. W wymiarze polityki europejskiej „starzy” socjaldemokraci też zawsze byli ambiwalentni, bo oczywisty i naturalny był dla nich narodowy punkt odniesienia dla polityki.
I nic się nie zmienia w tych sprawach?
Charakterystyczny jest tutaj przypadek Thilo Sarrazina, którego trzy, bardzo zresztą popularne książki-manifesty – przeciw imigrantom, przeciw euro i przeciw tzw. poprawności politycznej – składają się dziś niemal w czystej postaci na wykładnię programu prawicowej, ksenofobicznej Alternatywy dla Niemiec. To wieloletni członek SPD, którego nie dało się nawet za jawnie ksenofobiczne tezy usunąć z nominalnie lewicowej partii – ani Sigmar Gabriel, ani Andrea Nahles nie zdołali do tego doprowadzić, bo uznano, że elektorat partii tego nie zaakceptuje. Z badań im wyszło, że wykwalifikowana klasa robotnicza jest bardzo konserwatywna i wyrzucenie Sarrazina bardzo zaszkodziłoby SPD w wyborach; nie ma przy tym dużego znaczenia, że po decyzji o pozostawieniu go w partii około 200 intelektualistów wystąpiło z SPD ogłaszając, że nie chcą być w tej samej partii co Sarrazin.
Ale partia polityczna chyba powinna też kształtować opinie swoich wyborców?
Struktura naszego systemu partyjnego wygląda tak, że niemal bez przerwy trwa budowanie platformy na wybory – jak nie ogólnokrajowe, to w kolejnych landach. To bardzo utrudnia wizjonerską politykę, bo to demoskopia, a nie dyskusje wewnątrzpartyjne, determinują program i przekaz. Na każde wyjście przed szereg pojawi się argument, że „ludzie tego nie chcą”, chodzi oczywiście o badaną w sondażach opinię publiczną. To jest ogólna tragedia partii, która jest de facto organem państwa, finansowana głównie z budżetu bądź donacji, a składki członkowskie mają coraz mniejsze znaczenie. Między innymi dlatego takie lewicowo-populistyczne siły jak Podemos mówią o „politycznej kaście” czy klasie, że to organizacje utrzymywania władzy.
Nie ma tam żadnych sporów ideowych?
Odnoszę wrażenie, że już większy wewnętrzny pluralizm panuje w CDU, bo tam są skrzydła biznesowe i pracownicze, frakcje reprezentujące protestantów, katolików z północy i z południa… Oczywiście, od wielu lat, od kiedy istnieje „zielona” konkurencja, także ekologia i feminizm zaczynają się pojawiać w narracji socjaldemokratów, przynajmniej werbalnie. Emocjonalny i poznawczy dystans między środowiskami „zielonymi” i elektoratem SPD jest jednak poważny. Co prawda, Gerhard Schröder podjął próbę zbudowania trwałego Nowego Centrum, które nawet udało się z Zielonymi połączyć w koalicję, ale ceną za to było porzucenie iluś socjaldemokratycznych pryncypiów i przede wszystkim brutalny technokratyzm w myśl zasady, że nie ma lewicowej ekonomii, jest tylko ekonomia dobra albo zła. Najboleśniejszym tego przejawem była reforma rynku pracy, tzw. Hartz IV, która kosztowała go urząd kanclerski i sprawiła, że postkomunistyczna PDS, która później współtworzyła Die Linke zaczęła zdobywać głosy także w Niemczech zachodnich.
A czy partie radykalniejszej lewicy mogą dziś przepchnąć „starą” lewicę na lewo? Odciągnąć socjaldemokratów od centrum?
Nie widzę na to przykładów. Owszem, w Hiszpanii PSOE dołuje, a Podemos idzie w górę, ale nie widzę u nich programowego ani politycznego zbliżenia. Grecka Syriza tym bardziej chciała zmarginalizować PASOK, a nie przyciągać go z powrotem na lewicę; do rzędu zdecydowali się wciągnąć marginalną prawicę ze względu na jej stosunek do Unii Europejskiej i cięć.
To gdzie pan widzi szanse na odrodzenie lewicy jako projektu politycznego zdolnego wpływać na politykę państw czy instytucji unijnych?
Trzeba na rzecz spojrzeć z perspektywy teorii kryzysu.
Znajdujemy się w fazie – jednocześnie – rosnącego rozwarstwienia społecznego, sekularnej stagnacji, tzn. potencjalnie długotrwałego okresu niskiego wzrostu bądź jego braku, wreszcie dezorganizacji dotychczasowych struktur instytucjonalnych. To wszystko musi wytworzyć napięcie polityczne i presję dostosowań, w efekcie których karty zostaną przetasowane zupełnie na nowo.
Już otwarty jest nowy front na rynku pracy, gdzie do dawnego konfliktu genderowego dochodzi opozycja starych i młodych, a precyzyjniej mówiąc: tych „zabezpieczonych” na starość, na wypadek choroby czy bezrobocia i tych pracujących w warunkach prekarnych. To wszystko razem – także w kontekście obecnego zadłużenia państw – oznacza, że stoimy w obliczu nowego, wielowymiarowego kryzysu, z którego wyrosną nowe linie frontu i nowe pozycje polityczne, których jeszcze nie znamy.
Na razie wyrasta i wzmacnia się ksenofobia i antyeuropejski nacjonalizm. Zwłaszcza w stosunku do uchodźców.
Tak, ale budowanie płotów jest nie tylko moralnie odpychające, ale też absurdalne politycznie – przecież uchodźcy nie wrócą do Syrii.
Ale przynajmniej nie zostaną na Węgrzech…
Gdzieś jednak będą musieli zostać, a to oznacza, że potrzebny jest ogólnoeuropejski schemat osiedlania uchodźców, uwzględniający oczywiście poziom PKB i liczbę ludności poszczególnych krajów.
W Polsce mówi się – i mówi tak nie tylko PiS – że skoro Niemcy „zaprosili” uchodźców do Europy, to niech sobie sami radzą.
Pamiętajmy jednak, że istnieją prawno-międzynarodowe zobowiązania, wynikające chociażby z genewskiej konwencji dotyczącej uchodźców, która obowiązuje wszystkie kraje UE. Prawdą jest jednak, że nie mamy dziś instytucji na poziomie adekwatnym do skali rozwiązania problemu. I nie mam też wątpliwości, że czekają nas bardzo ciężkie czasy: gospodarczo, demograficznie i geopolitycznie. Z każdej z tych sfer rodzą się nowe linie frontu, które zresztą nie zawsze przebiegają w tradycyjny sposób, co w Niemczech świetnie widać. O ile bowiem w sprawach gospodarczych SPD, Zieloni i Die Linke mogliby przynajmniej negocjować jakieś wspólne propozycje, zawierać kompromisy między rozwiązaniami radykalnymi i bardziej umiarkowanymi, o trudno sobie wyobrazić ich wspólne stanowisko względem NATO i w ogóle problematyki geopolitycznej.
To zapytam z drugiej strony – czy Niemcy również są podatni na prawicowy zwrot nastrojów w Europie? Kryzys uchodźczy może chyba temu sprzyjać?
Zobaczymy. Ruch Pegida to jednak zjawisko ograniczone do Saksonii, przede wszystkim do Lipska, na kontrmanifestacje przychodziło więcej demonstrantów niż na ich własne marsze. Inna sprawa, że Alternatywa dla Niemiec ewoluuje w podobną stronę, tzn. przekazu antyimigranckiego, choć zaczynała jako partia wolnorynkowych profesorów ekonomii i wielkomiejskich przedsiębiorców; zmieniło się to po przejęciu władzy w partii przez Frauke Petry, liderkę frakcji narodowo-konserwatywnej. Na razie jednak nie widzę w Niemczech potencjału dla jakiejś bardziej radykalnej, np. ksenofobicznej prawicy, która mogłaby przejąć władzę – choćby dlatego, że brakuje tam charyzmatycznego lidera. Horst Seehofer raczej nie zostanie naszym Kaczyńskim.
prof. Claus Offe – niemiecki socjolog polityki, w latach 70. związany ze szkołą frankfurcką, badacz transformacji kapitalizmu II połowy XX wieku a także przemian strukturalnych w krajach post-socjalistycznych Europy. Wykładał m. in. na uniwersytetach w Berlinie oraz Bremie, obecnie profesor teorii państwa w berlińskiej Hertie School of Governance a także członek rady naukowej Netzwerk Grundeinkommen.
Profesor Claus Offe był gościem konferencji Lata 70. jako źródło współczesności organizowanej przez Instytut Studiów Zaawansowanych.
**Dziennik Opinii nr 19/2016 (1169)