Świat

Nędza niemieckiej ideologii gospodarczej

Grożenie konkurencją z zagranicy w celu dalszego obniżenia płac służy temu, by chronić zyski niemieckich przedsiębiorstw kosztem pracowników i bezrobotnych.

Prezes Bundesbanku Jens Weidmann uzasadniał w swym niedawnym przemówieniu konieczność dalszych reform niemieckiego rynku pracy słowami: „Jeszcze nie wyszliśmy na prostą”. Uzasadnienie odpowiadało staremu, dobrze znanemu wzorcowi: niemieckie społeczeństwo starzeje się, a tym samym czeka je wielkie obciążenie kosztami emerytur oraz brak wykwalifikowanej siły roboczej. Do tego kraje wschodzące nadrabiają technologiczne zaległości – co oznacza permanentne zagrożenie dla konkurencyjności niemieckich przedsiębiorstw na rynkach światowych. Dochodzi jeszcze transformacja energetyczna i wysokie zadłużenie państwa. Wszystko to daje się przezwyciężyć jedynie wówczas, kiedy uczynimy nasz rynek pracy jeszcze bardziej elastycznym i to na szeroką skalę, jak bliżej objaśnia szef banku centralnego: nie tylko najniższe segmenty dochodowe powinny znosić ciężar wysiłków dostosowawczych, lecz wszystkie warstwy. Prezes Bundesbanku chce zatem rozszerzyć presję, jaka wciąż – pomimo spadającej stopy bezrobocia – panuje na niemieckim rynku pracy w formie zatrudnienia w niepełnym wymiarze oraz niskich płac. Można to ująć w ten sposób: Jens Weidmann rozumie, że z dotychczas wydojonych nie da się już zbyt wiele uzyskać. Kolej zatem na następnych.

Ale właściwie dlaczego? Dlaczego niemiecki dobrobyt daje się utrzymać jedynie wtedy, kiedy pracownicy będą coraz szybciej przebierać nogami w chomiczym kołowrotku, gnani obawą o swoje miejsce pracy i perspektywy zarobków?

I cóż to za dobrobyt, ten przyspieszający kołowrotek? Jako że dla większości przebierających nogami nie wygląda to zbyt atrakcyjnie, trzeba im uzmysłowić alternatywę, która wyda im się jeszcze straszniejsza tak, żeby pogodzili się z przyspieszeniem kołowrotka – alternatywę bezrobocia i popadnięcia w nędzę.

Z taką groźbą w tle da się przeprowadzić kolejne reformy bądź zapobiec zmianom (względnie je rozwodnić), które właśnie dałyby wsparcie najbiedniejszym w społeczeństwie, zazwyczaj przebierającym nogami najwięcej i z najmarniejszym skutkiem – jak wprowadzenie ogólnokrajowej płacy minimalnej w odczuwalnej dla ludzi wielkości. Takie zmiany w drugim rzucie wzmacniają również pozycję przetargową tych, którzy znajdują się ponad najniższą warstwą dochodową: jeśli ktoś jest wydajniejszy, niż wymaga się na najniższym poziomie kwalifikacji, wymaga odpowiednio wyższej zapłaty. Kiedy zatem Jens Weidmann we wspomnianym przemówieniu i w wywiadzie wypowiada się jasno przeciwko wprowadzeniu płacy minimalnej, jest w tym całkowicie konsekwentny.

Za to zresztą został ostro skrytykowany przez Norberta Häringa na łamach „Handelsblatt” z 9 października 2013, choć z mojego punktu widzenia z niewłaściwych powodów: mianowicie, że jako człowiek od polityki pieniężnej powinien trzymać się z daleka od kwestii polityki redystrybucyjnej. Coś takiego mógł napisać tylko człowiek, który różne sfery polityki rozumie jako mniej lub bardziej niezależne od siebie – tak, że każda sfera ma swoje własne cele i własne, prowadzące do nich instrumenty. Na tej mniej więcej zasadzie: ludzie od polityki pieniężnej odpowiedzialni są za stabilność cen, o którą dbają za pomocą polityki stóp procentowych. Polityka rynku pracy to nie ich sprawa, a zatem nie powinni się w tym temacie wypowiadać.

W odróżnieniu od Norberta Häringa nie krytykowałabym Jensa Weidmanna za to, że wybiegł poza przypisane mu obszary inflacji i polityki pieniężnej. Wręcz przeciwnie, byłabym za tym, abyśmy w większym stopniu myśleli w kategoriach zależności i powiązań całego systemu. Przede wszystkim dlatego, że ów dawny, piękny model z osobnymi celami i osobnymi instrumentami, które służyć mają ich realizacji, nie trzyma się kupy. W niemal wszystkich obszarach cele i środki do siebie nie pasują. Jeśli bowiem inflacja, jak to często objaśniamy teoretycznie i wykazujemy empirycznie, określona jest w dużej mierze przez jednostkowe koszty pracy, wówczas polityka pieniężna nie może sensownie dążyć do realizacji swego celu stabilności cen bez pomocy związków zawodowych. Słusznie zatem, że Weidmann wypowiada się na temat sytuacji rynku pracy, jak również instrumentów polityki zatrudnienia i polityki płacowej.

Tyle tylko – i tu będzie wielkie „ale” – że prezes Bundesbanku pojmuje systemowe powiązania wewnątrz gospodarki w sposób ewidentnie fałszywy. Ponieważ wierzy on w neoklasyczny paradygmat rynku pracy, musi zgłaszać sprzeciw wobec wszystkiego, co służy podniesieniu poziomu płac tak długo, jak długo panuje bezrobocie – zatem także wobec płacy minimalnej. Jako neoklasyk i monetarysta Weidmann nie chce pojąć, że dalsze podcinanie dochodów z pracy, a przede wszystkim perspektyw dochodów szerokiej masy pracowników natychmiast stworzy przeszkodę dla pozytywnego rozwoju koniunktury.

Podstawowe uzasadnienie dla kołowrotka, któremu rzekomo poddać się muszą pracownicy, to konkurencja. I to konkurencja z zagranicy. Weidmann opisuje to w ten sposób: „Udział gospodarek wschodzących w produkcji globalnej wzrósł między 2000 a 2012 rokiem z 37 do 50 procent. Ta tendencja będzie się utrzymywać, a tamtejsze przedsiębiorstwa będą dalej nadrabiać zaległości technologiczne i tym samym zwiększać presję konkurencyjną na obecnych liderów rynku w krajach wysoko uprzemysłowionych. Ma to tym większe znaczenie, że Niemcy tradycyjnie są bardzo silne – jeśli mierzyć ilością patentów – w obszarze wysokich technologii, ale już nie wśród tych najbardziej zaawansowanych, gdzie gospodarki wschodzące nadrabiają dystans nieco wolniej”. Płynie z tego wniosek, że gospodarki wschodzące depczą nam po piętach i nadrabiają dystans siedmiomilowymi krokami, zagrażając wręcz, że nas wyprzedzą.

Trzeba jednak zapytać, na czym właściwie polega to „doganianie” i „przeganianie”? Odpowiedź brzmi, że w gospodarkach wschodzących produkuje się, pod względem technologicznym, coraz bardziej podobnie jak u nas. Tyle tylko – i stąd biorą się obawy – że za wyraźnie niższe stawki godzinowe, tak że jednostkowe koszty pracy są niższe niż w Niemczech, a tym samym na poziomie makro najważniejszy czynnik kosztowy wypada dużo niżej niż u nas. Gdyby tak było, wówczas niemieckie przedsiębiorstwa nie mogłyby występować na rynku światowym z konkurencyjnymi cenami, straciłyby udziały w rynkach i musiały  likwidować miejsca pracy na miejscu, względnie przenosić produkcję w kierunku tańszej zagranicy (czym zresztą od lat głośno i skutecznie wygrażają). Tym samym zagrożony jest krajowy dobrobyt, a zagrożeniu temu można stawić czoła jedynie przez dalsze uelastycznienie rynku pracy (a konkretnie: dalsze obniżanie poziomu niemieckich płac).

Taki ogląd spraw jest zasadniczo błędny i to z wielu powodów. Przede wszystkim ignoruje on istnienie kursów wymiany walut. Jeśli jakiś kraj znacząco wyprzedzi światową konkurencję pod względem postępu technicznego i zdobędzie odpowiednie udziały w rynku dzięki obniżeniu cen, jego waluta prędzej czy później ulegnie presji aprecjacji, co złagodzi presję konkurencyjną wobec zagranicy. Co prawda rachowanie bez uwzględniania kursów wymiany w Niemczech już spowszedniało (zob. rady pani kanclerz do wszystkich pozostałych partnerów Unii Gospodarczej i Walutowej, aby zwiększyli swą konkurencyjność względem reszty świata), ale to jeszcze nie czyni tego rachunku prawidłowym.

Do tego jeszcze nie należy przyjmować, że wszystkie kraje świata podzielają niemieckie podejście, zgodnie z którym wzrosty produktywności w miarę możliwości nie powinny przekładać się na płace, a zatem dumping płacowy jest sensownym rozwiązaniem. Jeśli zamiast tego wzrost produktywności przełoży się na płace, ponieważ kraje takie jak Chiny uznają to za sensowną strategię rozwoju gospodarczego, wówczas jednostkowe koszty pracy na poziomie makro nie spadną wobec zagranicy pomimo postępu technologicznego. Wówczas nie trzeba nawet czekać na opisywaną wyżej, zachodzącą przynajmniej na dłuższą metę reakcję kursów walutowych, żeby zdemaskować „scenariusz zagrożenia” jako czysty konstrukt.

Czy problemem nie pozostaje jednak, że w niektórych segmentach można utracić czołową pozycję na rynku? Czy nie ma wielu dobrze wykształconych Hindusów, którzy już dziś w obszarze technologii komunikacyjnej stanowią dla Niemców ogromną konkurencję, do tego stopnia, że należy się obawiać zepchnięcia do grupy naśladowców i utraty pozycji błyskotliwej awangardy wyznaczającej technologiczny rytm? Tak, to wszystko prawda, o ile mi wiadomo. Jeśli to komuś przeszkadza, może zainwestować więcej w edukację młodych Niemców, tak żeby i u nas rozwijało się więcej talentów. Nawiasem mówiąc, nieźle udaje się to za pomocą podatków i jest zarazem bardziej uczciwe wobec podatników innych krajów niż ściąganie stamtąd dobrze wykształconych młodych ludzi, jak proponuje Weidmann.

Główny argument przeciwko całej wielkiej aferze wokół możliwości utraty przez Niemcy pozycji technologicznego lidera jest jednak inny: co w tym takiego złego, jeśli niemieckie przedsiębiorstwa będą musiały kopiować technologie z zagranicy, a zatem podążać za technologicznymi trendami, zamiast im przewodzić? To zredukowałoby – jeśli nie w ogóle zlikwidowało – zyski z monopolu niemieckich przedsiębiorstw. Bowiem to właśnie liderzy na rynku je zagarniają, podczas gdy naśladowcy muszą się zadowolić wyraźnie mniejszymi marżami. I właśnie ta perspektywa nie podoba się niemieckim przedsiębiorcom, oznaczałaby bowiem pożegnanie się z sutymi zwrotami z kapitału. Twierdzenie zaś, że wysokie zyski są przesłanką dla przyszłych inwestycji, okazało się w świetle danych o niemieckich inwestycjach z ostatnich lat zwyczajnym blefem.

Dla przeciętnego niemieckiego pracownika jest dość obojętne, czy składa części jakiegoś produktu wedle niemieckiego, indyjskiego czy chińskiego patentu. Dla niemieckiego przedsiębiorcy różnica w dochodach jest przepastna.

Zrozumiałe jest zatem, że próbuje on utrzymać możliwość zdobycia rynków przez zagraniczną konkurencję na poziomie tak niskim, jak to tylko możliwe. Może to robić na dwa sposoby: albo stara się o zdobycie technologicznej przewagi, która otworzy mu pole do gry cenami i/bądź otworzy nowe rynki, albo też stara się obniżyć koszty przez dumping płacowy. To drugie w średniej perspektywie jest dość skuteczne (zwłaszcza, jeśli wiemy, że presja aprecjacji na rynku walut zostaje zażegnana dzięki unii walutowej), jako że odpadają nam te niepewności, które rutynowo wiążą się z innymi środkami obniżania kosztów, tzn. nowinkami technicznymi. Tyle tylko – i tu jest haczyk – że przez dumping płacowy na dłuższą metę niszczy się podstawy gospodarki. Przestaje się mianowicie dużo inwestować, gdyż z jednej strony spada wykorzystanie potencjału produkcyjnego kraju ze względu na słabnący popyt zewnętrzny, z drugiej zaś – sukcesy rynkowe za granicą można osiągnąć również bez inwestycji.

Innymi słowy: grożenie konkurencją z zagranicy w celu dalszego obniżenia płac służy temu, aby chronić zyski niemieckich przedsiębiorstw kosztem niemieckich pracowników i niemieckich bezrobotnych. Ta strategia jest nieuczciwa wobec dużych części społeczeństwa, a do tego, przy braku dłuższej perspektywy, niszczy nasze szanse na przyszłość.

Czy można zatem jeszcze wierzyć prezesowi Budesbanku, że naprawdę chodzi mu o dobro niemieckiego społeczeństwa, a nie wyłącznie o taki dobrobyt, którzy przebierający nogami w kołowrotku wypracowują dla elit? Czy cokolwiek przeczy domniemaniu, że dla kogoś ważniejsza jest tutaj obrona swych pozycji ideologicznych niż przyjęcie do wiadomości empirycznych faktów i naukowe wyciągnięcie z nich ogólnych wniosków? Jak sformułował to dziennikarz David McRaney: „Kiedy twym najgłębszym przekonaniom przeczą dowody, wierzysz w nie jeszcze mocniej”.

Jens Weidmann przekracza jednak granice bezczelności, kiedy swą przestrogę „jeszcze nie wyszliśmy na prostą” okrasza zdaniem, że dzięki wcześniejszym reformom dla wielu ludzi za granicą Niemcy uchodzą za „model, którego konkurencyjność jest tak wysoka, że niektórzy widzą w niej nawet pewien problem”. Prezes Bundesbanku wychodzi tym samym na człowieka otwartego na świat, który rozumie analizy tych, którzy nadmierną konkurencyjność Niemiec uważają za istotę kryzysu, i dopuszcza je do swej starannie wyważonej refleksji. I to jest właśnie doskonałe mydlenie oczu na samym szczycie być może najbardziej wpływowej, pozbawionej demokratycznej legitymizacji instytucji w Europie: ideologiczny beton pokrywa się płaszczykiem pluralizmu, uodparniając się tym samym na krytykę. Obejmuje się w ten sposób krytyków po to, żeby ich przy okazji udusić. Taktyka ta pokazuje doskonale, że nie mamy co liczyć na żadną zmianą niemieckiej postawy u sterów gospodarczej władzy.

przeł. Michał Sutowski

Friederike Spiecker – ekonomistka niemiecka, ekspertka ds. makroekonomii oraz badania koniunktury; współpracowniczka profesora Heinera Flassbecka, komentatorka gospodarcza, publikuje m.in. na łamach „Financial Times Deutschland”, „Handelsblatt”, „Frankfurter Rundschau”.

W czwartek 5 grudnia o godz. 18.00 Instytut Studiów Zaawansowanych zaprasza na wykład Friederike Spiecker Exchange Rate Policies – Lessons from the Euro Crisis. Dyskusję po wykładzie poprowadzi prof. Jerzy Osiatyński. Wykład w języku angielskim.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij