Odejście od języka przygniatającej potęgi do języka inteligentnego działania widać w wielu dziedzinach.
Ostatnia z czterech debat amerykańskiej kampanii prezydenckiej – tym razem poświęcona polityce zagranicznej – rozegrała się na dwóch poziomach. Pierwszy: prezencja i performens z Obamy zwycięstwem na punkty (które nie przyćmiło jednak knockoutu w pierwszej rundzie sprzed trzech tygodni, bo Romney radził sobie dobrze i nie popełnił większych błędów). Poziom drugi: wizja Ameryki, która zastąpiłaby obraz podupadającego mocarstwa – wizja porywająca i inspirująca albo przynajmniej do przełknięcia dla Amerykanów. Ten drugi wymiar, nie mniej niż pierwszy zadecyduje o głosach wyborców za dwa tygodnie. I może wpłynąć na rolę Stanów Zjednoczonych na globalnej scenie politycznej w najbliższych dekadach.
W trzech debatach, które nastąpiły po pierwszej, niesławnie przedrzemanej przez obecnego prezydenta, Demokraci walczyli jak lwy o przyćmienie blasku, jakiego Romneyowi przydały elokwencja i niespodziewane zwroty programowe w pierwszym starciu. Najpierw weteran Kongresu, wiceprezydent Joe Biden, zdominował Republikańskiego running mate’a, Paula Ryana (wielokrotnie śmiejąc się przy tym z jego wypowiedzi i balansując na granicy obraźliwości), potem Obama i Romney starli się w niezwykle ostrej debacie z udziałem niezdecydowanych wyborców, w której prezydent parokrotnie pokazał kły, a Romney nieustępliwie powtarzał dane o deficycie, bezrobociu, dyplomatycznych wpadkach i cierpieniach drobnego biznesu pod butem federalnej administracji.
Debata wczorajsza była dalszym ciągiem odbudowywania wizerunku przez Obamę – był skupiony (ze wzrokiem wbitym w Romneya), pewny siebie i ofensywny, czasami niemal drwił sobie z przeciwnika. Przyszło mu to o tyle łatwiej, że polityka zagraniczna uchodzi za jego teren. Romney brzmiał tym razem spokojniej, ostrożniej, i bardziej umiarkowanie niż zwykle. Chodziło mu przy tym nie tylko o zaprezentowanie się roli męża stanu – wszak to warunek konieczny do pracy, o którą się stara – ale też o ciąg dalszy zwrotu ku centrum, na którym opiera się jego strategia na ostatniej prostej tej kampanii. Już od samego początku to z ust Republikanina padły więc słowa: „zabijaniem nie wydostaniemy się z tego bałaganu”, a potem wielokrotnie dało się odczuć, że Romney chce unikać przemiawiania zero-jedynkowym, Bushowsko-neokonserwatywnym językiem rozwiązań siłowych. Kiedy jednak oskarżył prezydenta o „przeprosinowy objazd” po stolicach Bliskiego Wschodu, podczas którego miał on okazywać słabość i kryzys światowego przywództwa USA, Obama od razu nazwał to nieprawdą i „największą bujdą tej kampanii”. Z oburzeniem udzielił Romneyowi wykładu o dyplomacji, odwiedzinach w Yad Vashem i oglądaniu domów ostrzeliwanych przez rakiety Hamasu. Stąd zwycięstwo Obamy w tej i porzedniej debacie: nauczył się ostro kontrować wypowiedzi Romney’a, odpowiadać swoimi „faktami” na jego „fakty” i grać oburzeniem (trochę osobistego zranienia, trochę obrazy głowy państwa) w reakcji na poważniejsze ataki – i samemu atakować. Pomogło to jego drużynie wygrać trzy ostatnie debaty, ale i to może nie wystarczyć na odrobienie strat z pierwszej porażki.
Drugi poziom debaty, czyli nowa wizja Ameryki, był znacznie trudniejszym wyzwaniem (zwłaszcza dla Obamy). Nadchodzące wybory przypadają na trudny okres chyba nie tylko przejściowych trudności Stanów Zjednoczonych. Kryzys imperium, a może początek jego upadku, wymaga nowej narracji – niezbyt gorzkiej, pozwalającej bez lęku, a może nawet z optymizmem myśleć o przyszłości, ale jednocześnie wiarygodnej. Taką wizję musiał przedstawić wyborcom prezydent.
Trudno takie narracje znaleźć w konkretach: zresztą, jak od dawna wskazywali komentatorzy, Romney w kluczowych kwestiach z grubsza zgadza się z Obamą: i w kwestii Syrii (rozważnie wspierać opozycję), i Libii (forma interwencji USA była właściwa), i Iranu (nie ma zgody na broń jądrową, bronimy bezpieczeństwa Izraela), a nawet Chin (partnerstwo gospodarcze pod warunkiem czystej gry według zasad wolnego rynku) – inne zagadnienia, co znamienne, nawet nie zaistniały podczas wczorajszej debaty. Ale dwie różne wizje widać w doborze słów i w deklaracjach.
Romney proponuje starą dobrą Amerykę jako mocarstwo-policjanta, zaprowadzające swoje porządki na świecie: „naszym obowiązkiem i honorem jest szerzenie pokoju”, „niesiemy wolność narodom i obalamy dyktatorów”. Obama proponuje coś innego: mówi o działaniu „ostrożnie, z namysłem”, zawsze podkreśla wagę współdziałania z sojusznikami. Przede wszystkim jednak stwierdza: inne narody, Libijczycy czy Syryjczycy, muszą same ponosić odpowiedzialność za siebie i same zdecydować o swojej przyszłości. My musimy zadbać o Amerykę! Zamiast zajmować się innymi państwami i narodami, zajmijmy się sobą.
Nie chodzi tu o jakieś splendid isolation, ale o nową formę przywództwa. Jak ją zdefiniować? Pokazała to np. wymiana złośliwości między kandydatami wokół zwiększenia budżetu wojskowego, o które zabiega Romney, zamiast cięć Obamy (i które w czasach budżetowej zapaści i kończenia dwóch wojen raczej nie spotka się z zrozumieniem wyborców). – Nasza marynarka ma dziś mniej okrętów, niż w 1917 roku – grzmiał Republikanin. – Ale ma też mniej koni i bagnetów! – drwił Obama. – Bo natura naszej armii się zmieniła: mamy lotniskowce, czyli statki na których lądują samoloty, czy statki, które pływają pod wodą, jądrowe łodzie podwodne. To nie gra w okręty!
Ta złośliwość Obamy może brzmieć przekonująco. Ale w taki sam sposób musi on zredefiniować też rolę Ameryki w świecie. Tak jak technika wojskowa jest dziś „inteligentna” – smart – tak samo smart musi być dziś światowe przywództwo. Odejście od języka przygniatającej potęgi do języka inteligentnego działania widać w wielu dziedzinach – technice, medycynie, organizacji pracy. Obama zaczyna tego języka używać. Musimy mieć nową, inteligentną politykę zagraniczną, tak jak inteligentne są nasze telefony – smartfony – czy lekarstwa – smart drugs, o wąskim, niskoinwazyjnym działaniu. Wymaga ona inteligentnych decyzji, czyli inwestycji w siebie: w edukację, czyste źródła energii, naukę, technologie przyszłości. Ale trudno spodziewać się tu wizjonerstwa w dawnym stylu. Nowy styl międzynarodowego przywództwa nie może kojarzyć się z międzynarodową impotencją i mówiąc o nim Obama stąpa po cienkim lodzie. Stawką jest wiara Amerykanów w potęgę i wyjątkowość ich kraju – wiara od której nie są jeszcze gotowi odstąpić.
Grzegorz Sokół – antropolog w New School for Social Research w Nowym Jorku, dziennikarz
Czytaj też relację Grzegorza Sokoła z pierwszej debaty Obama-Romney;
Czytaj też komentarz Jana Smoleńskiego do debaty wiceprezydentów