Przekonanie, że ludzie Putina przez ponad dekadę wyłącznie kradli i przejadali dochody z ropy i gazu – czasem rzucając jakieś ochłapy społeczeństwu – jest powszechne nie tylko na Zachodzie, ale też w liberalnych kręgach w samej Rosji i przykrywa neoliberalne reformy.
Michał Sutowski: Na początku swoich rządów Władimir Putin chętnie odwoływał się do tradycji odgórnej modernizacji i sugerował swój okcydentalizm; dziś z Rosji słyszymy głównie antyzachodnie i „reakcyjne” tony. Czy rosyjski nacjonalizm i konserwatywny populizm to nowa ideologia Kremla?
Aleksander Bikbow: Ten konserwatywny nacjonalizm to tylko jeden z instrumentów zarządzania społeczeństwem, aczkolwiek w ostatnich latach istotny. Zyskał na znaczeniu zwłaszcza po masowych demonstracjach z zimy 2011–2012 roku, kiedy zaczęto włączać działaczy skrajnej prawicy i neofaszystów do walki z protestem obywatelskim i całą opozycją. Jednocześnie w oficjalnych mediach – od telewizji NTW po prasę papierową i portale cyfrowe – pojawiło się mnóstwo prawicowych komentatorów i eseistów interpretujących mobilizację obywatelską w kategoriach nacjonalistycznych. Potem to samo widzieliśmy przy okazji ukraińskiego Majdanu.
Konserwatywny nacjonalizm to tylko jeden z instrumentów zarządzania społeczeństwem.
Co to znaczy w „kategoriach nacjonalistycznych”? Chodzi o to, że protesty to efekt „obcych wpływów”?
To też, ten wątek był szczególnie istotny w roku 2012. Z kolei po zajęciu Krymu szczególnie zauważalny stał się powrót „zagrożenia faszyzmem”, gdzie w roli narodu faszystowskiego obsadzeni zostali Ukraińcy. W pewnym momencie pojawiły się kategorie wprost rasistowskie, kiedy o Ukraińcach zaczęto mówić jako o „podludziach” i to nie w publikacjach jakiejś ekstremy, tylko na łamach gazet związanych z władzą – od „Izwiestii” aż po „Rossijską Gazietę”, która jest po prostu medium rządowym. Podobne rzeczy głosili różni eksperci na łamach „Komsomolskiej Prawdy”, ale też pierwszym kanale państwowej telewizji.
Ale jak to się ma do rosyjskich planów „imperialnych” wobec „bliskiej zagranicy”? Jeśliby Rosji na dłuższą metę zależało na powrocie do modelu imperium z podporządkowanymi sobie sąsiadami, to przydałaby się raczej narracja „braterska”. Imperium nie może być tylko silniejsze od otoczenia, musi też mieć jakąś ofertę dla mniejszych narodów…
Pamiętajmy, że taka propaganda to narzędzie, które ma spełniać określone zadania. Jak długo działa, tak długo nie potrzeba do tego wielkiej strategii.
Nawet jeśli cele krótkotrwałe utrudnią realizację długofalowych? Czy grzanie nastrojów antyukraińskich w czasie wojny w Donbasie nie utrudni potem ewentualnej wasalizacji Ukrainy?
Postępowanie władzy opiera się na wizji polityki sięgającej późnych lat 90., zakłada ona dominację technologii politycznej nad planami strategicznym. Wielkie zaufanie, jakie Kreml pokładał w tzw. polittechnologach, kazało wierzyć elitom, że wystarczy „kreować” wydarzenia, opowiadać je w ramach odpowiednich „zasobników symbolicznych”, a kiedy sytuacja się zmieni, można te zasobniki łatwo wyrzucić do kosza. To nie przypadek, że mniej więcej od 5–7 lat najostrzejsze dyskursy nacjonalistyczne nie pochodzą wprost od oficjeli, ale od poddawanych regularnemu recyklingowi intelektualistów i komentatorów skrajnej prawicy. Dzięki temu, kiedy Władimir Putin odnosi się do sprawy, zawsze może zająć stanowisko bardziej umiarkowane niż prawicowa ekstrema…
Co to za ludzie? W Polsce kojarzymy głównie Aleksandra Dugina.
Dugin jest zapewne najgłośniejszą z tych postaci, ale to też tacy ludzie, jak np. pisarz i filozof Konstantin Kryłow, organizator tzw. marszów rosyjskich Dmitrij Diomuszkin czy Aleksander Biełow, znany też jako Potkin – lider skrajnie ksenofobicznego Ruchu Przeciwko Nielegalnej Imigracji. Oni wszyscy byli silnie obecni w sferze publicznej w latach 2013–1015, mogli się swobodnie wypowiadać także na łamach mediów głównego nurtu, ale potem dość gwałtownie zeszli z publicznej sceny, a niektórzy nawet byli pociągani do odpowiedzialności karnej.
Za co?
Wspomniany Ruch Przeciw Nielegalnej Imigracji został w pewnym momencie zdelegalizowany, a Biełowa oskarżono o… kontynuowanie nielegalnej działalności. Sprawa utknęła w miejscu, w efekcie Biełow tkwi w pewnej próżni… Tę samą taktykę zastosowano zresztą wobec lidera ruchu antykorupcyjnego Nawalnego: ma wyrok w zawieszeniu, ale to zawieszenie można zawsze odwiesić. Takie narzędzia stosuje się szczególnie wobec skrajnej prawicy, którą można – w zależności od potrzeby – wprowadzić na agendę dnia bądź ich zdjąć. Tak to było np. z Duginem, którego niektórzy zaczynali wręcz traktować jako głos Kremla. Kiedy jednak w marcu 2015 roku zaczął krytykować Władimira Putina za „miękkość”, niezdecydowanie i haniebne kompromisy z amerykańskimi spiskowcami – nie tylko stracił kolumnę w „Izwiestiach” i zaczął być ostro krytykowany, a tak naprawdę ośmieszany w mediach, zwolniono go też z większości stanowisk eksperckich. Krótko mówiąc, został zmarginalizowany w debacie publicznej.
Dugin, doradca Putina, czyli liberalizm to szatan, Sieg Heil i do przodu
czytaj także
Na zasadzie spuszczania psów z łańcucha, gdy potrzeba – i przywoływania do porządku, gdy się za bardzo rozszaleją?
Dokładnie. Na tym to polega. To dotyczy też frakcji „intelektualistów wojennych” i byłych wojskowych, którzy robią brudną robotę w Donbasie. Użyto ich instrumentalnie, w tym celu poddano swoistemu recyklingowi, wyciągając z marginesu, ale kiedy zaczęli głośno artykułować nadzieje na autonomię i eskalację przemocy, łącznie z domaganiem się inwazji Rosji na Ukrainę – co wykraczało już poza plany rosyjskich oficjeli – wówczas na powrót ich zmarginalizowano. Najlepszym chyba przykładem jest zdymisjonowany ze stanowiska „ministra obrony” Donieckiej Republiki Ludowej Igor Girkin-Striełkow. A to przecież on, oficer rosyjskich służb wojskowych przyjął na siebie rolę polityczną w Donbasie i wziął główną odpowiedzialność za operację wojenną pod hasłem „Rosyjska Wiosna”, nazwaną oczywiście tak, żeby się kojarzyła z wiosną arabską…
Skoro język agresywnego nacjonalizmu, cywilizacyjnej odrębności Rosji czy „obrony tradycyjnych wartości” jest traktowany instrumentalnie i przywoływany – bądź wyciszany – w zależności od potrzeby, czy w rosyjskiej polityce są jakieś tendencje długotrwałe? Procesy naprawdę konsekwentne?
Tak, mniej więcej od drugiej kadencji prezydenta Putina zaczął się proces komercjalizacji, względnie utowarowienia usług i dóbr publicznych w Rosji – od ziemi i lasów po szkolnictwo i służbę zdrowia. Chodzi o sprawy drobne i o fundamentalne reformy. Ostatnio doszło między innymi do redukcji ulg podatkowych dla wydawców literatury akademickiej, których zrównano z wydawcami komercyjnymi. To oczywiście krok w stronę porzucenia logiki non-profit w świecie produkcji kulturowej. Postępuje redukcja liczby szkół we wsiach i na prowincji, zmniejsza się gęstość sieci szpitali, a przede wszystkim wdrażana jest reforma szkół średnich, które przekształca się częściowo w ośrodki świadczenia usług komercyjnych. To dotyczy zresztą nie tylko szkół – prawo generalnie nakazuje instytucjom publicznym operować na rynku…
Mniej więcej od drugiej kadencji Putina zaczął się proces komercjalizacji, względnie utowarowienia usług i dóbr publicznych w Rosji.
W jakim sensie nakazuje?
Weźmy przykład szkół. Pewne minimum środków jest gwarantowane z budżetu państwa – one wystarczają, by zrealizować pewien limit godzin nauczycielskich, ale szkoła nie może pokrywać całości wydatków w ten sposób. Dyrektorzy muszą więc prosić rodziców, by ci współfinansowali działalność szkoły – najczęściej w ten sposób, że np. matematyka na wyższym poziomie, języki obce, śpiew czy zajęcia pozaszkolne traktowane są jako zajęcia dodatkowe, a więc płatne. W 2011 roku wprowadzono tzw. federalne prawo nr 83, które ustanowiło klasyfikację instytucji publicznych pod kątem finansowania. Prawo utrzymywania się wyłącznie z budżetu zachowały tylko szkoły powszechne i sierocińce, a wszystkie pozostałe, w tym uniwersytety, ale także instytucje kultury – jak muzea czy teatry – muszą zdobywać środki prywatne.
A jak to wygląda w służbie zdrowia? To w każdym kraju bardzo delikatny temat…
W publicznych szpitalach wprowadzono dwie ścieżki, różniące się czasem dostępu i jakością usług medycznych: płatną i bezpłatną. Można wybrać kolejkę, w której się stoi – i np. do dentysty można iść za darmo, ale wówczas materiały są gorsze niż w kolejce płatnej. A w kolejce komercyjnej płaci się za wszystkie usługi. Co prawda, wielu ludzi korzysta z płatnej ścieżki wybiórczo, raz na jakiś czas, a na co dzień stają w zwykłej kolejce.
W publicznych szpitalach wprowadzono dwie ścieżki: płatną i bezpłatną.
A czy społeczeństwo odczuwa te zmiany jako obniżenie standardu usług?
Niebezpośrednio i nie od razu, bo równolegle do tych administracyjnych wprowadzono pewne usprawnienia technologiczne w rodzaju rejestracji elektronicznej i numerków dla oczekujących – zapowiadano to zresztą od 15 lat. Relacje pacjent-lekarz zostały przy tym ściśle sparametryzowane, np. w opiece podstawowej ograniczone do 12 minut na pacjenta. Kiedyś to były tylko zalecenia, a teraz to wiążące wytyczne. W wypadku niestosowani się do wytycznych lekarze tracą premie, a premie to dziś kluczowa sprawa, a właściwie nie od dziś, ale już od czasu porzucenia w roku 2008 roku powszechnie obowiązującej siatki płac w całej służbie zdrowia – pochodzącej jeszcze z czasów ZSRR, kiedy różnice zarobków przypisywano do poziomu wykształcenia i wysługi lat. Tamten system się skończył i zamieniono go na system premii: w sektorze publicznym od 30 do aż 70 procent zarobków opartych jest na premiach uzależnionych od tzw. wydajności. Wreszcie, do tej parametryzacji i komercjalizacji służby zdrowia dochodzą ostre cięcia – plan z 2014 roku zakłada, że w ciągu 4 lat należy sektor publiczny ściąć o 1/3: pod względem liczby personelu, łóżek w szpitalach i finansowania z budżetu państwa.
Te zmiany są dość typowe dla modelu neoliberalnego, w różnym tempie dzieje się to również w krajach Unii Europejskiej. Kreml kupił tę samą ideologię?
Rzecz niekoniecznie w ideologii: te wszystkie detale składają się na proces transformacji instytucji budżetowych – jak szkoły czy placówki służby zdrowia – w „konkurencyjne i wydajne” instytucje komercyjne.
Czyli wbrew potocznej opinii na Zachodzie ekipa Putina jakieś reformy jednak wprowadzała?
To przekonanie, że ludzie Putina przez ponad dekadę wyłącznie kradli i przejadali dochody z ropy i gazu – czasem rzucając jakieś ochłapy społeczeństwu – jest powszechne nie tylko na Zachodzie, ale też w liberalnych kręgach w samej Rosji i przykrywa neoliberalne reformy. Oczywiście nie zdywersyfikowano sektora produkcji, ale zmiany strukturalne polegające na demontażu usług publicznych finansowanych z budżetu są wdrażane dość konsekwentnie. I trudno nawet mówić o jakichś „falach” przemian czy wahaniu między komercjalizacją a etatyzmem, bo nawet jeśli jakiś wolnorynkowo zorientowany minister wylatuje z rządu, to za chwilę wraca do innego resortu. To takie nasze „drzwi obrotowe”; poza ekonomicznymi doradcami rządu tym zmianom sprzyjają też kolejne umowy międzynarodowe: od reguł Światowej Organizacji Handlu po rekomendacje OECD i konwencje dotyczące usług na poziomie europejskim.
Ale Rosja – inaczej niż kraje Europy Środkowej – nie używa chyba tego jako argumentu, tzn. nie głosi, że „zobowiązania międzynarodowe” zmuszają rząd do takich a nie innych posunięć.
Oczywiście, że nie, to wszystko nasza suwerenna decyzja. Szczególnie widać to przy powracającej co jakiś czas dyskusji na temat kary śmierci. Obecnie jej wykonywanie jest zawieszone, ale to rozwiązanie jest regularnie kwestionowane – i za każdym razem Putin powtarza, że dalej utrzymujemy moratorium, ale nie dlatego, że podpisaliśmy jakąś międzynarodową konwencję, tylko że to nasza suwerenna decyzja.
czytaj także
Wspomniałeś o protestach z zimy 2011–2012 roku, do których pacyfikacji używano między innymi środowisk skrajnej prawicy. W dość powszechnym oglądzie z zewnątrz, potencjał oporu rosyjskiego społeczeństwa wobec władzy się wyczerpał. Czy faktycznie ta zbiorowa energia z Placu Błotnego już wygasła?
To wrażenie to w dużej mierze efekt przekazu medialnego: w kolejnych latach protesty trwały, tylko po prostu przestano komentować i relacjonować ten temat z dotychczasowym zaangażowaniem i podziwem. Masowe wiece protestacyjne miały miejsce np. w roku 2015, kiedy to od 10 do 30 tysięcy ludzi w Moskwie wychodziło na ulice z różnych powodów: od antywojennych wystąpień przeciwko inwazji na Krym i zaangażowanie w Donbasie aż po upamiętnienie zamordowanego Borisa Niemcowa.
I jak oceniasz ich znaczenie?
Wiece uliczne trwały, ale niestety nie wpływały na kształt życia publicznego – aż do końca 2015 roku to było raczej narzędzie protestu moralnego niż społecznej zmiany, przynajmniej na poziomie ogólnokrajowym. Pamiętajmy jednak, że rok 2015 to również szeroka fala działań lokalnych, głównie na scenie miejskiej: obrona przestrzeni wspólnych, zieleni, parków, placów zabaw. To były za każdym razem miejsca publiczne, którym zagrażali albo prywatni deweloperzy, albo Cerkiew występująca w roli dewelopera. Były też protesty przeciwko prywatyzacji usług publicznych, ale to zawsze było o tyle trudne, że w każdym przypadku towarzyszył temu wysoki poziom przemocy oficjalnej i nieoficjalnej, bo demonstrantów atakowała nie tylko policja, ale też skrajna prawica zatrudniona przez Cerkiew lub nawet poszczególne firmy mające w prywatyzacji swój interes.
Czy jest szansa na jakąś nową jakość tego oporu społecznego?
Bardzo ważny pod tym względem był protest kierowców ciężarówek – to nowa jakość o tyle, że nie był to tylko protest miejski, ale międzyregionalny czy wręcz ogólnokrajowy. I nie dotyczył klasycznych dóbr wspólnych, ani nawet spraw kojarzonych z agendą socjalna, ale był to konflikt o prawo pozostania w biznesie dla małych i średnich przedsiębiorców. Przy czym o dobro wspólne walczono tu pośrednio, bo faktyczny oligopol na rynku transportowym, przeciwko któremu protestowano zaszkodziłby wszystkim, w tym konsumentom. Władze chciały wprowadzić system opodatkowania, w ramach którego przetrwałyby tylko wielkie przedsiębiorstwa, takie jak konsorcjum bliskich Kremlowi braci Rotenberg; zarazem już wprowadzony podatek, który miał być przeznaczony na poprawę tragicznego dziś w Rosji stanu dróg, w ogóle nie jest przeznaczany na ten cel.
I władze jakoś reagują na takie protesty?
Zapowiedziane podniesienie podatku zostało cofnięte, choć władze co jakiś czas wracają do tematu i prawdopodobnie i tak podwyższą go w najbliższym czasie. Ważne jest jednak to, że protestujący stworzyli organizacje broniące swych interesów zawodowych, co może być modelem do naśladowania również dla innych profesji.
A gdzie widzisz największy potencjał, by ludzie się organizowali?
Już zaczęły się tworzyć małe jak na razie związki kadry akademickiej, rośnie opór w ramach zawodów medycznych, postępuje proces uzwiązkowienia całego sektora socjalnego. Pojawiają się też próby organizacji w środowiskach artystycznych i kulturalnych, skupiające się na temacie prekarnych stosunków pracy – choć oczywiście wciąż jest bardzo daleko do konsolidacji wielkich grup pracowniczych przeciwko władzy. Niemniej, pracownicy transportu przetarli szlak, bo zbudowali korporację zawodową, która potrafi zablokować najgorsze pomysły rządzących…
A czy protesty społeczne w Rosji niosą potencjał jakiejś zasadniczej zmiany politycznej?
Jeśli za punkt wyjścia przyjąć jakiś „racjonalny” model takiej zmiany – który nie uwzględnia sytuacji zupełnie nieprzewidywalnych i zwrotów politycznych wymykających się czyjejkolwiek kontroli – to powiedziałbym, że żadna istotna zmiana nie nastąpi, zanim nie powstaną na masową skalę stowarzyszenia różnych grup zawodowych. A do ich silnej organizacji wciąż nam daleko.
Dlaczego? Bo ludzie w masie są bierni?
Przede wszystkim z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, bo wszelkie próby organizacji są aktywnie i często brutalnie zwalczane przez władze. A po drugie, bo do organizowania się ludzie potrzebują pewnych zasobów, z których kluczowy jest wolny czas. Kiedyś mogło go zapewnić ludziom państwo opiekuńcze, ale wpływ neoliberalizmu na rynek pracy zmienia sposób dysponowania przez pracowników swoim czasem i zapobiega samoorganizacji. Widać to w życiu zawodowym różnych profesji – nawet zajęcia organizowane dla przyjemności, nie dla protestu, takiej jak imprezy towarzyskie czy rozmowy niezwiązane z produktywnymi aspektami życia nie są w stanie przyciągnąć większości. Ludzie po prostu nie mają czasu na sprawy, które nie przyniosą im zarobku, skoro nieustannie muszą szukać zatrudnienia w różnych jego elastycznych formach…
A gdzie w takim razie są światełka w tunelu?
Sfera działalności publicznej w dużych miastach jest jakoś rozwinięta i to pomimo ograniczeń czy wprost represji ze strony służb i władz lokalnych. Jedną z efektywnych strategii wydaje mi się działanie w przestrzeni na styku między agendą naukową i zaangażowaniem publicznym. Trudno dziś ocenić skalę takiej działalności, ale jeśli przyjrzymy się bliżej ruchom społecznym, które starają się wpływać na sferę publiczną w formie oświecenia naukowego i „miękkiej” edukacji politycznej i społecznej – to może perspektywy nie są aż tak mroczne…
***
Aleksandr Bikbow – socjolog, pracuje w Centrum Filozofii Współczesnej i Nauk Społecznych na uniwersytecie w Moskwie i w Centre Maurice Halbwachs przy Ecole Normale Supérieure w Paryżu, autor książki Gramatyka porządku. Socjologia historyczna pojęć, które zmieniają naszą rzeczywistość (2014).