Jednemu udało się załatwić zasiłek, drugiemu hostel. Informacja się roznosiła – mówi Kuba Moliński, który pomaga uzależnionym.
Agnieszka Muras: Pracujesz w punkcie konsultacyjnym dla osób uzależnionych od narkotyków w czeskiej Karwinie, które prowadzi stowarzyszenie NET. Czym się zajmujecie?
Kuba Moliński: Jako jedyni w mieście pracujemy z uzależnionymi na zasadzie streetworkingu. Najbliższe podobne punkty znajdują się w Orłowej i Ostrawie. Skupiam się na bezdomnej młodzieży, bez rodziców. Te dzieciaki często wychowywały się w domach dziecka, sypiają na strychach czy w piwnicach.
Trudno zdobyć ich zaufanie?
Jednemu udało się załatwić zasiłek, drugiemu mieszkanie w hostelu. Informacja się roznosiła i w taki sposób docierało do mnie więcej osób. Ci młodzi są inni niż starsi bezdomni. Na ulicy przebywają krótko – rok, dwa. Nie mają nawyku bezdomności, są aktywni fizycznie. Bywały sytuacje, że jeździłem z nimi dwieście kilometrów do domów dziecka, żeby załatwić im dokumenty. Zacząłem też jeździć do szpitali psychiatrycznych, żeby załatwić im miejsce. Gdyby próbowali to robić sami, spotkaliby się z oporem. Mnie, jako pracownikowi społecznemu, za którym stoi konkretna instytucja, jest łatwiej.
Twoi podopieczni sami proszą cię o takie rzeczy?
Nic na siłę. Każdy sam mówi, czego potrzebuje. Dzwonią do mnie. Mój telefon funkcjonuje jak interwencja kryzysowa. Czasem reaguję natychmiast, innym razem umawiamy się, że pomogę następnego dnia. Jeśli dzieje się coś szczególnie poważnego, mogą zadzwonić o każdej porze. Czasem dzwonią nawet w niedzielę, poza godzinami mojej pracy. W większości przypadków z powodu psychozy, którą mają po zażyciu narkotyków. Wtedy potrzebna jest pomoc pogotowia psychiatrycznego. Mam znajomego psychologa i psychiatrę, którzy nam pomagają. Ci ludzie bardzo często się zmieniają. Czasem rotacja jest co dwa miesiące, bo robią napad albo kradną i lądują w więzieniu.
Oprócz osób czeskiego pochodzenia pracujesz również z Romami mieszkającymi w Karwinie.
Tak, najbardziej zależy mi na bezdomnej młodzieży i na Romach. Pierwszy Rom pojawił się po pół roku mojej działalności. Po dwóch, trzech latach jest ich 350. Oni też się zmieniają, ale stale przychodzi około 160 osób. Zacząłem chodzić po ich dzielnicy ze strzykawkami na wymianę, a ponieważ oni się wszyscy znają, informacja szybko się rozprzestrzeniła. Teraz już wiedzą, że przychodzę w konkretnych godzinach do konkretnych miejsc, gdzie następuje wymiana. Na początku tylko brali te strzykawki, nie rozumieli, że nie chodzi o rozdawanie, tylko o wymianę i zapobieganie chorobom, takim jak żółtaczka typu C czy HIV. Tłumaczyłem im, do czego prowadzi niewymieniona strzykawka. Teraz nie muszę ich już do tego przekonywać.
W samym punkcie konsultacyjnym również odbywa się wymiana?
Jasne. Mogą też tam skorzystać z internetu, telefonu, konkretnej pomocy. Tylko że Romowie wolą się nie ujawniać. Poznają mnie po rowerze, którym jeżdżę; wiedzą, że jestem w pobliżu. To znak, że mogą wymienić strzykawki.
Narkomania w Karwinie to głównie problem Romów?
Nie, „biali” też przychodzą do punktu, żeby wymieniać strzykawki. Oni nie urywają, że korzystają z naszej pomocy. Kiedy zacząłem jeździć po całej Karwinie, to okazało się, że najbardziej problematyczne są dzielnice, w których mieszkają rodziny górnicze. Dzieciaki ćpają, a rodzice nie bardzo radzą sobie z tym problemem. W tych dzielnicach nie nawiązałem dotychczas żadnego stałego kontaktu. To jest kultura Nike’a i Pumy. Tam mnie odrzucają. Do nich nie udało mi się trafić.
Paradoksalnie jednak w tych dzielnicach rodzice są najaktywniejsi. Wzywają mnie do swoich dzieci, proszą, żebym z nimi rozmawiał. Czasem sytuacje były kuriozalne – udawałem, że jestem z wodociągów, że coś mnie zainteresowało w pokoju, i zaczynałem rozmawiać o towarze. Ci rodzice myślą, że jeśli porozmawiam z ich dziećmi, to one przestaną dealować, zrobią maturę, będą chodzić do szkoły.
Nie przeszkadza ci, że osoby, z którymi pracujesz, są anonimowe?
Mnie nie interesuje, kto jak się nazywa. Zapisuję sobie wszystkich moim własnym kodem. Pracuję z ludźmi, którzy używają narkotyków. Nie chcę wiedzieć, kto produkuje te narkotyki. Miasto jest usłane tymi specyfikami. Produkcja i sprzedaż to często rodzinny biznes. Każdy jest w to zaangażowany. To jest bardzo delikatna sprawa.
Ważnym elementem mojej pracy jest też działalność edukacyjna. Przygotowuję wykłady dla szkół. Wyrzucam belfrów z sali i rozmawiam z młodzieżą ich językiem.
A ktoś z twoich podopiecznych wyszedł na prostą?
Do tej pory nie zdarzył się przypadek usamodzielnienia. Część osób zdobywa pracę, ale dalej mieszka w tych samych miejscach. Wielu bezdomnych grzało, a teraz zastąpili narkotyki tanim alkoholem. Część z nich buduje sobie jakieś zalążki „normalności”, na przykład próbują urządzić miejsce, w którym mieszkają czy przebywają. Przynoszą kanapę, wieszają różne rzeczy. Nawet te osoby, które mieszkają w krzakach. Jest to coś w rodzaju dobytku. Razem to załatwiają.
Raz grupa ludzi zaczęła ze sobą mieszkać, a po roku wspólnie w tym samym składzie wynajęli na normalnych warunkach mieszkanie. Czyli zorganizowali się i mają normy, które regulują ich życie. Konflikty oczywiście są, o błahostki, ale trzymają się razem. Czasem pojawia się rywalizacja pomiędzy grupami. Walczą o „członków”, mając na uwadze ich socjale, zasiłki.
Wasze stowarzyszenie ma siedzibę w zwyczajnym mieszkaniu na parterze. Co na to sąsiedzi? Jak reagują na bezdomnych i narkomanów?
Są wkurzeni, jednak niektórzy z naszej klatki schodowej nas rozumieją. Miasto nie ma żadnych wolnych lokali, wszystko zostało sprywatyzowane, wykupione przez jedną firmę. Na początku organizowaliśmy naszym podopiecznym rozrywki każdego dnia: kino, angielski, koncerty w telewizji. Ale z biegiem czasu okazało się, że więcej energii musimy poświęcić na przygotowanie dokumentów niż na samą pracę. Teraz mamy otwarte tylko w poniedziałek, środę i piątek. Pozostałe dni są przeznaczone na biurokrację, pracę z umówionymi klientami, rodzinami.
Oprócz tego nasi podopieczni mogą u nas wyprać rzeczy albo wziąć prysznic. Dawniej nie musieli za nic płacić, dziś jest inaczej – wymagamy symbolicznej zapłaty, na przykład dziesięciu koron za pranie, pięciu za kawe i herbatę. Mamy problem nawet z pieniędzmi na papier, który kładzie się na sedesy.