We wczorajszej debacie Mitt Romney z całych sił starał się naprawić swoje relacje z ludem, ale niespodziewanie łatwiej przyszło mu zdominowanie Baracka Obamy.
Jakiś czas temu, znany ze świetnej satyry tygodnik „New Yorker” zamieścił rysunek przedstawiający kandydata na prezydenta: postać o jaszczurzej paszczy i pokrytą łuską, ale – jak to podczas przedwyborczych spotkań w terenie – ze swojsko podwiniętymi rękawami koszuli. Obok, jeden ze zgromadzonych szepcze do drugiego: „Łuski sugerują: tyran z innej planety; podwinięte rękawy mówią: przyjaciel ludu”. We wczorajszej debacie prezydenckiej (pierwszej z trzech, do tego jedna wiceprezydencka) Mitt Romney z całych sił starał się naprawić swoje relacje z ludem (ostatnio mocno nadszarpnięte; tylko obrastał w kolejne łuski), ale niespodziewanie łatwiej przyszło mu zdominowanie Baracka Obamy. Choć pod tym względem debatę wygrał, co pewnie pozwoli nabrać jego kampanii trochę wiatru w żagle, to trudno powiedzieć, czy jego wizje idealnych gospodarczych remediów przekonały i uwiodły niezdecydowanych wyborców. Debata ukazała jednak kilka ciekawych zwrotów w retoryce i roszad między kandydatami.
Po pierwsze, Romney atakuje, Obama w defensywie. To odwrócenie sytuacji z ostatnich tygodni, które upłynęły głównie pod znakiem spektakularnych wpadek kandydata Republikanów. Najbardziej chyba zaszkodziło mu sławetne nagranie, na którym stwierdza, że 47 procent wyborców zagłosuje na Obamę, bo uważają się za ofiary i są uzależnieni od opieki państwa, która ich zdaniem im się należy, a on, Romney, gdy wygra, nie będzie się o nich troszczył. Od końca sierpnia obecny prezydent coraz wyraźniej prowadził w sondażach – i choć sondaże oczywiście nie przesądzają o zwycięstwie (a jak pokazał pojedynek Busha z Gorem w 2001 roku, w USA nie przesądzają o nim nawet wygrane wybory), to bez wątpienia pomaga w nim fundraising, w którym ostatnio Obama po raz pierwszy wyprzedził Romneya. Celem Republikanina było więc przede wszystkim odwrócenie ról i debatę rozegrał w takim właśnie stylu. Z kolei Obama nie przypuszczał spodziewanych ataków i nie uderzył w Romney’a ani w kwestii 47%, ani kont w rajach podatkowych i nieujawnionych zeznań dla fiskusa, ani działania jego firmy, Bain Capital, jako pioniera outsorcingu miejsc pracy. Nie wspomniał o prawach kobiet (zwłaszcza w dziedzinie zdrowia) oraz gejów i lesbijek – kwestie obyczajowe zostawił na boku.
Po drugie, Romney mówi do zwykłych ludzi, Obama tym razem brzmiał jak ekspert. Już od pierwszych minut debaty zamiast unikającego podatków i gardzącego blisko połową populacji milionera oglądaliśmy zatroskanego męża stanu i praktycznego biznesmena, który sypie cytatami ze spotkań wyborczych ze „zwykłymi ludźmi” i nie tylko zna ich trudy i marzenia, ale też wie, jak zaradzić problemom. Romney nadal nie jest w tej roli zbyt przekonujący, ale wczoraj wypadł jakby bardziej autentycznie, a że tym razem Obama przemawiał raczej z perspektywy urzędu, efekt z pewnością zadowolił sztab Republikanów. Trudno jednak sądzić, by łatwo zmył skazy licznych poprzednich wpadek.
Po trzecie, Romney mówi bardziej konkretnie niż zazwyczaj, Obamie tylko częściowo udaje się przyłapać go na półprawdach. Demokraci i komentatorzy nie bez kozery zarzucali sztabowi Rebublikanów, że krytykując politykę Obamy nic nie mówi o własnych planach. Tym razem dyskutując o podatkach, tworzeniu miejsc pracy, czy reformie służby zdrowia, Romney mnożył liczby, dane, i wyniki badań. W najbliższych dniach wszystkie one będą, jak zawsze, sprawdzane przez media, i pewnie znów (jak zawsze) wyjdzie na jaw wiele sprzeczności i manipulacji, ale Romney już dawno dał do zrozumienia, że nie pozwoli, by warunki jego kampanii dyktowali fact-checkerzy. Choć Obama parokrotnie umiejętnie go przyłapał (np. w kwestii Obamacare), to trzeba przyznać, że Romney dość skutecznie wymykał się ripostom i korektom oponenta, i to on miał zazwyczaj ostatnie słowo (przegadując dość nieporadnie prowadzącego debatę sędziwego dziennikarza PBS, Jima Lehrera).
Po czwarte, Romney przejmuje hasło zmiany, Obama proponuje pracy ciąg dalszy. Tu wczorajsza debata ukazała nie tyle na zmianę meritum, co raczej zaskoczyła tym, że Obamie nie udało się raczej porwać widzów i błysnąć charyzmą, a Romney dobrze grał pojęciami zmiany, troski i nadziei, przejmując tym samym instrumentarium Obamy sprzed czterech lat. Obama, przemawiając z pozycji aktualnego szefa rządu, skazany był na język równoważenia bilansu, odpowiedzialności podatkowej w czasach kryzysu i bezwzględności arytmetyki. Z kolei Romney korzystał z większej swobody roztaczania wizji ogólnego dobrobytu, rozwoju drobnego biznesu, szkół, kwitnącej służby zdrowia i dostatnich emerytur. Był też dobrze przygotowany na kłopotliwe pytania: bez wahania opowiedział się za regulacją gospodarki (oczywiste, że wolny rynek musi być sprawnie regulowany!), próbował nawet wystąpić jako obrońca klasy średniej przed bankami z Wall Street. Co ważniejsze, mocno skontrował elementarny zarzut Demokratów pod jego adresem: że jego polityka oznaczać będzie utrzymanie i zwiększenie ulg podatkowych dla najbogatszych kosztem klasy średniej i programów rządowych. Pytanie brzmi, czy Amerykanie dadzą wiarę, że można obniżyć podatki wszystkim, a jednocześnie zlikwidować deficyt budżetowy. Romney twierdzi, że tak. Obama mówi o dalszej pracy, aktywnej roli rządu, i wyrzeczeniach.
Po piąte, armia wraca do łask Republikanów; Obama jako słaby przywódca? Romney dwukrotne stwierdził, że będzie bronił Armii przed cięciami budżetowymi: najwyraźniej wziął sobie do serca krytykę za pominięcie kwestii wojny i sił zbrojnych, i niezłożenie hołdu weteranom w czasie konwencji. To Demokraci, w obawie przed wizerunkiem miałkich pacyfistów, grzmieli podczas swego zjazdu o potędze Ameryki i śmierci Bin Ladena. Do tego obaj kandydaci z pewnością wrócą podczas debaty o polityce zagranicznej – i niewykluczone, że tam prym znów przejmie Obama.
*Grzegorz Sokół – antropolog w New School for Social Research w Nowym Jorku, dziennikarz